Uncategorized

Bernard Lichtenstein i łódzkie korzenie wranglerów.

Bernard Lichtenstein przyszedł na świat w 1894 roku w Łodzi przy ulicy Krótkiej. Urodził się, wychował i pracował w tzw. łódzkiej Jerozolimie – dzielnicy biedy. Tworzyły ją Stare Miasto i Bałuty zamieszkane głównie przez ubogich Żydów.

Lichtenstein był rzemieślnikiem zajmującym się krawiectwem, a ta profesja, podobnie jak szewstwo, nie była traktowana z szacunkiem przez ortodoksyjnych Żydów. Tkactwa i mechaniki uczył się w szkole Rzemiosł Talmud Tora przy ulicy Średniej 46/48 (obecnie ulica Pomorska)

Świat Indian i życie na prerii rozbudzały w nim marzenia o beztroskiej pracy kowboja oraz poszukiwaniu miejsca, w którym człowiek czuje się wolny i szczęśliwy. Lektura tych książek niezwykle przydała się w przyszłości. Dorosły już Bernard, przejmując zakład ojca, próbował wprowadzić w nim pewne innowacje.

Przede wszystkim kupił drogą szwajcarską maszynę do szycia marki Bernina, pracującą dużo szybciej niż te, które miał dotychczas (100 wkłuć na minutę). Mógł dzięki temu zrealizować jedno ze swoich marzeń. Na Purim, wiosenny żydowski karnawał, uszył dla swojego syna Dawida strój kowbojski.

Beżowe płótno wykorzystał do uszycia kamizelki przypominającej stroje ulubionych bohaterów powieści. Tak zaprojektowany kostium nie wzbudził zachwytu wśród jego najbliższego otoczenia i innych krawców. Niektórzy uznali Bernarda za dziwaka.

Zakład Bernarda Lichtensteina funkcjonował ze zmiennym szczęściem, do zapewnienia spokojnego bytu rodzinie było daleko. Mieścił się na Bałutach, gdzie potencjalni klienci z braku pieniędzy chodzili najczęściej w połatanych ubraniach. Mijały lata i nic nie zapowiadało zmiany materialnego statusu. Brak zamówień wpędzał Bernarda w długi, których nie miał z czego spłacać. Życie zaczęło się stawać coraz bardziej szare… Zmarli rodzice Bernarda, sytuacja wielu Żydów w Europie była coraz bardziej skomplikowana. Nastał 1937 rok. Lichtensteinowie zaczęli zastanawiać się, czy nie podążyć śladem sąsiadów, którzy wyemigrowali do Ameryki. Wreszcie Bernard namówił żonę, by postawić wszystko na jedną kartę. Sprzedał zakład innemu krawcowi – Seidemannowi. Uzyskana suma 5 tysięcy złotych stanowiła wtedy równowartość około tysiąca dolarów. Wystarczyła na spłatę długów i kupno biletów na transatlantyk SS „Kościuszko”. Pełni obaw rodzice z dziećmi wyruszyli za ocean…

Co Lichtensteinowie zabrali ze sobą? Tym, co miało dać im finansową niezależność w Ameryce, była maszyna do szycia.

Rodzina, pełna obaw, zaokrętowała się na statek wypływający z Gdyni do Nowego Jorku. Podróż trwała osiem dni, spędzili ją pod pokładem transatlantyku, stłoczeni wśród innych najbiedniejszych pasażerów. Mieli świadomość, że samo dotarcie do Nowego Świata nie gwarantowało pozostania tam i znalezienia pracy. Procedura emigracyjna była bardzo skomplikowana. Na serię zadawanych pytań trzeba było odpowiedzieć tak, aby przekonać urzędników i najlepiej zrobić to po angielsku. Tymczasem nikt z rodziny nie znał tego języka. Bernard posługiwał się angielszczyzną składającą się z kilkunastu słów i zwrotów,  jakie zapamiętał z książek czytanych w dzieciństwie. A jednak fortuna im sprzyjała. Lichtensteinom pozwolono pozostać i szukać pracy. W czasie długiej podróży statkiem Bernard obserwował pasażerów, którzy tak jak on wieźli ze sobą maszyny do szycia. Z zasłuchanych rozmów starał się wywnioskować, gdzie zamierzają osiąść po przybyciu do Ameryki. Najczęściej powtarzającym się słowem było Filadelfia…

