Ciekawe artykuly

Łza miodu

Zenon Rogala

 


Przychodziłem do Bronka, jako swego sąsiedzkiego kolegi. Zwłaszcza w czasie wakacji okazji do odwiedzin było co nie miara. Najbardziej frapował mnie mały czterokołowy wózek napędzany takim napędem ręcznym, jaki później widywałem w kolejowych drezynach. Po prostu należało siedząc na wygodnym, kubełkowym siodełku, poruszać rytmicznie drążkiem w przód i w tył, a pojazd, pędził z zawrotną, dziecięca prędkością. Nogi spoczywały na przedniej ośce, zamocowanej do nadwozia dokładnie w połowie jej długości. Pozwalało to bardzo prosto manewrować kierunkiem jazdy.  Wystarczyło stopami opartymi w okolicach przednich kół, odpowiednio manewrować, żeby po chwili pędzić w tym dziwnym, fascynującym pojeździe. Naciskałeś prawą, jechałeś w lewo i odwrotnie. 

Bronek jako właściciel tego niezwykłego pojazdu, miał do niego nieograniczony dostęp, zatem nasycił już dawno swoje zapotrzebowanie na jazdę po okolicy. Miał wyraźnie już dość tej maszyny, bo postanowił wprowadzić zasady wyzysku kapitalistycznego. Na podwórku obowiązywały elementy typowe dla kapitalistycznej gospodarki towarowo – wymiennej. Otóż za zgodę na wykonanie podróży na jego wózku, żądał jakiegoś okupu, nagrody, lub skarbu. Mogły to być kolorowe szklane kuleczki z zatopionymi w nich kolorowymi, poskręcanymi wstążeczkami, małe metalowe odznaki z napisami w języku niemieckim przedstawiające przeważnie zwierzęta i jakieś nieznane nam stwory. Osobną sprawą była wymiana i handel ołowianymi żołnierzami, a także wymiana albumów przedstawiających uzbrojonych żołnierzy jadących na odkrytych ciężarówkach, lub siedzących w okopach i jedzących z menażek. Hitem sezonu były jednak odlane w ołowiu postacie Indian. Prości wojownicy, a tych było najwięcej, leżący na ziemi i skradający się wzorem drapieżnych zwierząt nie stanowili większej atrakcji. Za to inni z napiętymi łukami, klęczący na jednym kolanie, mierzący wycelowanymi ołowianymi strzałami do widzianego tylko przez nich  przeciwnika, stanowili prawdziwy rarytas. Najcenniejsi jednak byli Indianie na koniach, bo to byli najpewniej indiańscy wodzowie. Głowy ich ozdobione były w pióropusze, w podniesionych rękach dzierżyli ostre tomahawki, a siedzieli na spienionych koniach, stojących na dwóch tylnych nogach. Ci byli najwięcej warci. Mieć wodza w swej kolekcji to już było coś.

Bywało, że zanim Bronek dał zgodę na jazdę, dokonywał przeglądu wszystkich skarbów noszonych przeze mnie w kieszeniach. Były tam małe drewniane zwierzątka, były specjalnie dobierane jednakowej wielkości kamienie służące do gry w podrzucanie i sprytne ich łapanie jedną dłonią, scyzoryk do gry w pikuty, kilka kolorowych strzępiastych zosiek, poskładane w papierowych opakowaniach, znaczki pocztowe, które też miały ogromną wartość handlową. Niemieckie w ogóle nas nie interesowały, bo wszystkie przedstawiały portret znienawidzonego przez nas faceta. Te znaczki w ogromnych płachtach, znalazł w budynku dawnej poczty mój brat i mimo, że były nowiusieńkie, miały świeży klej, nawet nie miały żadnych pieczątek, te niszczyliśmy zaciekle. Na wymianę miałem kolorowy Honduras, Francję, Dominikanę, dalekie Borneo, Helwetię, choć szybko okazało się, że to Szwajcaria. Przechowywałem również przy sobie największy swój skarb, czyli skaczącą metalową żabę. Wystarczyło do jej brzuszka włożyć odpowiedni kluczyk, przekręcić kilka razy w prawo, aby po postawieniu na stole skakała jak prawdziwa. Po chwili nieruchomiała i bezgłośnie domagała się żeby znów dodać jej nową porcję  sprężynowego życia. 

Byłem gotów poświęcić wszystko, żeby tylko Bronek zgodził się na transakcję. Najlepiej było przyjść do jego domu jako pierwszy. Wtedy nie miałem konkurencji ze strony innych bardziej zasobnych w błyskotki kolegów. Zdarzało się, że wizyty u Bronka, zwłaszcza te najwcześniejsze przypadały w porze śniadania. Wtedy jego mama bez pytania czy jestem głodny, zabierała się do krojenia chleba, bo talerzyki pełne miodu już stały przed nami. 

Śniadanie w obcym domu jest diametralnie różne od tego w swoim rodzinnym, bo wszystko co wiąże się z jedzeniem na obcym terenie jest inne i szczególnie zapada w pamięć. Inne są przede wszystkim sprzęty wyposażenia kuchennego, inne łyżki i widelce, inne talerzyki i inny jest obrus na stole. Cały ten śniadaniowy teatr w reżyserii mamy Bronka, rozgrywający się niepowtarzalnie na moich oczach i z moim udziałem, wprowadzał w inny nieznany, sąsiedzki świat. 

Najbardziej chciałem zobaczyć jak przykłada bochen brązowego chleba do swoich wielkich, mlecznych poduch, jak przyciska go do nich w momencie kiedy nóż rozpoczyna swoją katowską drogę w poprzek wielkiego bochna. Wpierw nacina na bochenku błyszczącym narzędziem, szerokie pajdy od tej spodniej, bardziej płaskiej strony. Koniec noża jest wtedy niewidoczny, bo znajduje się po przeciwnej stronie wielkiego chlebowego kręgu. Po zakończeniu pierwszego cięcia i po odwróceniu bochna, następowało ponowne przytulenie chleba do tych wielkich miękkich, mlecznych poduch. Nóż wykonywał cięcie ostateczne, a uwolnione od nacisku chleba miękkie podkładki falowały jeszcze przez chwilę. Byłem pewien, że mama Bronka wcale nie cierpi kiedy przygniata chlebem swoje obfite, miękkie piersi. Czynność ta nie była dla niej przykra, bo żadnym gestem, czy miną nie dawała znać, że to ją boli albo uwiera.  Niektóre drzazgi chlebowej skórki z trzaskiem osypywały się na falbaniastą bluzkę hojnej gospodyni. Inne, i te szczególnie mnie frapowały znikały w zakamarkach piersiowych rejonów. Droga wiodąca w te zakazane rejony to szczelina pomiędzy dwoma półkulami, droga wielkiej tajemnicy. 

Kęsy rozrywanych kromek należało maczać w tym gęstym od słodyczy sosie i nieść do ust spokojnie, uważając by nie uronić po drodze niesfornych kropel.

Dzisiaj zobaczyłem powoli spływającą do szczeliny między falującymi 

rejonami piersiowymi, kroplę miodowej łzy. 

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.