Uncategorized

Austria (nie) rozlicza się z faszyzmu

wywiad
Katarzyna Brejwo

Scena z premierowego spektaklu 'Sportstück’ na podstawie tekstu Elfriede Jelinek w reż.
Einara Schleefa. Burgtheater w Wiedniu, styczeń 1998 (Fot. Andreas Pohlmann)

Minister kultury zagroził dyrektorce teatru sześcioma tygodniami
więzienia, jeśli wystawi obsceniczną sztukę. Rozmowa z Moniką Muskałą,
tłumaczką, autorką książki „Między 'Placem Bohaterów’ a 'Rechnitz’.
Austriackie rozliczenia”


KATARZYNA BREJWO: Chłopi wysypują przed teatrem gnój, tłumy blokują wejście.
I nie jest to protest przeciwko „Klątwie” w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

– Tak było w Wiedniu przed premierą sztuki Thomasa Bernharda „Heldenplatz” w 1988 roku.
Kilka tygodni wcześniej z garderoby jednej z aktorek wykradziono fragmenty tekstu, które
opublikował największy austriacki brukowiec. Rozpętało się piekło. Politycy zaczęli grozić,
że nie dopuszczą do premiery. Gazety – i to nie tylko prawicowe – nawoływały, żeby
publiczność wzięła teatr szturmem i w ten sposób zablokowała wystawienie sztuki. Ludzie
stali pod teatrem całą noc, żeby kupić bilety.

Co tak oburzyło Austriaków?

– Tytułowy Heldenplatz to plac Bohaterów w Wiedniu, gdzie Hitler ogłosił przyłączenie
Austrii do III Rzeszy. Bernhard napisał tę sztukę na zamówienie Burgtheater, z okazji 50.
rocznicy Anschlussu. Przedstawia w niej rodzinę żydowskiego profesora, której w 1938 roku
udało się uciec przed prześladowaniami do Anglii. Po wojnie wrócili do Austrii, by w 1988
roku – przerażeni nową falą antysemityzmu – podjąć decyzję o ponownym wyjeździe. Okna
ich mieszkania wychodzą na Heldenplatz, a żonę profesora prześladuje potworny ryk „Sieg
Heil!”, którym nieprzebrane tłumy Austriaków witały Hitlera.
Kilka wyrwanych z kontekstu cytatów, które przedostały się do prasy, wywołało oburzenie –
na przykład, że Austria to 6,5 miliona debili, że nazistów jest teraz więcej niż w 1938. Ale
protesty, tak jak w przypadku „Klątwy” w Teatrze Powszechnym, rozpętali ludzie, którzy
sztuki nie znali i nie zamierzali oglądać.

Premiera ostatecznie się odbyła.

– Tak, chociaż trwała bardzo długo, bo na widowni znalazło się około 200 osób, które
nieustannie przerywały aktorom. Dochodziło do przepychanek, dyskusji. Aktorów
zakrzykiwano, czasem przez pół godziny musieli podejmować od nowa ten sam dialog. Ale
dobrnęli do końca.

Owacje trwały ponad pół godziny.

– To był triumf, wielkie zwycięstwo sztuki Bernharda, jak określił to Hermann Beil,
ówczesny dramaturg Burgtheater. Tej determinacji długo brakowało mi w polskim teatrze.
Kiedy pojawiły się protesty na spektaklu „Do Damaszku” w Starym Teatrze w Krakowie – w
sztuce jest pozorowana scena kopulacji – aktorzy przerwali przedstawienie, a na scenę
wyszedł Jan Klata i namawiał, żeby niezadowolona część publiczności opuściła widownię.
Pomyślałam wtedy, że tak nie można.

>W latach 80. co premiera, to skandal, awantura, proces. Śmierć Bernharda przerwała te
histerie

A jak?

– Trzeba grać. Konfrontacja z publicznością jest istotą teatru. W Polsce dopiero się tego
uczymy, bo przez lata mieliśmy takich dobrze wychowanych widzów. Nawet jeśli coś im się
nie podobało, to siedzieli do końca, potem grzeczne brawa i do domu. A historia teatru podaje
wiele przykładów premier, które wywoływały skrajne reakcje. Kiedy w Berlinie w 1920 roku
wystawiano po raz pierwszy „Korowód” Arthura Schnitzlera, pruski minister kultury zagroził
dyrektorce teatru sześcioma tygodniami więzienia, jeśli wystawi tak obsceniczną sztukę.
Dziesięć par spotyka się w niej na spontaniczny seks bez konsekwencji, miłości. Dyrektorka
wyszła do publiczności i zapowiedziała, że gotowa jest ponieść karę w imię wolności sztuki.
Ostatecznie sąd uniewinnił ją i aktorów. W Wiedniu było gorzej, bo 600 demonstrantów
wdarło się z pałkami do teatru, zdemolowało widownię, pobiło wielu widzów i dopiero
obsługa techniczna spacyfikowała ich sikawkami. To była prawdziwa bitwa narodowców z
liberałami, która potem przeniosła się do parlamentu.