Bernard nie wiedział jeszcze, że właśnie to miasto było wówczas najbardziej podobne do jego rodzinnej Łodzi: był to największy ośrodek przemysłu tekstylnego w Ameryce, a także centrum handlu i biznesu, gdzie tradycyjną kulturę Dzikiego Zachodu traktowano jak folklor. Nie cieszyła się więc uznaniem i popularnością. Jednak to właśnie tam Bernard otworzył niewielki sklep z pracownią krawiecką. Szył wszystko, na co dostał zamówienie. W nowej ojczyźnie, co było charakterystyczne dla niemal wszystkich emigrantów, jego imię zostało nieco zmienione. Stał się Benem.

Niespełna rok po osiedleniu się w Ameryce uśmiechnęło się do niego szczęście. Jego zakład odwiedził impresario objazdowego rodeo show, któremu w czasie podróży przytrafił się wypadek – cała garderoba używana podczas pokazów uległa zniszczeniu. Chciał, aby Ben zaprojektował dla niego stroje z materiałów w żywych kolorach. Miały one być nowoczesne, ale zarazem nawiązywać do tych wcześniejszych. Pochodzący z łódzkich Bałut krawiec projektował nowe stroje, wyobrażając sobie ubrania swoich bohaterów, o których czytał, będąc dzieckiem. Impresario złożył oficjalne zamówienie na uszycie kowbojskiej garderoby. Na próbę Ben miał przygotować 10 koszul z denimu (dżinsu). Kontrahent był zadowolony: kolorowe koszula z lamówkami, kieszeniami i zakładkami zrobiły na nim wrażenie. Jednak tym, czym Ben zaskoczył go najbardziej, był szczegół odróżniający nowo uszyte koszule od tradycyjnych. Pojawiły się na nich nieznane wcześniej zatrzaski zastępujące guziki. Zaskoczonemu zleceniodawcy wytłumaczył, że zatrzask jest lepszym rozwiązaniem, ponieważ jest praktyczniejszy w użyciu. Powód był bardzo prosty: kiedy kowboje trafiali na rogi byka, często tracili życie właśnie przez solidnie przyszyte guziki, które nie od razu odrywały się od koszuli. Zatrzaski w mig uwalniały kowboja z opresji. Otwierały się i pozwalały na ucieczkę. Los uśmiechnął się do pomysłowego Żyda z Łodzi.

Wkrótce Ben dostał zaproszenie od bogatego ranczera z Kansas City. Znalazł się na wymarzonym Zachodzie Ameryki. Teraz mógł bez przeszkód rozwijać swoje „krawieckie fantazje”, wcześniej w Europie uznawane za dziwactwa. Zaczęto nazywać go „Rodeo Ben – kowboj z Polski”.

Jego koło fortuny kręciło się coraz szybciej. Otworzył sklep na Wschodnim Wybrzeżu, który stał się wyjątkowym miejscem. Przyjeżdżali tam miłośnicy rodeo z Kolorado, Teksasu i Kalifornii. Każdego roku miał swoje stoisko w nowojorskim hotelu Belvedere, który z okazji pokazów w Madison Square Garden odwiedzały największe gwiazdy rodeo oraz aktorzy wcielający się w role kowbojów.

Lata czterdzieste i początek pięćdziesiątych to okres wielkiej popularności westernów : John Wayne, Garry Cooper –  nosili dżinsy…

Dżinsy były od zawsze kojarzone ze strojem roboczym, używanym najczęściej przez poszukiwaczy złota, górników i farmerów. Rodeo to sport wyrosły z tradycji kowbojskiej. Podstawą w nim są odpowiednie umiejętności. Równie ważny jest strój – nie tylko atrakcyjny, ale także wygodny, niekrępujący ruchów, wytrzymały i przede wszystkim praktyczny.

W czasach, gdy Rodeo Ben zaczynał projektować kowbojskie stroje, powszechnie używane spodnie nie wytrzymywały konfrontacji w pojedynkach ze zwierzętami. Poszukiwano optymalnych rozwiązań. Po zakończeniu II wojny światowej produkcja, również ta związana z branżą odzieżową, uległa modyfikacji.

