Uncategorized

Imperium Hersza Lendera

 Piotr Nazaruk


Kiedy w marcu tego roku niejaki Alex Krautman z Saint Louis w Missouri opublikował na swoim Twitterze zdjęcie bajgli pokrojonych w kromki na podobieństwo chleba, Internet w USA przeżył trzęsienie ziemi. Bajgle, jak powszechnie wiadomo, kroi się przecież w poprzek i podaje jak hamburgery. Zirytowani nowojorczycy nie przebierali w słowach, nieortodoksyjny sposób potraktowania bajgli nazywając zbrodnią pierwszego stopnia, gestem skrajnie obraźliwym, dziwactwem i objawem socjopatii. Senator Brad Hoylman z Manhattanu uznał, że tego rodzaju postępowanie powinno być zakazane przez prawo, a rabinka Danya Ruttenberg, że „jest to pogwałcenie wszelkiego dobra i świętości na tym świecie”. Chociaż rozgrzała Nowy Jork do czerwoności, nie była to pierwsza awantura wokół bajgli i z pewnością nie największa. Daleko jej było do prawdziwej rewolucji, którą w latach 50. rozpoczął Harry Lender i która przyniosła temu emigrantowi z Lublina prawdziwą fortunę.


Bajgle Harry’ego Lendera opanowujące USA, zbiory rodziny Lenderów.

Te okrągłe, chrupiące na zewnątrz i gąbczaste w środku bułki z dziurą są w Nowym Jorku rzeczywiście prawdziwą świętością, może jedyną, która jest w stanie zjednoczyć ludzi wszystkich ras, religii i narodowości i zamienić ich w nowojorczyków. Ale nie zawsze tak było. Na początku XX wieku bajgle leżały na półce obok innych ciekawostek kulinarnych, a ich zasięg ograniczały często granice etnicznego getta. Do Nowego Jorku przywieźli je na swoich utrudzonych barkach żydowscy emigranci z Polski, którzy wypiekali je po miastach i miasteczkach podobno już od XVII wieku. Jak to się stało, że bajgle wyszły z getta i dzisiaj sprzedawane są we wszystkich piekarniach Nowego Jorku? Może dlatego, że jest to pieczywo zwyczajnie pyszne i niezwykle uniwersalne – do wszystkiego pasuje, może być słone lub słodkie i, przede wszystkim, jest bardzo tanie. Ale jak to możliwe, że bajgiel przekroczył granice stanową i rozpoczął triumfalny marsz przez całe USA? To już właśnie zasługa lubelskiego piekarza Harry’ego Lendera.

Rodzina Lenderów

Harry, a tak naprawdę Hersz Lender, urodził się w 1894 roku jako syn Chaima Bera i Lei Lenderów w niewielkim Siedliszczu, z którego po jakimś czasie rodzina przeniosła się do pobliskiego Chełma. Po ślubie w 1877 roku Chaimowi Berowi i Lei rodzili się kolejno Lejb, Kuna, Matys, Kiwa, późniejszy Harry–Hersz, Srul Szmul i Chana Ester. „Nigdy nie znaliśmy naszego dziadka – wspominał pod koniec lat 90. jeden z synów Harrego Lendera, Hymie (wł. Chersz Ber, rocznik 1917; wszystkie poniższe cytaty w moim tłumaczeniu pochodzą ze wspomnień zarejestrowanych przez rodzinę Lenderów i opublikowanych jako Harry Lender & His Family) – zmarł zanim się urodziliśmy, ale nosimy po nim imiona, ja i mój kuzyn nazywamy się po żydowsku Chaim Ber. Dziadek zmarł bardzo młodo, w 1907 roku, był bardzo religijny a w synagodze pełnił rolę gabaja. Przy tym był też przemytnikiem alkoholu, sprzedawał sznapsa zza pazuchy”. „Mój ojciec Max [Matys] – wspominała Esther Kreisman (rocznik 1921) – opowiadał, że listonosze w Siedliszczu nie umieli czytać, więc żeby trochę dorobić dziadek chodził z nimi po miasteczku i czytał im adresy”. „Pamiętam za to babcię Leję – opowiadał wspomniany Chaim Lender, rocznik 1926, syn Kuny Lendera. – To była kobieta jedna na milion! Pamiętam, że kiedy byłem małym chłopcem, mieliśmy w Chełmie sad z jabłkami i wiśniami. Babcia nocami chodziła po sadzie z kijem żeby przepędzać ewentualnych intruzów”. „Biła kijem w deskę – dodawał Hymie – echo niosło się po całym sadzie i na sam jego dźwięk złodziejaszkowie uciekali”. „Pamiętam też – mówił dalej Chaim – że babcia wchodziła na drzewa i zrywała jabłka, była jak kobieta i mężczyzna w jednym. Pracowała w piekarni i robiła plecle”. „Była specem od robienia plecli, żydowskiej pizzy – wtrącał Hymie. – To było rozwałkowane ciasto z cebulą i makiem zamiast sosu pomidorowego. Robiła też farfel [rodzaj makaronu] i sama uprawiała zboże. Nie chciała zależeć od swoich dzieci i brać od nich czegokolwiek. Tak w zasadzie, to chyba nikt z nas nie pamięta żeby ta kobieta kiedykolwiek chociaż przez chwilę nie pracowała i nie zarabiała pieniędzy”. „Nigdy jej nie poznałam – dodawała z żalem Esther Kreisman. – Mam tylko jedno wspomnienie. – Kiedy Harry Lender przyjechał w 1927 roku do Ameryki, przywiózł dla nas słoik dżemu buraczanego od babci”.

