Uncategorized

MAREK EDELMAN, Strzępy pamięci

Marek Edelman na gruzach kamienicy przy ul. Świętojerskiej 34
(Tu spoczywa Michał Klepfisz) 19 IV 1946
fot. ze zbiorów Róży i Ireny Klepfisz

 


Strzępy pamięci*

Powstanie Warszawskie jest wielokroć opisane z każdej strony i nie miałbym nic do dodania, gdyby nie to, że jako jego żołnierz byłem w szczególnej, innej niż większość powstańców sytuacji. Miałem powstańczy mundur z biało-czerwoną opaską na ramieniu i broń, ale to moja żydowska twarz wyznaczała stosunek do mnie ludzi, z którymi się stykałem. Dobry i zły. Przyjazny i nieprzyjazny. To, co napisałem, może jest bez ładu i składu, ale to są tylko strzępy mojej pamięci.

1 sierpnia 1944 — pierwszy dzień Powstania Warszawskiego.

Mieszkaliśmy wtedy z Antkiem i Celiną na Lesznie w kamienicy sąsiadującej z kościołem ewangelickim. To było jedno z dwóch mieszkań na drugim piętrze w drugiej oficynie. Miało fachowo przez murarza wybudowaną w jednym z pokoi dodatkową ścianę, za którą w ten sposób powstała skrytka. Mieszkanie kryła Marysia Sawicka, która wraz ze swoją ciotką Anną Wąchalską uczestniczyła w organizowaniu naszego życia po aryjskiej stronie. Kryła mieszkanie, to znaczy wynajmowała je na swoje nazwisko, no i przychodziła tam do nas, donosząc jedzenie i wiadomości. Tego dnia zjawiła się wczesnym popołudniem i powiedziała, że na rogu Żelaznej i Twardej za darmo rozdawali „Biuletyn Informacyjny”. Słyszała, że wydrukowano 50 tysięcy egzemplarzy, ale wszystko wcześniej rozdali i dla niej już nie starczyło. Na Wolskiej widziała niemieckie furmanki załadowane meblami, tobołami, rannymi żołnierzami jadące w kierunku Łowicza. Nastrój w mieście jest dziwny, wszyscy są rozradowani. Chociaż plotka mówiła, że zostały odwołane kolejne mobilizacje, i teoretycznie nikt z nas nie wiedział, że dziś ma wybuchnąć Powstanie, w mieście czuło się podniecenie.

I nagle koło piątej usłyszeliśmy na schodach tupot wielu nóg. Wyjrzeliśmy przez szparkę w drzwiach i zobaczyliśmy, jak od sąsiadki z naszego piętra jeden za drugim wychodzą młodzi uzbrojeni ludzie. Tę sąsiadkę przez cały czas uważaliśmy za niepewną, a nawet obawialiśmy się jej, sądząc, że nas obserwuje, bo zawsze, kiedy u nas otwierały się drzwi, wyglądała na schody. Tymczasem, mając w domu arsenał, nie mogła nikogo być pewna i niewątpliwie dlatego tak podejrzliwie nas lustrowała. Młodzi ludzie zeszli na podwórko, a my mogliśmy zobaczyć, jak się tam gromadzą i zakładają na rękawy biało-czerwone opaski. Nie widzieliśmy, jak wychodzą na ulicę ani co się tam dzieje, bo byliśmy przecież w oficynie. Jednak po niedługim czasie z daleka dobiegły nas strzały. Najpierw pojedyncze, a potem coraz gęstsze. A zatem Powstanie! Siedzieliśmy w mieszkaniu bez żadnych wiadomości. Przez cały czas dręczyło nas pytanie — wyjść czy nie wychodzić? W takiej niepewności minęły nam z dwie godziny. Nagle koło siódmej usłyszeliśmy pukanie do drzwi umówionym znakiem. Otworzyliśmy. W drzwiach stał Aleksander Kamiński. Przyniósł wiadomość. Jurek Grazberg, działacz harcerski, stały współpracownik Kamińskiego jeszcze sprzed wojny, z którym teraz redagował „Biuletyn Informacyjny”, nie żyje. Taki był nasz początek Powstania. Stało się to w pierwszych jego chwilach. Grazberg ukrywał się jak my. Mieszkał na Pańskiej w zakonspirowanym mieszkaniu. Kamiński bywał tam regularnie raz w tygodniu odbierać zredagowane przez Jurka wiadomości z kraju. Na wieść o wybuchu Powstania Jurek wziął broń i wyszedł z mieszkania, żeby się przyłączyć. Zaledwie zszedł na dół, zatrzymał go oddział powstańczy. Rozstrzelali go natychmiast jako Żyda, który musi być prowokatorem, skoro miał broń. Dosłownie minuty po tym zjawił się tam Kamiński, który przyszedł po Jurka, ale na podwórku znalazł tylko trupa. A po oddziale, który zajmował ten dom, nie było już śladu.