Pod Teatrem Powszechnym, gdzie wystawiano „Klątwę” Frljicia, też doszło do
szarpaniny.

– Jeśli naprawdę chcemy robić „teatr, który się wtrąca” – a to zdanie Zygmunta Hübnera jest
mottem Teatru Powszechnego – nie możemy się skarżyć, że komuś to przeszkadza.
Oczywiście przemoc jest niedopuszczalna. W dobrze funkcjonującym państwie
bezpieczeństwo w takich sytuacjach powinna zapewnić policja. Ale nie łudźmy się, że takie
rzeczy dzieją się tylko w Polsce. Przełamywanie tabu musi boleć.

>Pokaz „Klątwy”. Narodowcy zaatakowali obrońców spektaklu, odpalili race

Elfriede Jelinek mówi, że literatura nie wystarczy, by zmienić społeczeństwo. Z
nielicznymi wyjątkami, do których zalicza Bernharda.

– Premiera „Heldenplatz” to była prowokacja, prawdziwy medialny performance, w który
został wciągnięty cały naród. Nieważne, czy ktoś widział sztukę, wszyscy o niej dyskutowali
– chłopi z Tyrolu, fryzjerzy, taksówkarze, kelnerzy. Główne wydanie wiadomości w telewizji
zaczynało się od tego, co dzieje się na próbach, co powiedział jakiś polityk, czy to jest obraza
austriackiej godności, czy należy wprowadzić cenzurę, czy nie. Żeby zrozumieć, skąd ta
histeria, trzeba pamiętać, co stało się w Austrii dwa lata wcześniej, w 1986 roku.

Prezydentem został Kurt Waldheim. Jak się okazało – były nazista.

– Miał za sobą międzynarodową karierę jako dyplomata, był przewodniczącym ONZ,
ministrem spraw zagranicznych. Kiedy wystartował w wyborach prezydenckich, zaczęto
grzebać w jego biografii i wyciągnięto epizod, który kompletnie pominął – udział w II wojnie
światowej. Waldheim był obserwatorem SA w Salonikach w czasie, gdy deportowano
stamtąd około 50 tysięcy Żydów. Twierdził, że o niczym nie wiedział, nic nie pamięta. W
sprawę włączył się Światowy Kongres Żydów, a Waldheim trafił na amerykańską listę
domniemanych zbrodniarzy wojennych. W Austrii wywołało to największą od czasów wojny
falę antysemityzmu.

Do NSDAP należało pół miliona Austriaków, stanowili większość w sztabie Adolfa
Eichmanna, który był głównym organizatorem Holokaustu. Skąd ta powojenna
amnezja?

– Waldheim w jednym z wywiadów powiedział, że w czasie wojny nie robił nic innego niż
setki tysięcy Austriaków, czyli wykonywał swój obowiązek jako żołnierz. Tak myślała
ogromna większość jego rodaków. Nie czuli się sprawcami. Wyparciu sprzyjał status
„pierwszej ofiary Hitlera”, który zagwarantowano Austrii w deklaracji moskiewskiej z 1943
roku. Wielka Brytania, ZSRR, USA i Chiny określały w niej kształt powojennego ładu i
bezpieczeństwa na świecie i ogłosiły m.in. że Anschluss był nielegalny. Zadziwiające, jak
szybko i bezrefleksyjnie Austriacy uwewnętrznili status ofiary. Widać to choćby w wyrokach
sądowych dotyczących rozstrzelań robotników przymusowych w Burgenlandzie w 1945 roku.
Tuż po wojnie skazywano na surowe kary nieletnich członków Hitlerjugend za współudział.
Główni sprawcy masakr schwytani później, w 1949 czy 1950 roku – kiedy mit „pierwszej
ofiary Hitlera” zdążył już okrzepnąć – dostawali śmiesznie niskie wyroki, bo sędziowie
widzieli w nich już ofiary, wręcz im współczuli, że musieli wykonywać tak straszne rozkazy
niemieckich przełożonych. W tym powojennym zakłamaniu uczestniczył Kościół katolicki w
Austrii. Nie bez powodu – w 1938 biskupi opowiedzieli się po stronie nazistów i nawoływali
wiernych, by w referendum głosowali za Rzeszą.