Ruchla i Hersz Lenderowie, zbiory rodziny Lenderów.

Zanim jednak Harry Lender wyruszył ze słojem dżemu w długą drogę do Ameryki, czekała go nie mniej wymagająca i wyboista podróż: z Chełma do Lublina. „Ojciec pochodził z bardzo biednej rodziny – opowiadała Helen Lender, rocznik 1938. – Opuścił dom, kiedy był bardzo młody. Jego ojciec umarł, a w domu było siedmioro dzieci, więc poszedł szukać własnego celu w życiu”. „Już kiedy dorastał – mówił Hymie – ojciec wiedział, że musi mieć w ręku jakiś fach, więc pewnej zimy postanowił opuścić Chełm i przenieść się do dużego miasta, do Lublina. Było zimno, a on nie miał gdzie się zatrzymać, poszedł więc do jakiejś piekarni, porozmawiał z piekarzem i ten pozwolił mu zostać i spać na zapiecku”. „W Lublinie zaczęła się jego przygoda z piekarstwem i tam w końcu poznał naszą mamę” – dodawała Helen, wiedząc lub nie, że jej rodzice pobrali się w 1917 roku. „Urodziłem się już właśnie w Lublinie – kontynuował Hymie – mieście całkiem sporym. Był to przed wojną jeden z głównych ośrodków żydowskich w Polsce, chyba nawet jeden z największych w Europie. To było ładne miasto z piękną rzeką przepływającą przez jego środek”. „W latach 20. w Lublinie mieszkało ze 300 tysięcy ludzi i w większości byli to Żydzi – mówił Sam (Szmiel) Lender, brat Helen i Hymiego, rocznik 1920, lekko przekręcając statystyki. – Jeśli dobrze pamiętam, Żydzi w Lublinie przewyższali chrześcijan liczebnie. Była tam dzielnica żydowska, ale nie taka, jak sobie wyobrażamy, że mieszkali tam tylko Żydzi i nie przychodził nikt inny. W domu, w którym mieszkaliśmy, mieszkali też Polacy, na ulicy dziadków też było sporo nie-Żydów, więc nie było to jakieś zamknięte getto. Imię nadano mi po pradziadku ze strony mamy, który nazywał się Szmiel, ale wszyscy mówili na niego Szmiel Czutyk. Co to jest Czutyk? To nazwa wzgórza [Czwartek], na którym mieszkał, więc nazywali go w ten sposób. Jego syna, a naszego dziadka, Mojsze Brajtera, nazywano natomiast der grojser Mojsze (Duży Mojsze) albo der langer Mojsze (Długi Mojsze), ponieważ był naprawdę wysoki. Kiedy wypowiadam jego imię, mam go przed oczami z jego długą brodą i typową czapką oraz w płaszczu, który zakładał na spacery w soboty. Dzierżawił grunty pod Lublinem, gdzie uprawiał owoce i sprzedawał je potem w mieście. To był prawdziwy arystokrata, nosił się jak król! Jakby nic na świecie nie było większe i lepsze od niego. Niektórzy go za to nie znosili, ale ja go kochałem – uwielbiałem sposób, w jaki chodził, nosił się i mówił. W Lublinie był naprawdę kimś i kiedy wybieraliśmy się na spacer, wszyscy mu się kłaniali, podawali rękę i gorąco pozdrawiali”. „Nasza mama, Rose (Ruchla Łaja Brajter, rodowita lublinianka urodzona w 1898 roku) – dodawała Helen – bardzo kochała swojego ojca i uważała go za najwspanialszego człowieka na świecie”.

Mojsze Brajter z wnukami, od lewej: Hymiem, Samem, Anną Lenderami i Freidą oraz Samem Brajterami, Lublin, ok. 1927, zbiory rodziny Lenderów.