Kamiński przestrzegł nas, ledwie przekroczył próg naszego mieszkania. „Musicie znaleźć oddział, który was zechce, nie możecie iść do pierwszego lepszego, a tylko tam, gdzie zapewnią wam bezpieczeństwo”. Powiedział to i wyszedł.

Zobaczyłem go znów dopiero w 1945 roku w Łodzi na seminarium babci Radlińskiej. Helena Radlińska była znanym i poważanym socjologiem i pedagogiem, a raczej społecznym pedagogiem, przed wojną organizatorką Wolnej Wszechnicy Polskiej. Teraz była bardzo chora. Seminarium, na które przychodzili studenci nie tylko socjologii, ale ze wszystkich niemal wydziałów uniwersytetu, wśród nich i ja, prowadziła w swoim mieszkaniu w starej łódzkiej kamienicy, leżąc w łóżku ustawionym w wielkim pokoju. To był mroźny zimowy dzień, przyszedłem wcześnie, więc mogłem wybrać lepsze miejsce — stałem oparty o ciepły piec. Po mnie zjawił się Kamiński, stanął obok pod piecem, rzucił na mnie okiem, ale jakby mnie nie poznał, a w każdym razie się nie odkłonił. Potem się dowiedziałem, że jest u Radlińskiej adiunktem. Był już wtedy autorem powszechnie i z zachwytem czytanych przez nas Kamieni na szaniec. Więcej nigdy nie miałem z nim kontaktu, chociaż mieszkał w Łodzi. Kiedyś, już w latach osiemdziesiątych, będąc u doktora Józefa Rybickiego, zapytałem, dlaczego Kamiński nie przystąpił do KOR-u. Wtedy pan Rybicki wstał powoli z fotela, podszedł do łóżka, na którym było rozłożone całe jego archiwum, i ze sterty papierów wyjął gęsto zapisaną kartkę, mówiąc: „Ja go zaprosiłem i tu jest odpowiedź. Sam pan rozumie, że odpowiedź musi być odmowna, skoro jest taka długa”. Zapytałem, czy mogę ją przeczytać. „Nie, bo to jest nasza prywatna korespondencja”. Ciekawe jest z pewnością całe to łóżkowe archiwum.

Zatem Kamiński udzielił nam rady i wyszedł. A my dalej głowiliśmy się nad tym, co robić. Nie mieliśmy żadnego takiego oddziału. Co nas jeszcze martwiło to to, że główna łączniczka między Kamińskim i nami, Zielona Marysia, nie przyszła. Dowiedzieliśmy się potem, że wysłał ją pod Warszawę z jakimś zleceniem, a kiedy Powstanie wybuchło, nie mogła już się dostać do miasta. Ale to się okazało o wiele później.

Zostaliśmy wszyscy w domu. A jednak gdzieś koło ósmej, już zapadał zmierzch, poszedłem na róg Żelaznej i Grzybowskiej do Bronka Spiegla i Haliny Bełchatowskiej, którzy wrócili niedawno z lasu i mieszkali u Świętochowskiego. Ściemniło się. Przegadaliśmy całą noc. Oni o lesie, o tym, dlaczego trzeba się było z lasu wynosić, jak się wydostali z okrążenia. Byli jeszcze bardzo napięci. Halina bardziej przytomna, rzeczowa, „No, nareszcie będziemy żyli”.

Calosc TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.