>Austriacka nostalgia za nazizmem

Bernhard pisze, że katolicyzm wyłączył w ludziach myślenie.

– Bez wątpienia katolickie wychowanie utrudniało podjęcie racjonalnej dyskusji. Trudno
stawiać pytania i dociekać prawdy, gdy cnotą jest posłuszeństwo i podporządkowanie
autorytetom.

„O niczym nie wiedziałam. Zawsze o siódmej kładłam się spać”, tak podsumowała czasy
nazizmu pewna kobieta z austriackiej prowincji.

– Dziś wiemy – z pamiętników, z dokumentów – że nie sposób było „nic nie wiedzieć”. W
Austrii w latach 1934-38 panowała dyktatura austrofaszystowska, było sporo więźniów
politycznych. Później zaczęły się masowe deportacje do obozów, ludzie znikali tysiącami,
sąsiedzi zajmowali ich mieszkania. Ale po wojnie o tym milczano. Pisarz Gerhard Roth
opowiadał mi, że w jego domu w ogóle nie rozmawiało się o wojnie. W szkole nauka historii
kończyła się na Franciszku Józefie i cesarzowej Sissi. O tym, co wydarzyło się w latach 1938-
45, Roth dowiedział się dopiero w wieku 16 lat, z kroniki filmowej w kinie. A przecież jego
rodzice byli oddanymi członkami NSDAP.

>Austriacy niemal z dnia na dzień stali się antysemitami i uczyli Niemców, jak postępować
z Żydami

„Milczenie o zbrodniach jest największą zbrodnią”. To znowu Bernhard.

– Jak straszny wymiar może mieć to milczenie, najlepiej pokazuje to, co wydarzyło się w
Rechnitz, austriackiej wiosce przy węgierskiej granicy. Miała tam miejsce jedna z
największych zbrodni wojennych w Austrii.

Miejscowi notable urządzili sobie bal połączony z polowaniem na ludzi.

– Był rok 1945. Armia radziecka była tak blisko, że widać było łunę na niebie. Hrabina
Margit von Batthyány, która sympatyzowała z nazistami, potomkini słynnego rodu Thyssen –
koncern stalowy o tej nazwie istnieje zresztą do dziś – wydała na swoim zamku dekadencki
bal. Zaprosiła notabli z miejscowego Gestapo i SS. Mieli poczucie, że świat się kończy, zbliża
zmierzch Rzeszy, chcieli zabawić się po raz ostatni. Brakowało kobiet z towarzystwa, więc
mundurowi tańczyli z kucharkami. A potem gościom rozdano pistolety – była noc przed
Niedzielą Palmową – i zaproszono do polowania na Żydów. Zginęło 200 robotników
przymusowych, ściągniętych wcześniej z Węgier do budowy wału, który miał powstrzymać
armię sowiecką. Najpierw zabito 180, a 20 najmniej wycieńczonym kazano wykopać groby –
później ich również zastrzelono. Ciał nie znaleziono do dziś.

Żadnych świadków?

– Jeśli jeszcze są, to milczą. Ale niemożliwe jest, żeby nikt nic nie widział. Pół wsi pracowało
na zamku – w kuchni, w stajniach. Ktoś musiał ukryć 200 ciał, na pewno nie robili tego
państwo z zamku. W dokumencie „Totschweigen” (Na śmierć zamilczane) Margarety
Heinrich i Eduarda Ernego mieszkańcy Rechnitz przyznają, że krzyki mordowanych słychać
było całą noc. Masakrę przeżył jeden człowiek, któremu udało się ukryć pod stertą ciał. Po
wojnie wyemigrował. Kiedy rozpoczęło się dochodzenie, ściągnięto go do Austrii, by
zeznawał. Gdy jechał do Rechnitz na wizję lokalną, ktoś go zastrzelił. Zabójcy nigdy nie
odnaleziono. Być może było to ostrzeżeniem dla innych i wzmocniło zmowę milczenia.

>Ludzie w Austrii są szczęśliwi. Nie chcą przyznać, że też byli oprawcami. Rozmowa z
pisarzem Martinem Pollackiem

Co się stało z hrabiną?