„Babcia, Miriam Brajter, była z kolei bardzo niska, przy kości i nosiła tradycyjną perukę – opowiadał dalej Sam. – Zawsze byłem jej oczkiem w głowie i nawet po latach, kiedy byłem już dorosły, a ona mieszkała w Montrealu, zawsze witała mnie tymi samymi słowami, co w Lublinie: »Szmiel, bistu hungerik?« (Szmiel, jesteś głodny?)”. „Babcia nigdy nie nauczyła się angielskiego – zauważył Murray (Mojsze Icchok), kolejny z rodzeństwa Lenderów, rocznik 1930. – Mówiła w jidysz i, jak mi się zdaje, po polsku. Poza tym, z tego co wiem, nigdy się nie uśmiechała. Całe życie przeżyła bez ani jednego uśmiechu. Wydaje mi się, że Lenderowie zawsze dużo się uśmiechali, a Brajterowie – niekoniecznie. Jednak nasza mama, może przez osmozę, stała się prawdziwą przedstawicielką rodziny Lenderów”.

Piekarnia Lenderów

„Moje pierwsze wspomnienia dotyczą naturalnie domu i piekarni – opowiadał Hymie. – Piekarnia znajdowała się na tyłach, a od frontu mieścił się sklep, w którym sprzedawaliśmy pieczywo wypiekane przez całą noc. Ostatnim pokojem piekarni było nasze mieszkanie. Nie było tam żadnych urządzeń sanitarnych, trzeba było wychodzić na podwórze. Żadnego wychodka ani toalet ze spuszczaną wodą. Dzisiaj ludziom w tym wspaniałym kraju Ameryki trudno sobie w ogóle wyobrazić warunki życia w przedwojennej Polsce”.

„Piekarnia była całkiem spora – wspominał jego brat Sam. – Ojciec piekł w niej głównie chleb, w zasadzie to nie wydaje mi się, żeby w ogóle wypiekał tam bajgle. Na dwadzieścia czy trzydzieści dni przed Pesach piekarnia była czyszczona. Przychodziły kobiety ubrane na biało z koszernymi chustami na głowach i te dwadzieścia czy trzydzieści kobiet wałkowało macę. Mama wstawała bardzo wcześnie i szła z wypiekami na targ. Chleb ładowano na wózek, ktoś z piekarni go tam pchał, a mama stała za stoiskiem i sprzedawała. Za każdym razem kiedy wychodziła o drugiej, trzeciej, czwartej czy piątej nad ranem, wpadałem w rozpacz i złość, bo nie chciałem zostawać w domu bez niej. Chociaż w domu była jeszcze nasza siostra Anna (Chana, ur. 1923), bałem się zostawać z Hymiem, bo zawsze mi dokuczał. I nigdy nie przestał, nawet dzisiaj mi dokucza!” – wspominał mając już niemal osiemdziesiąt lat. „Kiedy trochę podrosłem, pomagałem nosić koszyki z chlebem na targ – dodał wywołany Hymie. – Mama była oczywiście szefową stoiska, jak większość kobiet, których mężowie coś produkowali”.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od Tomasza Pietrasiewicza o rodzinie Lenderów i ich wkładzie w światową konsumpcję bajgla, nie chciało mi się wierzyć, że mieli cokolwiek wspólnego z Lublinem. Gdy w końcu przekonałem się, że Lenderowie w zasadzie z Lublina pochodzili, stanąłem przed wyzwaniem odnalezienia ich piekarni – tej, w której bajgli co prawda nie wypiekali, ale w której Harry Lender doskonalił się w sztuce piekarniczej. Jedynym, który zapamiętał cokolwiek na temat ich przedwojennego adresu był najstarszy z rodzeństwa, Hymie Lender, według którego rodzina mieszkała i pracowała przy Probostwie. Rzeczywiście, pod numerem 7 znajdowała się tam przed wojną piekarnia, ale prowadzona przez niejakiego Chaima Estraicha, potem Szajnę Szajnfeld, a informacje o niej pochodzą dopiero z połowy lat 30. Być może zakład znajdował się tam lub na tyłach któregoś z innych budynków Probostwa, jednak pewien szczegół ze wspomnień Hymiego nie dawał mi spokoju. „Miejsce, w którym mieszkaliśmy nazywało się dus Gesl” – wtrącił niemal mimochodem. Jidyszowe słowo gesl, czyli po prostu uliczka albo zaułek, funkcjonowało w Lublinie jako nazwa zwyczajowa ulicy Nadstawnej, która zaczynała się tuż za wąskim gardłem Cyruliczej i biegła aż do skrzyżowania z Ruską i Św. Mikołaja. Kiedy biłem się z myślami, jak połączyć Probostwo i Nadstawną, od Tadeusza Przystojeckiego dostałem akt urodzenia Chaima Bera (czyli właśnie Hymiego) Lendera z 1917 roku, przy którym jako adres rodziny wyraźnie zaznaczono dom przy Nadstawnej 10. Czy w takim razie właśnie tam znajdowała się piekarnia? Na pewno działała tam jakaś piekarnia i to już od 1922 roku, ale jej właścicielem był niejaki Szulim Zamelsztern. Może Lenderowie wcale nie mieli własnej piekarni, a tylko w niej pracowali lub dzierżawili? A może w budynku były dwie? Co jednak z wyraźnym wspomnieniem o Probostwie?

