Uncategorized

Kwietniowa wielka rocznica -…

Kwietniowa wielka rocznica – początki z mojej pamięci… PRZPOMNIENIE
1 września 1939 zagrzmiała syrena alarmowa – i już więcej nie poszłam do szkoły. Niebo nad Warszawą zakryły eskadry niemieckich Messerschmittów, posypały się bomby burzące i zapalające, wybuchły pożary, których nie było czym gasić. Domy waliły się, grzebiąc pod sobą tysiące ludzi. To piekło nie ustawało przez trzy tygodnie. Nie było co jeść, nie było wody. Z palących się sklepów wywlekano konserwowane kiszone ogórki, marmolady, noszono wodę z Wisły – ludzie padali po drodze od odłamków i szrapneli. Huk bomb dniami i nocami, łuny pożarów, zapach rozkładających się pod gruzami trupów i spalenizny, wycie syren alarmowych, a w głośnikach zapowiedzi: „Uwaga, nadchodzi, przeszedł, nadchodzi, nadchodzi”!….
W największe święto żydowskie, Sądny Dzień – Jom Kipur, Niemcy bombardowali najbardziej dzielnicę zamieszkałą przez Żydów. Nasza ulica stanęła w ogniu. Była to noc po wielkim poście i żarliwych modlitwach. Wybiegliśmy z palącego się domu, chwytając do rąk, co dało się unieść. Schroniliśmy się w piwnicy domu znajomych. Panował tu tłok, zapach pleśni, wydechów ludzkich i nie dające się opisać przygnębienie. Niektórzy z przerażenia tracili przytomność umysłu, bełkotali jakieś niezrozumiałe słowa. Przypatrywałam się dorosłym, czytałam z ich twarzy, z każdego ich poruszenia i szybko dojrzewałam do niepojętych sytuacji walącego się wokół nas świata.
Aż wreszcie nastała cisza. Cisza klęski, zniszczenia i żałoby. Na ulicach ludzie z tobołkami na plecach. My również w tej fali szukających dachu nad głową. Po raz pierwszy zobaczyłam Niemców. Maszerowali butnie zburzonymi ulicami Warszawy, jak zamykająca się na wieki, niezwyciężona ściana śmierci. Ludzie tłoczyli się po chleb, żołdacy niemieccy wyciągali Żydów z kolejek i maltretowali ich.
Znaleźliśmy pokój w mieszkaniu dentystki Fanii Geszychter, sparaliżowanej po szoku bombardowań; jej mąż, także lekarz dentysta, umarł przed wojną. Ona, jej dwie córki i syn – technik dentystyczny, zajmowali teraz jeden pokój, a pozostałe cztery i kuchnię odnajmowali. Najmłodsza Elusia, o dwa lata starsza ode mnie oraz o rok ode mnie młodsza Erna, która mieszkała z rodzicami w sąsiednim pokoju, stały się moimi przyjaciółkami. Mieszkaliśmy razem do wysiedlenia.
Niemcy nakazali Żydom od dwunastego roku życia nosić białe opaski z niebieską Gwiazdą Dawida na prawym podramieniu, by ich wyodrębnić od innych ludzi. Robili łapanki na Żydów, rozstrzeliwali pod byle pretekstem, albo bez pretekstów. Żydom zabronili jeździć pociągami, tramwajami, uczyć się, modlić się w bóżnicach, zbierać się w większych grupach. Ogłosili dla Żydów godzinę policyjną od siódmej wieczorem oraz bezwzględny zakaz przebywania poza domem. Za dnia tłumy zalegały ulice. Ludzie sprzedawali z siebie odzież, pościel, bieliznę, by móc kupić co dzień droższy i gorszy chleb, zmarznięte kartofle, kaszę, mokre drewno. Byle jakoś przeżyć następny dzień w nadziei, że wojna wkrótce skończy się klęską Niemiec i wszystko wróci do normalnego trybu.
Groza narastała jednak z każdym dniem. Choroby, głód. Raz po raz wdzierał się z ulicy przeraźliwy okrzyk: Niemcy! – i triumfalne ciężarówki wjeżdżały w zatłoczone ulice. Esesmani zeskakiwali z nich, strzelali do uciekających, skinieniem ręki i okrzykiem „Halt!” zatrzymywali mężczyzn, których bijąc ładowali na ciężarówki. Wchodzili do domów żydowskich wyciągać meble i cenniejsze przedmioty z mieszkań, towary ze sklepów, wyprowadzali właścicieli – ojców, synów – i rozstrzeliwali ich.