Firma Blue Bell specjalizująca się w szyciu dżinsów i współpracująca z kowbojami złożyła Bernardowi propozycję opracowania specjalnych, różniących się od dotychczas znanych spodni przeznaczonych dla uczestników rodeo. Miało to miejsce na przełomie 1946 i 1947 roku.

„Rodeo Ben” opracował kilkanaście wzorów – każda wersja była sprawdzana przez kowbojów w trakcie pojedynków ze zwierzętami. Projektant cały czas zmieniał nawet najmniejsze szczegóły. Praca była żmudna i dopiero 13 wersja spodni okazała się idealna. Co było nowością? Przede wszystkim po raz pierwszy zastosowano zapinanie na suwak, a nie na guziki, podwójny szew, pięć kieszeni, proste nogawki, a także przesunięta została kieszonka na zegarek. Inną, wydawałoby się prostą, ale jakże skuteczną i nowatorską metodą było wygładzenie nitów znajdujących się na spodniach. Tak powstała nowa linia spodni 13 MWZ (13 tries, man’s western zipper), dla których wybrano nazwę Wrangler będącą synonimem kowboja (czyli człowieka opiekującego się końmi i bydłem). Niemal natychmiast zawojowały one cały świat. Obecnie dostępne w sprzedaży spodnie Wrangler to pochodne projektu 13 MWZ.

Bernard Lichtenstein zmarł w 1979 roku, uważany był wtedy za gwiazdę amerykańskiego krawiectwa. Zaprojektowane przez niego spodnie do dziś są na świecie symbolem wolności i indywidualności. Wizerunek :Rodeo Bena” oraz podobizny pięciu mistrzów rodeo drukowane były na papierowej wkładce, którą fabrycznie przyczepiano do tylnej kieszeni każdej pary nowych wranglerów. Dzisiaj łódzki przemysł lekki mógłby mieć więc swego patrona, którego spodnie od co najmniej 70 lat nosi co trzeci mieszkaniec kuli ziemskiej…

Przyslal Julek Fleischer

reunion-691.jpg

 

 

 

http://baedekerlodz.blogspot.se/search/label/ZDROWE%C5%9A%20DRZEWO%20%C5%81ASKI%C5%9A%20PE%C5%81NE

 

Kategorie: Uncategorized

4 odpowiedzi »

  1. Skończyłam weterynarię w Warszawie.Teraz mieszkam w Legionowie koło Warszawy.Moja babcia Zofia ze strony mojej mamy miała 3 siostry:Leokadię, Gienię i Marysię.Ciocia Leokadia wyszła za mąż za Niemca Otto Silnicki przed wybuchem II wojny.Mamy taką historię:
    Otto miał ponoć jakąś fabryczkę w Łodzi, którą sprzedał.Związek małżeński Leokadii z Niemcem i w dodatku w Łodzi nie był dobrze widziany.Kiedy wybuchła II wojna Otto poszedł na front niemiecki a mężowie pozostałych sióstr do obrony Polski.Skracając Otto wrócił a pozostali zaginęli.Nie mogę nawet sobie wyobrazić co się działo wtedy w mojej rodzinie. Schronienia udzielili obcy ludzie.Ciocia Leokadia uciekła najpierw do Niemiec ale tam nie była mile widziana a potem wraz z mężem Otto wyemigrowali do Ameryki.To na tyle..Pozdrawiam
    ps. Moja babcia Zofia z domu Janas.

  2. Do Malgorzaty – nie wiem jak to ugryz, a gdzie Ty mieszkasz teraz ? – rowniez pozdrawiam Julian

  3. Witam, Urodziłam się i wychowałam w Łodzi na Bałutach.Tak historia jest dla mnie niezwykła.Zawsze wiedziałam że Łódź to tajemnicze i niezwykłe miasto. Wspaniała historia!!! Bardzo dziękuję.
    A propos szukam ludz,i którzy mieszkali w kamienicy przy ul. Limanowskiego 134 w Łodzi.

    pozdrawiam Małgorzata Bany

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.