Położenie nieistniejącego domu przy Nadstawnej 10 nałożonego na współczesny plan Lublina.

Położenie nieistniejącego domu przy Nadstawnej 10 nałożonego na współczesny plan Lublina.

W relacji Sama Lendera pojawia się ponadto wzmianka o przenosinach rodziny do miejsca położonego na wzgórzu (Czwartku?): „Kiedy ojciec prowadził piekarnię już jakiś czas, przenieśliśmy się [z pokoju za piekarnią] do własnego mieszkania, które wynajął. Mieszkaliśmy tam praktycznie do jego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Od świtu chodził tam uliczny sprzedawca z bubelach, bubelami, to coś podobnego do muffinek, które robiło się z mąki razowej. Sprzedawca miał podgrzewany wózek i chodził po okolicy, a chociaż mieszkaliśmy na drugim czy trzecim piętrze, rzucał je nam, a my odrzucaliśmy kilka groszy. Kiedy byliśmy trochę starsi, poszliśmy do polskiej szkoły. Nie było oczywiście takich wygód jak autobusy szkolne, więc chodziliśmy na piechotę. Szkoła znajdowała się spory kawałek od naszego domu, na dole wzgórza. Zimą siadało się na plecaku i zjeżdżało w dół”. Trzeba też pamiętać, że chociaż Hymie był najstarszy z rodzeństwa, to kiedy pod koniec lat 20. Lenderowie postanowili dołączyć do Harrego w USA, chłopak miał niespełna 11 lat, a jego brat Sam zaledwie 9 i wiele ich wspomnień mogło ulec zatarciu albo pomieszaniu. Po wyjeździe ich ojca rodzina przestała prowadzić piekarnię i przeniosła się do mieszkania rodziców Rose Lender, którzy posiadali w Lublinie kilka nieruchomości, w tym mieszkanie przy Probostwie 3 – może zatem po kilkudziesięciu latach Hymie zwyczajnie połączył kilka z ich adresów: Nadstawną/ dus Gesl i Probostwo?

Mimo prób i szczerych chęci, nie mam niestety dowodów, gdzie dokładnie mogła znajdować się piekarnia Lenderów. Być może przy Nadstawnej, jak wskazują jedne tropy, może na Probostwie, jak mówią inne albo jeszcze gdzieś indziej, przy Lubartowskiej lub na Czwartku. A może piekarnia zwyczajnie nie chce być odnaleziona — na sobie znane sposoby miesza poszlaki, nie pojawia się w dokumentach i zazdrośnie strzeże swoich sekretów. Faktem jest natomiast, że to właśnie z niej w 1927 roku Harry Lender wyruszył na podbój Ameryki.

Paszport Harry’ego Lendera, zbiory rodziny Lenderów.

Serdeczne do widzenia

„Pamiętam, kiedy ojciec wyjeżdżał z Polski – wspominał Hymie. – Musiał z Lublina dojechać do Warszawy, a ponieważ w mieście nie było żadnego transportu, odprowadziliśmy go wszyscy pieszo na dworzec. W Ameryce podchodzili wtedy bardzo rygorystycznie do zdrowia przybyszów, trzeba było mieć zdrowe zęby i jeżeli miało się jakieś oznaki próchnicy, nie pozwalali tam wjechać, więc ojciec kazał sobie zaplombować wszystkie zęby złotem. Nie przyjechał bezpośrednio do New Haven, ale początkowo zatrzymał się w Passaic w New Jersey. Tam tak naprawdę nauczył się robić bajgle, tylko bajgle. Bo w piekarni w Lublinie robił wszystko, bajgle, chleb żytni, zawijane bułki i plecle z cebulą i makiem, które przypominały to, co nazywamy bialy, ale były jakby przerośnięte. W Passaic pracował tylko przez około rok, ale właśnie tam zrozumiał, że na bajglach można zarobić, na nich samych. Któregoś razu usłyszał, że jakiś facet w New Haven w Connecticut chce zamknąć swój sklep, bo ludzie nie lubili jego bajgli, a poza tym nie radził sobie – kiedy miał siły, to piekł, a kiedy był zmęczony, to nic nie robił. Więc mój ojciec zapłacił mu około 400 dolarów w ratach rozłożonych na kilka lat i stał się właścicielem piekarni o nazwie New York Bagel Bakery. Kiedy ojciec wyjechał, zaczęły się bardzo ekscytujące lata, ponieważ patrzono na nas jak na bogatych Amerykanów. Każdego miesiąca przychodził czek od ojca. Dolary były fantastyczne i żyliśmy jak królowie. Prawdę mówiąc, to było tak dobrze, że nie chcieliśmy wcale wyjeżdżać. Mieliśmy dolary, ojciec wysyłał nam ubrania, więc nie nosiliśmy ich już po sobie i zaczęliśmy wyglądać jak ludzie. Życie stało się nagle bardzo wygodne”. W 1929 roku przyszła jednak pora i na nich. Ruchla Lender spakowała siebie i trójkę dzieci i pod koniec października umieściła na pierwszej stronie gazety „Lubliner Tugblat” ogłoszenie: „Serdeczne do widzenia moim braciom, siostrom, szwagierkom i szwagrom, ich dzieciom a także teściowej, przyjaciołom i znajomym z powodu mojego wyjazdu do Ameryki – Ruchcia Lender”.