Pogłoski o getcie dla Żydów sprawdziły się, jak wszystkie najgorsze, niewyobrażalne przepowiednie. Pod koniec jesieni 1940 roku wysoki mur odgrodził nas reszty Warszawy, od Aryjczyków. Niemcy nakazali wszystkim Żydom opuścić w ciągu godziny swe mieszkania i skupić się na ciasnym obszarze w najnędzniejszej dzielnicy Warszawy. Zapędzali tu pieszo także Żydów z innych miast i miasteczek, słabych zabijali po drodze, chorych w łóżkach. Setki tysięcy zostało bez dachu nad głową, nie miało już więcej nic! Gnieździli się w niemożliwej ciasnocie w byłych klasach szkolnych i innych publicznych budynkach, zwanych Punktami. Umierali tam masowo z głodu, brudu, epidemii. W Punktach nie było dość miejsca dla wszystkich wygnańców. Ludzie leżeli więc na ulicach, podwórkach, klatkach schodowych; żebrali, puchli z głodu, odmrożenia. Nie nadążano uprzątać trupów, przykrywano je gazetami, aż przyjedzie konny wóz, by zebrać zwłoki i wrzucić do wspólnego grobu.
Byłam w tym tłumie, rosłam w nim i uczyłam się życia pośród ogólnego zniszczenia. Bawiłam się razem z innymi dziećmi, popychając ludzi w tłoku na ulicy, obok tych nakrytych gazetami trupów… W późniejszym okresie komitet domowy zorganizował nas do zbiórki pieniędzy dla żebraków i głodujących sąsiadów. Przypinaliśmy przechodniom papierowe kokardki, aby ofiarowali kilka groszy. Występowaliśmy czasem na wieczorkach w mieszkaniach zamożniejszych rodzin, deklamowaliśmy i śpiewaliśmy przedwojenne lub gettowe piosenki. Oczywiście, brały w tym udział te dzieci i młodzież, którzy na razie nie głodowali i nie byli załamani.
W tym okresie nasza rodzina też jeszcze nie głodowała. Marek pracował w szpitalu żydowskim, gdzie trochę zarabiał przy zabiegach lekarskich. Polski właściciel fabryki przetworów Maggi, inż. Stanisław Strójwąs, dla którego przed wojną ojciec pośredniczył w dostawie surowców z Galicji, przekazywał nam do getta fasolkę, brązowy cukier i konserwy zamiast pieniędzy, za które niewiele można było kupić, bo wszystko drożało z godziny na godzinę. Fabryka inż. Strójwąsa znajdowała się na granicy getta, co do pewnego czasu umożliwiało taki kontakt. Otrzymywane produkty w większości sprzedawaliśmy, by kupić chleb, kartofle, lub drewno do ogrzania pokoju.
Ja nawet jeszcze uczyłam się w tych warunkach. Pod kierownictwem i surowym nakazem starszego brata przerobiłam w ciągu tych trzech lat materiał od trzeciej klasy szkoły podstawowej do pierwszej klasy gimnazjum. Marek uczył mnie także francuskiego. Może dla oderwania mnie od ciężkiej rzeczywistości – a może w nadziei, że doczekamy końca wojny i ja nie zostanę w tyle z moją edukacją. Zwłaszcza czytałam wiele, także wiersze, których bardzo szybko uczyłam się na pamięć. Znajdowałam w tym ucieczkę od panującej wokoło grozy i coraz straszniejszych wieści o zwycięstwach Niemców na frontach, mordowaniu Żydów, budowaniu komór parowych czy gazowych do masowej zagłady w Chełmie, Bełżcu – i w najokropniejszym miejscu ze wszystkich, w Oświęcimiu!… Miałam jedenaście lat, kiedy zaczęłam pisać o tym, co działo się wokół nas, nie mogąc pomieścić w sobie tego ogromu okrucieństw, coraz gorszych wiadomości i beznadziejnych komentarzy dorosłych.
Dwa okna naszego pokoju obito dyktami, za oświetlenie służył płomień z rurki gazowej, a potem śmierdząca lampa karbidowa. Spaliśmy na podłodze, rodzice i bracia na dwóch materacach, a ja, jako najmłodsza (mama zawsze uczyła mnie ustępować starszym, przeciwko czemu buntowałam się) na posłaniu z kołdry. Kiedy zapędzili wszystkich Żydów do getta, dostaliśmy od znajomych tapczan, stół i cztery krzesła. Znów musiałam ustąpić… nie było piątego krzesła. Zwolnił się jednak dla mnie materac, bo bracia spali już na tapczanie.
