Uncategorized

Ożeniony ze szlachcianką (43)

Marian Marzynski

Wrzesień 1972. Stacja w Providence, Rhode Island jest pusta i zaniedbana, rezultat kryzysu i ucieczki Amerykanów do przedmieść. Na peronie czeka na nas nauczyciel fotografii Chester Michalik, z trzeciego pokolenia polskich emigrantów. Wita nas w imieniu Rhode Island School of Design. Wyciągam do niego ramiona i bombarduję pytaniami o szkołę. — Take it easy! mówi Chester. Jest to angielski idiom, którego nie znałem i do dziś nie używam: spokojnie, nie przejmuj się.

Do końca wakacji jest jeszcze dwa tygodnie. Chester otwiera zamkniętą siedzibę rektora szkoły i wprowadza nas do gościnnego apartamentu na parterze. Grażyna przestawia łózka i szuka ekstra poduszek, potem wychodzi na poszukiwanie piekarni (jej zwyczaj w każdym nowym mieście), a gdy nie znajduje jej w promieniu jednej mili, wraca zawiedziona.

Pod nieobecność studentów nie spotyka się tu ludzi chodzących pieszo, wiec postanawiamy kupić samochód, ale wszyscy ogłaszający się w gazecie mieszkają poza miastem, więc żeby kupić samochód, trzeba go już mieć. Z naszego okna na parterze widać nazwy krzyżujących się dwóch ulic, więc dzwonimy do trzech właścicieli samochodów, umawiając się z nimi na tym rogu.

Z powodu braków językowych postanawiamy, że wyjdziemy na róg tylko wtedy, gdy samochód nam się spodoba. Jako trzeci podjeżdża błękitnoczarny Dodge Coronet 1967, który za 700 dolarów gotówką, staje się naszym amerykańskim krążownikiem szos. Wkrótce zaparkujemy go przed naszym amerykańskim domem.

Z wakacji wraca rektor i zaprasza na party. — Oh!, you are from Poland ! – wykrzykuje platynowa blondyna i dodaje: — I’ve been there!

Amsterdam! What a city! — And I am from North Carolina — odzywa się inna koktajlowa, uświadamiając nam, że jesteśmy w kraju, gdzie każdy jest skądś. — Nareszcie  komentuje Grażyna, skończą się te duńskie pytania: No to jak będzie z wami? Kiedy wrócicie do Polski? Jak się skończy komunizm?

Uśmiechnięta, jak wszyscy tu, żona rektora do Grażyny: — Jak będziecie mieli własny dom, to wpadniecie do naszej piwnicy i wybierzecie sobie antyki, które wam będą pasowały. Stanie się to już za trzy tygodnie. Będzie to dom na Summit Avenue #50, w którym przez długie lata mieszkały dwie siostry. Gdy w sąsiedztwie pojawiła się pierwsza czarna rodzina, siostry postanowiły się wyprowadzić, a nam trafiła się okazja: z żądanych 24 tysięcy, cena spadła do 19.

Jedna z sióstr oprowadza nas po ogrodzie. — A ten kawałek? Czy to należy do nas?  pytam, pokazując palcem na trawę. — Tak, to należy do was, ale ten żywopłot to już jest ich, rozumie pan? — Rozumiem, a to? Czy to nasze? — Nie, to jest ich.

Wychowanym w socjalizmie, wydawało się nam, że właścicielem domu jest się tylko w amerykańskich filmach. Widzieliśmy już taki dom na ekranie: weranda, przedpokój, z którego schody prowadzą na piętro, po lewej dwa przedzielone kolumnami salony, z których drugi może być jadalnią, po prawej kuchnia, z której jest wyjście do ogrodu, na górze dwie sypialnie i łazienka, duży pokój na poddaszu, który wkrótce Grażyna zamieni na studio.

Wraz z domem dziedziczymy udekorowane tekstylnymi owocami i warzywami stare kapelusze sióstr, podobne do tych, które nosiły polskie emigrantki na Batorym w porcie w Gdyni, dokąd zaprowadziła mnie Gdynianka – Grażyna.