Anons opublikowany przez Rose Lender. Poniżej życzenia udanej podróży od jej rodziny z łamów „Lubliner Tugblat”, nr 248, 26 października 1929, s. 1.

„Kiedy wyjechaliśmy z Lublina – opowiadał Hymie – musieliśmy udać się do Warszawy żeby załatwić dokumenty. Zostaliśmy tam kilkanaście dni, a stamtąd pojechaliśmy do Gdańska, gdzie musieliśmy poczekać na statek płynący do Liverpoolu”. „W Liverpoolu trzymali nas około tygodnia – dodawał Sam. – Sprawdzali czy jesteśmy zdrowi, bo jeśli miało się jakieś problemy, to odsyłali do Polski. Nieźle nas tam karmili – wielkimi kanapkami, jakich nigdy wcześniej nie widzieliśmy w Lublinie, na białym chlebie, którego nie mogłem pojąć, ponieważ ojciec wypiekał chleb chrupiący”. „Stamtąd mieliśmy wypłynąć Mauretanią – mówił Hymie – ale na statku wybuchła jakaś choroba, więc weszliśmy na pokład innego – liniowca Franconia. Podróż była jednym z najgorszych doświadczeń w moim życiu. Wszyscy cierpieli na chorobę morską, a tego się nie zapomina. Mama i my mieliśmy kajutę na najniższym pokładzie, było tam łóżko piętrowe i materac na podłodze. Dzisiaj moje szafy są większe od tej kajuty. Kiedy przychodziła pora posiłku… no cóż, jedzenie nie zostawało na długo w naszych żołądkach. Podróż zajęła około dwóch tygodni, dwa tygodnie jedzenia i zwracania”.

„Kiedy dobiliśmy do doku w Nowym Jorku, czekał na nas ojciec z dwoma kierowcami – opowiadał Sam. – Zatrzymaliśmy się tam na noc u wujka. Tak w zasadzie to był nasz kuzyn, był z nami spokrewniony ze strony dziadka, ale nazywaliśmy go feter, wujek. Zabrał mnie i Hymiego do sklepu odzieżowego, bo uznał, że musimy mieć inne czapki. Przyjechaliśmy w czarnych czapkach z daszkiem, które miały w środku drut nadający daszkowi kształt, to były jakby wojskowe czapki z płótna, które nosiły wtedy w Polsce wszystkie dzieci. »Nie możecie tego tu nosić – powiedział. – Nie może tak być, to nie wygląda dobrze«, po czym wyrzucił je i kupił nam nowe. Nie pozwolił nam nawet dotknąć ani zabrać starych czapek”. Następnego dnia rodzina pojechała do New Haven, gdzie Harry Lender prowadził piekarnię i przygotował dla nich mieszkanie. Starych czapek nigdy już nie odzyskali, w nowym kraju Ruchla stała się natomiast Rose, Chaim Ber – Hymiem, Szmiel – Samem, a Chana – Anną.

Bajglowanie Ameryki

W 1984 roku Lenderowie sprzedawali bajgle warte 65 milionów dolarów rocznie, podczas gdy ich konkurencja wyciągała na tym biznesie ledwie milion. Posiadali trzy ogromne, zmechanizowane piekarnie, w których zatrudniali setki ludzi i przymierzali się do budowy czwartej, największej na świecie piekarni bajgli. Rodzina przeszła długą drogę od wózka z pieczywem w Lublinie (który to obraz często wykorzystywali w swoich kampaniach reklamowych) do roli amerykańskiego, czyli światowego potentata w produkcji i sprzedaży bajgli. Lenderowie dorobili się w USA prawdziwej fortuny i doczekali trzech kolejnych dzieci, wspomnianych Murray’a i Helen oraz Marvina (rocznik 1941) jednak przyjazd do Stanów naznaczyła rodzinna tragedia. W 1935 roku w wyniku zakażenia krwi zmarła urodzona jeszcze w Lublinie Anna, 12-letnia córka Harry’ego i Rose – było to drugie z ich dzieci, które nie dożyło pełnoletniości, w 1926 roku, zaledwie po 12 dniach życia zmarł ich syn Benjamin Matys. W tym samym 1935 roku Max (Matys) i Charlie (Kiwa), bracia Harry’ego, którzy przyjechali do Stanów kilka lat przed nim, stracili swoje córki – 16-letnią Temę zmarłą wskutek choroby serca i jej rówieśnicę Irenę, która przegrała z zapaleniem płuc. „Wszystkie trzy w jednym roku – wspominała Esther Kreisman, siostra Temy. – Ludzie mówili, że na rodzinę rzucono klątwę”.