Na szczęście, nasza ulica została w getcie i nie musieliśmy, jak większość Żydów, szukać innego pomieszczenia. Niemcy kilkakrotnie zmniejszali getto i ludzie zostawali po prostu na ulicach, umierali masowo. Rodzina dentystki także przymierała głodem niemal od samego początku. Wkrótce nikt już nie płacił komornego, ani nie leczył sobie zębów…
Minęły dwa lata getta. Marzyłam, że któregoś ranka obudzę się i Niemców nie będzie już w Warszawie, znikną tak nagle z naszego życia, jak się do niego wdarli… Pod koniec lipca 1942 roku rozkleili na murach plakaty po polsku i po niemiecku, że wszyscy Żydzi będą przesiedleni do pracy na Wschód. W getcie pozostaną tylko nieliczni, potrzebni Niemcom do pracy w szopach, gdzie szyje się mundury i buty dla niemieckiego wojska oraz w fabrykach po aryjskiej stronie. Zatrudnieni Żydzi otrzymają Ausweise (dowody osobiste), które niebawem okazały się prawem do życia, i płacono za nie wysokie łapówki.
Panika i rozpacz opanowały całe getto. Grozy dopełniła wieść o samobójstwie Adama Czerniakowa, prezesa gminy żydowskiej. Prezes, posłuszny zawsze Niemcom, nie chciał podpisać rozkazu wysiedlenia, co naprowadzało najgorsze domysły. Od razu też zniknęła wszelka żywność. Słowa: akcja, blokada, wysiedlenie, wagony, Umschlagplatz stały się odtąd naszą wyłączną rzeczywistością, jedyną treścią życia. O Treblince nie wiedzieliśmy jeszcze… Umschlag to duży, obwarowany plac na Stawkach przed szkołą, w której Chilek uczył się do wybuchu wojny. Czekały tu codziennie bydlęce wagony, którymi Niemcy wywozili złapanych Żydów. Najpierw wywieźli wygnańców z Punktów, żebraków z ulic, chorych, kaleki, opuchłych z głodu lub odmrożeń
O nic nie pytałam, nie upominałam się, niczemu się nie dziwiłam – wszystko czuło się w powietrzu, czytało się w twarzach ludzkich, w oddechu śmierci i strachu przed nią. Nawet małe dzieci pojmowały, że trzeba milczeć, zakopać w gęsty mrok swoje zabronione bycie, oddech, bicie serca – by nie zostać wykrytym i wywiezionym na ten zagadkowy, straszny „Wschód”… Wkładaliśmy na siebie co najlepsze z odzieży i obuwia, kilka zmian bielizny, sukienki, swetry – by na wypadek gdyby nas złapali i wywieźli do jakiegoś straszliwego obozu, mieć tam w co się przebrać lub wymienić te rzeczy na żywność. Mama wzięła do koszyczka trochę mąki, kaszy, cukru w kostkach i butelkę oleju. Pożegnaliśmy się z sąsiadami. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to już na zawsze.
Mieszkanie cioci Feli, młodszej siostry matki, mieściło się na innej ulicy, na piątym piętrze. Myśleliśmy, że tak wysoko nie przyjdą, by zawlec nas na Umschlag… Mama pragnęła też być w tym czasie razem ze swą najbardziej ukochaną siostrą. Wujka, wraz z grupą Żydów, Niemcy wyciągnęli z pociągu i rozstrzelali, mimo że posiadali przepustki. Ich syna, Kubę, w wieku Chilka, wywieźli do pracy w Starachowicach, gdzie przepadł bez wieści. Było to jeszcze przed wysiedlaniem do Treblinki… Została tylko ciocia z córką Haliną, starszą ode mnie o dwa lata. Odtąd trzymaliśmy się razem.
Łapanki zaczynały się około 8 rano i szalały do wieczora. Co dzień blokowali ulice getta i wlekli na Umschlag tysiączne kolumny Żydów. Wdzierali się do wszystkich domów i mieszkań, na każde piętro, docierali do wszelkich precyzyjnie zamaskowanych kryjówek, piwnic, strychów. Żelaznymi łomami wywalali drzwi, każdą zaporę. Bijąc i strzelając, gnali ludzi do kolumn formowanych na jezdni, skąd pod eskortą uzbrojonych esesmanów prowadzili ich do wagonów. Co dzień 15 – 17 tysięcy Żydów, ile tylko wagony mogły pomieścić!
Akcje wciąż natężały się i zagarniały coraz więcej ludzi. Ulice pustoszały, zostawały plamy krwi na chodnikach i jezdniach, opuszczone domy, mieszkania-duchy. Rozrzucone rzeczy, listy, fotografie, wszędzie pełno fruwającego pierza z rozprutych w czasie przeszukiwań poduszek. Gwizd lokomotyw wdzierał mi się w serce, jak nóż: tam pójdziesz, to cię czeka, jakaś stacja okropna, koniec wszystkiego!…

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. Przerażajaco wzruszająca opowieść o strasznych faktach.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.