– Po wojnie zamieszkała w Szwajcarii. Hodowała konie, zajmowała się sztuką, do Austrii
przyjeżdżała na polowania. Nikt jej nie niepokoił, dochodzenie w sprawie masakry szybko
umorzono. Zamek już nie istnieje, prawdopodobnie spalili go naziści dla zatarcia śladów.
Kiedy o niego pytałam, nikt we wsi nie potrafił mi powiedzieć, gdzie właściwie stał. A
przecież to była ogromna budowla, znane są zdjęcia. Rechnitz wchłonęło te ruiny,
pobudowano na nich nowe domy, gdzieś tylko czasem widać fragment muru. Ocalały za to
ruiny stodoły, w której przetrzymywano Żydów. Zbudowana była na planie krzyża. Jak już
mówiłam, sama masakra wydarzyła się w noc przed Niedzielą Palmową. Ta symbolika jest
przerażająca.

Elfriede Jelinek napisała o tym sztukę „Rechnitz (Anioł Zagłady)”. W 2008 roku, ponad
60 lat po wojnie.

– Bo o Rechnitz zaczęto mówić bardzo późno. W 2007 roku do sprawy dokopał się angielski
dziennikarz, którego rodzina Thyssen zatrudniła, żeby napisał biografię rodu. Pojawiły się
artykuły w prasie, najpierw niemieckiej, i tak się zaczęło. Sztuka Jelinek opowiada o
niemożności dotarcia do prawdy i jest gorzkim podsumowaniem debaty rozliczeniowej,
toczącej się od afery Waldheima i „Heldenplatz” Bernharda. Jelinek grzebie w języku tak, jak
się grzebie w ziemi, żeby znaleźć dowody. Ten język z jednej strony odkrywa, a z drugiej
zakłamuje, wije się jak piskorz i ostatecznie nie pozwala prawdy uchwycić.

Czyli oczyszczenia nie będzie?

– U Jelinek – nie. Tam jest frustracja. Że te wszystkie dyskusje rozliczeniowe są w gruncie
rzeczy zagadywaniem prawdy. Zamiast ujawnić, zaciemniają. Mają oczyścić społeczeństwo,
ale go nie dotykają. Trzeba pamiętać, że Jelinek brała w tych debatach rozliczeniowych
aktywny udział i była za to potwornie atakowana. Nienawidzono jej, nazywano czarownicą.

>Jelinek: Nienawidzę siebie, nienawidzę Austrii, o czym mam pisać?

Bernhard także był znienawidzony, Gerhard Roth, pisarz austriacki, dostawał listy z
pogróżkami.

– Oni cały czas przypominali: to było niedawno, myśmy to zrobili, myśmy odwracali głowy.
Prowokowali Austriaków, którzy najchętniej słuchaliby walców Straussa, przyjmowali
narciarzy w pensjonatach i pielęgnowali swoje dobre samopoczucie – bo góry takie piękne,
miasta wypieszczone, a wszystko opakowane w złotko jak pralinka Mozarta. Tyle że jak się w
to złotko poskrobie, wychodzą potworności. Jak to ujął Bernhard: na pierwszym piętrze gra
się na skrzypcach, w piwnicy odkręca się gaz.

Zmagania z przeszłością przyniosły jakiś rezultat?

– Na pewno zmienił się język debaty publicznej. W 1986 roku jeden polityk bronił
Waldheima, twierdząc, że jeśli nikt nie udowodni, że własnoręcznie udusił sześciu Żydów, to
nie można mu nic zarzucić. Dziś już nikt nie mógłby sobie pozwolić na taki komentarz.

A przeciętny Austriak?

– W Austrii istnieje coś takiego jak „Stammtisch”. Tak mówi się na stół w gospodzie, przy
którym spotykają się stali bywalcy. Więc jeśli pytasz o to, co mówi się przy „Stammtisch”, to
sprawa jest bardziej skomplikowana. Od dwóch lat – jak w całej Europie – odczuwany jest
przechył na prawo, następuje brutalizacja języka w związku z uchodźcami.

Wróci teatr oblężony?

– To już się dzieje. W zeszłym roku kolektyw artystyczny Milcząca Większość wystawił
sztukę Jelinek „Podopieczni”. Opowiada o proteście uchodźców w Wiedniu kilka lat temu.
Rozbili obozowisko w centrum miasta, protestując przeciwko fatalnym warunkom panującym
w obozie Traiskirchen. Kiedy policja próbowała ich usunąć, schronili się na kilka miesięcy w
pobliskim kościele Wotywnym, który jest jednym z najbardziej znanych wiedeńskich
zabytków. W inscenizacji „Podopiecznych” na Uniwersytecie Wiedeńskim zagrali prawdziwi
uchodźcy. Na przedstawienie wdarło się około 30 narodowców, którzy rozlewali sztuczną
krew i rozrzucali ulotki, że multi-kulti zabija.