Chociaż śmierć Anny była ciosem dla jej rodziców i braci, rodzina nie poddała się. Piekarnia Harry’ego Lendera zaczęła zarabiać setki dolarów tygodniowo, potem tysiące, a wreszcie przyniosła rodzinie miliony. „Kiedy miałem około 10 lat – mówił Marvin – bajgle sprzedawano na sznurkach. Sześć bajgli nawlekali na sznurek i wieszali w sklepie. Potem pojawiły się kosze – wyciągało się bajgle z pieca i wkładało do kosza, więc kiedy wchodziło się do naszego garażu, widziało się dziesięć, piętnaście tuzinów bajgli w każdym z koszy ustawionych w stosy. Poza tym w latach 50. bajgiel był zupełnie inny niż dzisiaj, inaczej wyglądał i smakował. Gumiasty, ale przede wszystkim chrupiący, bardzo chrupiący. Wielki przełom nastąpił w połowie lat 50., kiedy zaczęliśmy pakować bajgle w plastikowe torebki, bo dzięki temu mogliśmy trafić na półki supermarketów. Tak naprawdę to był początek naszej ekspansji”.

Praca w piekarni zaczynała się o 6 lub 8 wieczorem i trwała całą noc. Harry z synami przerzucali setki kilogramów mąki i wody, ręcznie lepili ciasto, formowali bajgle, po czym odstawiali je na godzinną fermentację, gotowali i wreszcie piekli. Na pewno nie byli jeszcze bogaczami, ale dzięki piekarni żyli na poziomie, o którym w Lublinie mogli tylko pomarzyć. „Mama zawsze opowiadała o pałacu, który mieli jej rodzice – mówił Marvin – jak wygodnie i wspaniale tam było, więc wyobrażałem sobie, że w Lublinie mieszkała w jakimś wielkim domu. Odwiedziłem kiedyś Lublin, udało mi się znaleźć ten dom i wejść do środka, 50 lat po jej wyprowadzce. Zatem pałac, w którym mieszkali był nie większy od mojego biura. Dziadek, babcia, moja matka i ojciec, dwóch braci i siostra żyjący w tak małym pokoju…”.

„Mama była lubelską Mae West – opowiadał Hymie. – Kochała tańczyć, śpiewać, bawić się i była duszą towarzystwa. Prawdziwa królowa balu, każdy loczek musiał być u niej na swoim miejscu, zawsze miała na sobie mnóstwo biżuterii, pierścionki niemal na każdym palcu i to naprawdę duże pierścionki”. „Mama była typem osoby, która czuje się piękna, wygląda pięknie i zachowuje się pięknie przez cały czas – dodawał Sam. – Nie mówiła dobrze po angielsku, nauczyła się trochę żeby jakoś się komunikować, ale nigdy nie mogła czytać, znała zaledwie kilka słów. Ale żyła jak królowa, ponieważ mąż ją ubóstwiał. Uwielbiał ją, a ona zawsze troszczyła się o rodzinę i nigdy niczego nam nie brakowało”. „To była prawdziwa pani domu – mówił Marvin. – I zawsze pomagała ojcu w interesach”. „A przy tym miała niemal obezwładniającą osobowość” – wspominał Murray. To właśnie Rose Lender, rodowita lublinianka i królowa z New Haven nieświadomie rozpoczęła też rewolucję, która – dosłownie – zbajglowała Amerykę.

Harry Lender z synami, zbiory rodziny Lenderów.

Rose i Harry Lenderowie w New Haven w USA, zbiory rodziny Lenderów.

„Pewnego razu ciocia Rose kupiła do domu dwudrzwiową lodówkę z zamrażarką na górze – opowiadała Esther Kreisman – i wujek Harry zaczął zastanawiać się, jak można by wykorzystać mrożenie. W tamtym czasie bajgle były jedzeniem typowo niedzielnym, więc przez cały tydzień nie mieli nic do roboty. Harry zaczął eksperymentować. Najpierw mroził samo ciasto, potem surowe bajgle, a w końcu zdał sobie sprawę, że najlepsze rezultaty dawało mrożenie bajgli upieczonych. Ale nikomu nie było wolno o tym mówić, bo wszyscy chcieli przecież jeść świeże”. W międzyczasie Murray Lender zainteresował się rosnącym rynkiem mrożonej żywności, a jego ojciec szukał maszyn, które mogłyby zmechanizować i ułatwić produkcję. Rodzina zaczęła też chodzić po supermarketach i organizować pokazy jedzenia bajgli, które w owym czasie wciąż uważane były za pieczywo typowo żydowskie. Firma rosła, ale Harry Lender nie doczekał najbardziej spektakularnych sukcesów swojego przedsiębiorstwa – zmarł w 1960 roku w wieku zaledwie 65 lat. „Po pięćdziesiątce ojciec miał zawał – opowiadał Murray – potem kolejne dwa czy trzy. Od tamtej pory nie pracował już tak ciężko, był raczej mistrzem piekarniczym w dosłownym tego słowa znaczeniu, który nadzorował wszystko, głównie ciasto, bo to najtrudniejszy z etapów pieczenia. Pracował jednak też przy wypiekaniu, a to była bardzo wymagająca fizycznie praca i robił to praktycznie do ostatniego roku swojego życia”.