Nazwa Rhode Island School of Design była zbyt długa, więc skrócono ją do RISD. Moje nazwisko tez wydało się długie. Studenci nazwali mnie Marz, jakbym był przybyszem z odległej planety. Żeby to potwierdzić, na pierwsze z nimi spotkanie założyłem swoją rosyjską futrzaną czapę.

Jak wszyscy emigranci, Grażyna i ja rówieśników zostawiliśmy w poprzednim kraju. Pomyśleliśmy sobie, że moi studenci mogliby zostać naszymi nowymi rówieśnikami, a gdy zorientowaliśmy się, że dla niektórych amerykańskich rodziców posłanie dziecka do szkoły plastycznej traktowane jest jak choroba w rodzinie, poczuliśmy do nich sympatię. Byli oni młodszym rodzeństwem rebeliantów z lat 60., którzy teraz poszukiwali własnego buntu w sztuce, oczekując mojego poparcia. Na ścianie w studiu filmowym zawiesiliśmy powiększone klatki filmowe z mojego polskiego filmu „Być”, o walczących o egzystencję artystach cyrkowych.

Po jakimś czasie dowiedziałem się, że Ron Binks, który zaoferował mi tę pracę w RISD, był miłośnikiem czeskiego filmu, przekonanym, że jestem Czechem. Nie proszono mnie o pokazanie dyplomu uniwersyteckiego, wystarczyła lista moich polskich i duńskich filmów. Zapomniano też mnie zapytać, czy znam angielski, z którym byłem zaledwie osłuchany. Moim drugim językiem był francuski. Miałem szczęście, że jeden z moich studentów był Francuzem i co jakiś czas mnie tłumaczył. Miałem wrażenie, że przedzieranie się przez mój angielski zmuszało studentów do większej koncentracji.

Każde pokolenie studentów zadaje sobie pytanie „co filmować?”. Powielać pomysły z innych filmów, czy czerpać z własnych doświadczeń 20-latków? Wydawało mi się, ze wspomnienia z dorastania można zamieniać na pomysły filmowe. Chciałem, aby dostrzegli wokół siebie poezję, szukali komedii i dramatu w codziennym życiu, aby stali się Hitchcockami, Bergmanami i Fellinimi. Zapytałem ich, jakie mają pomysły na filmy.

– Zróbmy film na temat robienia filmu, zaproponował jeden z nich, pokażmy dynamikę tego, co się zdarzy, czego nie da się kontrolować. — OK, odpowiedziałem.

– A ty, jaki masz pomysł? – zapytałem rudego chłopaka. – Myślę o pewnym studencie, który chce odebrać sobie życie, wyskakując z budynku.

Tom: – To będzie film o takim kłębiącym się tłumie. Ludzie spotykają się, potem rozdzielają pod wpływem niewidzialnych sygnałów i znowu się… taki rodzaj pulsującego… płynna struktura… Ja: – Zapomnij o tym.

Wieczorem poszedłem na plan filmowy.

– Patrz prosto w obiektyw. Zaciągnij się dymem i powiedz: „naprawdę mnie wkurzasz”. – Kręcę głową, zaciągam się i mówię „naprawdę mnie wkurzasz!” – Dobrze, ale spróbuj powiedzieć to trochę spokojniej. – Jeszcze raz, trochę w lewo… trochę bardziej w lewo. – Nie, z powrotem w prawo. – Trochę dalej, troszeczkę dalej… Ok, teraz jest w porządku.

Dialog z filmu Gusa Van Santa, późniejszego słynnego reżysera filmowego:

Starsza pani:

– Och, cóż to za uroczy, chłopczyk! Masz nową koszulę i buciki.

– Dziękuję pani. – Nowy krawat i nową fryzurkę. – Dziękuję pani.

– Och, masz też uroczego pieska. Jak się wabi?

– Wieprzyk.

– Wieprzyk? Śmieszne imię dla pieska. Dlaczego nazywasz go Wieprzyk?

– Bo on, proszę pani, lubi pierdolić małe świnki.

Dcn


Ożeniony ze szlachcianką (43)

Poprzednie odcinki TUTAJ

Wszystkie wpisy Mariana TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.