Bardzo spokojnie o tym opowiadasz.

– Mieszkam w Austrii od 1993 roku i widziałam w teatrze różne reakcje. Symboliczne jest to,
że narodowcy zaatakowali dokładnie w tym samym miejscu, w którym w 1968 roku odbyła
się inna rewolucja. Artyści z nurtu akcjonistów wiedeńskich zorganizowali wtedy na
uniwersytecie słynny performance „Sztuka i rewolucja”. Masturbowali się, wypróżniali i
wymiotowali na flagę austriacką, śpiewając przy tym hymn narodowy. To był rodzaj
egzorcyzmów dokonywanych za pomocą sztuki na postfaszystowskiej Austrii. Na
uniwersytecie pracowali jeszcze starzy naziści i ludzie związani z dyktaturą
austrofaszystowską. Oczywiście wybuchł ogromny skandal, artystom wytoczono proces,
niektórzy musieli wyemigrować z kraju. Ale coś się ruszyło.

A teraz?

– Ten atak narodowców sprzed roku można interpretować jako rodzaj rewolucji
konserwatywnej. Widać chęć powrotu do wartości narodowych i ludowych, od których
odżegnywano się w 1968 roku.

>Mieszkańcy Braunau w Austrii: Zostawcie nam dom Hitlera

Gerhard Roth pisze, że myślenie, które doprowadziło do narodowego socjalizmu, jest
jak wirus – czeka w uśpieniu, by znowu zaatakować. Nie boisz się, że to właśnie ten
moment?

– W Austrii jest duże uwrażliwienie na hasła prawicowe, bo natychmiast kojarzą się z
katastrofą nazizmu. Z jej skutkami konfrontowane są kolejne pokolenia. Tutaj słowo
„patriotyczny” ma negatywny wydźwięk, bo w imię miłości do ojczyzny, aryjskości i
niemieckiego ducha wymordowano miliony ludzi. Prawo w Austrii zakazuje wszelkiej
działalności w duchu narodowego socjalizmu.
Hasła skrajnie prawicowe są dużo bardziej niebezpieczne w społeczeństwach, które takich
rozliczeń nie przeszły, gdzie tłum narodowców może dziś skandować bezkarnie „Śmierć
wrogom ojczyzny!”. Kiedy widzę młodych ludzi pod Teatrem Powszechnym, którzy krzyczą:
„My Chrystusa wyznajemy, demokracji tu nie chcemy”, zastanawiam się, czy wiedzą, co
oznacza rezygnacja z demokracji. Czy pamiętają system, w którym ja się urodziłam –
potwornie opresyjny? Przerażają mnie wiadomości z Polski – przechył w stronę państwa
autorytarnego, te wszystkie manipulacje, grożenie cenzurą, niszczenie teatrów. To, że
aresztuje się Frasyniuka, a w mediach pojawiają się insynuacje i zarzuty spreparowane
językiem SB. Więc jeśli gdzieś budzą się demony, to chyba właśnie u nas.

Monika Muskała – ur. w 1966 r., tłumaczka i dramatopisarka. Przekłada głównie
dramaturgię niemieckojęzyczną, m.in. Thomasa Bernharda i Elfriede Jelinek. Jej książka
„Między 'Placem Bohaterów’ a 'Rechnitz’. Austriackie rozliczenia” jest nominowana do
nagrody Nike i nagrody Gdynia

Przyslala Joanna Brand

http://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,22095935,austria-nie-rozlicza-sie-z-faszyzmu.html

Kategorie: Uncategorized

2 odpowiedzi »

  1. Antysemityzm austriacki (i węgierski ) jest znacznie starszej daty niż Hitler. Nieco upraszczając można by powiedzieć, że jedynym nie antysemitą w Austrii przed I WS był sam cesarz.
    „Masturbowali się, wypróżniali i
    wymiotowali na flagę austriacką, śpiewając przy tym hymn narodowy. To był rodzaj
    egzorcyzmów dokonywanych za pomocą sztuki na post-faszystowskiej Austrii.”
    Nie sądzę, te „egzorcyzmy” były odpowiednią formą walki z nazizmem. Chyba bardziej szkodzą niż pomagają.

  2. Skuteczność i szybkość z jaką Austria i Austriacy z aktywnych nazistów i wielbicieli Adolfa Hitlera przekształcili się w ofiary systemu i przeciwników nazizmu napawają mnie wielkim podziwem.
    Dlaczego kołtun austriacki i polski protestuje przeciw sztuce?Ponieważ boi się prawdy.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.