Po śmierci Lendera biznes przejęli jego synowie – Sam, Murray i Marvin. To właśnie oni, wychowani na amerykańskiej ziemi i dobrze rozumiejący realia USA, zamienili lokalną piekarnię swojego ojca w giganta i światowego potentata w produkcji bajgli. Przede wszystkim bracia postawili na masową produkcję mrożonych bajgli, które następnie można było rozwozić nie tylko po okolicznych stanach, ale po całym kraju. Poza tym dzięki mrożeniu mogli zrezygnować z dodawania do swoich bajgli konserwantów (rzecz nietypowa w Stanach) i jako pierwsi w USA drukowali na swoich opakowaniach tabelki wartości odżywczych, na długo zanim zaczęło wymagać tego prawo. Wybudowali gigantyczne fabryki mogące produkować tysiące bajgli każdego dnia i, przede wszystkim, zainwestowali majątek w reklamę. „Po raz pierwszy weszliśmy w duży marketing – wspominał Sam – kiedy Murray wrócił pewnego dnia do domu i powiedział »Będziemy się reklamować w Nowym Jorku«. Przygotowaliśmy cztery rodzaje plakatów do nowojorskiego metra, jeden z nich przedstawiał na wpół rozebranego Włocha z wielką kanapką [hero, jak nazywa się je w USA]. Na plakacie był napis: »Czy zaszkodziłoby zjeść dla odmiany bajgla?«, a niżej »Pytaj o mrożone bajgle Lendera«”. Od tamtej pory kampanie reklamowe Lenderów były mocne, kolorowe i zawsze zabawne. Synowie Harry’ego i Rose występowali w nich jako kreskówkowe postaci, bajgla zabierając w kosmos, na pole bitwy pod Wiedniem, a przede wszystkim – na stoły Amerykanów. Firma wypuszczała dziesiątki gadżetów, koszulek, kubków, magnesów, toreb, a także rodzajów samych bajgli i – wymyślonych przez nich – bajgielków, miniaturowych odpowiedników normalnych wypieków.

Plakaty z pierwszej dużej kampanii Lenderów, zbiory rodziny Lenderów.Odtwarzacz video

Mimo pewnych biznesowych potknięć, interes Lenderów ciągle rósł, pomnażając nie tylko ich majątek, ale także sławę bajgla. W pewnym momencie ekspansja firmy przerosła nawet samych synów Harry’ego, którzy bali się, że w końcu ich dobra passa dobiegnie końca i upadek z tak wysokiego szczytu będzie dla nich szczególnie bolesny. W związku z tym w 1984 roku rodzina zdecydowała się sprzedać firmę globalnej korporacji Kraft Foods. Także tę okazję wykorzystali do rozkręcenia wielkiej machiny marketingowej, sprzedaż reklamując jako mariaż bajgla z jego drugą połówką – serkiem Philadelphia produkowanym przez Kraft. Po kilku latach firma została odsprzedana Kellog Company, a dziś jest własnością Pinnacle Foods i wciąż pozostaje liderem na amerykańskim rynku. Po sprzedaży firmy Lenderowie prowadzili rodzinną restaurację z bajglami, ale przede wszystkim zajęli się działalnością charytatywną i wspieraniem rozwoju New Haven, gdzie mieściła się ich pierwsza amerykańska piekarnia.

Ponieważ nigdy nie miałem okazji ich spróbować, o bajgle Lenderów zapytałem przyjaciół z Nowego Jorku. „Słyszałem o nich – powiedział Jeremy. – Nigdy, ale to przenigdy nie zjadłbym mrożonego bajgla. Kupuję je w piekarniach na Upper East Side, w Russ & Daughters, H&H Bagels, ale najbardziej lubię te z Zabar’s”. „OKROPNE! Bajgle dla gojów! – krzyknął John. – Kształt, a przede wszystkim smak nie równa się z nowojorskim”. „Słyszałam o nich i widziałam ich mrożone bajgle w supermarketach – dodała spokojniej żona Johna, Michele – ale ani rodzina Johna, ani moja nigdy ich nie kupowały. Ale muszę przyznać, że Lenderowie spopularyzowali je w USA. Kiedy byłam w latach 60. w Kaliforni, znalazłam może jeden sklep, gdzie dostałam coś w rodzaju nowojorskich bajgli, a teraz można je kupić w całych Stanach”. I rzeczywiście, chociaż moi przyjaciele i wszyscy inni nowojorczycy mogą krzywić się na samą myśl o mrożonych bajglach Lenderów, to właśnie im bajgiel zawdzięcza wyjście z getta. Nie byłoby wszystkich tych wspaniałych bajglarni ani ich mniej wyrafinowanych odpowiedników, gdyby nie ekspansja Lenderów. Rodzina jest też symbolem amerykańskiego snu, który udało im się spełnić dzięki szczęściu, ale też niebywałej odwadze Harry’ego i Rose Lenderów, niemal niepiśmiennych emigrantów z Lublina. Bajgiel przeszedł długą drogę od taniego pieczywa wypiekanego przed wojną głównie przez biedotę i sprzedawanego z brudnych koszy na ulicach do amerykańskiego fenomenu. Zmienił się także jego kształt i smak – przed wojną był znacznie twardszy, urósł i zmiękł dopiero w Nowym Jorku, a w Montrealu zaczął nabierać bardziej słodkawego posmaku. Nowojorczycy twierdzą, że prawdziwe bajgle można wypiekać tylko u nich, bo mają najlepszą wodę, najlepsze powietrze i wszystko to składa się w doskonałą całość, ale sekret bajgla polega przede wszystkim na metodzie jego produkcji. W świecie bułek bajgiel to prawdziwy Dionizos, który rodzi się dwa razy – najpierw jest obgotowywany, dzięki czemu staje się gąbczasty, a dopiero potem pieczony, przez co uzyskuje swoją chrupiącą skórkę.

„Miewam różne wątpliwości – mówił Sam – ale koniec końców jestem dumny z tego, co daliśmy światu i że nasz produkt przestał być etniczny. Pewnego dnia Murray zadzwonił do mnie z trasy i powiedział, że sprzedał właśnie pięćdziesiąt skrzyń z bajglami w Arkansas. Wtedy zrozumiałem, że przekroczyliśmy etniczną granicę. Dzisiaj oczywiście wszyscy jedzą bajgle, nawet tu w Miami na Florydzie, gdzie mieszkam, na każdym rogu są co najmniej trzy bajglarnie. Chociaż nie jesteśmy już właścicielami firmy, jesteśmy z niej bardzo dumni. Zrobiliśmy dla tego rynku coś, czego nie dokonał wcześniej nikt inny. Kiedy zaczynaliśmy, w całym kraju było może ze czterdziestu piekarzy bajgli, głównie w Nowym Jorku – wyprowadziliśmy ich z piwnic na ulice, a z ulic do fabryk, więc z pewnością dokonaliśmy czegoś fantastycznego i jestem z tego powodu bardzo dumny z całego przedsięwzięcia i naszej rodziny”.

*

Kiedy skończyłem pisać ten tekst, zadzwonił do mnie Marvin Lender, ostatni żyjący syn Harry’ego i Rose Lenderów. Odbyliśmy długą rozmowę na temat jego rodziny i skomplikowanych losów jej członków, ich pochodzenia, dorastania w imigranckiej dzielnicy New Haven, biznesu i działalności charytatywnej, którą zajęli się po sprzedaży firmy. Chociaż usilnie starałem się dowiedzieć czegokolwiek o ich lubelskiej piekarni, Marvin Lender wolał rozmawiać o współczesnej Polsce, relacjach polsko-żydowskich, opowiadał o nastawieniu do Polski w Ameryce i pytał o trudną historię podczas II wojny światowej. Największym dziedzictwem, powiedział, które wprost wynika z historii jego rodziny jest oddanie sprawie pokoju i odrobienie lekcji Zagłady, której celem powinno być przełamywanie wszelkich uprzedzeń – niezależnie czy w USA, Polsce, Niemczech, Izraelu, czy w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.


W pracy korzystałem z relacji członków rodziny Lenderów zarejestrowanych pod koniec lat 90. i wydanych przez rodzinę w 2004 roku jako Harry Lender & His Family. Za pomoc i niezwykle cenne materiały dziękuję rodzinie Lenderów, a w szczególności Carlowi Lenderowi (synowi Murraya Lendera) i Marvinowi Lenderowi (synowi Rose i Harry’ego Lenderów). Poniżej przykładowe reklamy firmy Lenderów ze zbiorów rodziny.

Imperium Hersza Lendera

Mariaż bajgla Lenderów i serka Philadelphia, zbiory rodziny Lenderów

Kategorie: Uncategorized

2 odpowiedzi »

  1. Oj ta tęsknota do nieobecnych kiedy obecni pętają się między nogami i denerwują bogobojnych obywateli.

  2. W Polsce Zydzi nie mieli szans na spokojne zycie, nie w zaborze rosyjskim i nie w niepodleglej Polsce. Tylko dlatego, ze rodzina Lender wyemigrowala do Ameryki mogli byc i Zydami i wzbogacic sie.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.