Uncategorized

Portet w szerokich ramach


K.Bien

P. od początku nie mieścił się w niczym. Nie mieścił się w zbyt powolnym programie przedszkolnej pedagogiki,więc zaczął szkołę rok wcześniej niż inne dzieci. W szkole nie mieścił się ani w rygorystycznej dyscyplinie TPD, a już wogóle nie w tym obowiązkowym fartuszku, do noszenia którego młodsi uczniowie byli zobligowani, bez względu na płeć.

Miał na to za szerokie bary. Z ręki natury był bowiem obdarowany potężną budową, co odziedziczył po swoim równie niedźwiedziowatym ojcu. Po kilku zmianach szkół, wywołanych dużą konfliktowością z otoczeniem, wylądował w mojej, choć nigdy do tej samej klasy nie chodziliśmy.

Jasny blondyn, o nieustępliwym spojrzeniu i z lekka wysuniętym podbródkiem z fotogenicznym rowkiem w środku, robił wrażenie człowieka z którym należy się liczyć, co robiły nawet szkolne zabijaki. Osiągnąwszy wzrost może 175 cm. przestał rosnąć wzwyż, jakkolwiek kontynuował przyrost horyzontalny, aby w końcu osiagnąć miłe dla oka, prawie kwadratowe proporcje.

W liceum nasze drogi się rozeszły, lecz zachowaliśmy spory kontakt. P. był wtedy mistrzem młodzików Polski w rzucie młotem. Byłem kiedyś świadkiem jego treningu, gdzie na próżno próbowałem przynajmniej przesunąć po trawie tę kulę, ciągnąc ją za przytwierdzony do niej łańcuch. P. zaś, przy pomocy kilku dynamicznych obrotów ciała, dzierżąc oburącz uchwyt łancucha, wprowadzał owę kulę w poziomą rotację, a następnie w lot na zawrotną odległość. Mimo, że rok młodszy, P. był już znacznie dalej w procesie poznawania tajemnic świata i ludzkiej egzystencji. Miał on na to zresztą spory apetyt.

Kiedy razem opróżniliśmy w ósmej klasie butelkę mojego debiutanckiego jabcoka, siedząc na fotelach pozostawionych w piwnicy przez mojego sąsiada, chciałem tam pozostać do czasu, gdy przynajmniej z grubsza odzyskam umiejętność rozróżniania pionu od poziomu. P. zaś był zdania, że to właśnie teraz należy ruszyć na podbój świata, wykorzystując ten poprzez chemię organiczną osiągnięty stan podwyższonej brawury.

Razem, mniej więcej w tym okresie, chodziliśmy na kiermasze książek w al. Ujazdowskich, gdzie w przewalających się tłumach bywało sporo podlotek, spragnionych tak doznań literackich, jak cukrowej waty na patyku lub precli z solą.

Z taką właśnie przypadkowo poznaną nastoletnią miłośniczką literatury podróżniczej, na ławce w Łazienkach, mogłem osobiście poznać namacalne różnice, jakie dzielą dwóch osobników o różnej ilości chromozomów X. 

P. chełpił się, że dawno już zgłębił te różnice do dna, ale ja mu w to nie wierzyłem.

P. był bowiem trochę fanatastą. Snuł niebosiężne plany na życie, pełne podróży, jachtów i limuzyn, krytycznie się odnosząc do możliwości realizacji takich planów w warunkach gospodarki planowej. Realizacja tych zamiarów zakładała przeniesienie się na Zachód, i to radykalnie dalej niż Zielona Góra i Żagań.

Był on też osobą dosyć labilną, łatwo wpadającą w melancholię, irytację i nierzadko agresję. Atmosfera jego domu rodzinnego była też dość osobliwa. Jego potężnej postury ojciec, z zawodu dziennikarz, wylegiwał się czasami w nietypowych godzinach w łózku, założywszy muskularne ramiona za swoją łysą głowę, by w milczeniu, przez okno kontemplować przepływające obłoki i stracone życiowe szanse.

Słyszałem o nim plotkę, ze niedopomógł swojej dziennikarskiej karrierze, pisząc na łamach zatrudniającego go dziennika:

”Na 1. maja wszystkie domy publiczne stolicy zostały pięknie udekorowane…”

Mama P., łagodna, trochę stroskana i miła pani, z niezmożną energią asystowała jako lekarz obstetryk przy niezliczonych porodach w warszawskich klinikach. Myślę, że to ona utrzymywała ten dom na powierzchni, choć są to tylko moje przypuszczenia.

Bywało i tak, że tata P., pan Karol, zrywał się z łóżka. Elegancko odziany w miękką, zamszową bluzę, polo i płócienne spodnie, owiany dobrą wodą kolońską, zabierał nas obu nad Wisłę. Tam tych dwóch gladiatorów zasiadało do wioseł, podczas gdy ja, z moją bardziej anemiczną posturą, odsyłany byłem do piastowania odpowiedzialnej pozycji sternika. Po dopłynięciu do docelowej przystani, tych dwóch atletów wskakiwało do wody, aby efektywnym motylkiem na wyścigi osiagnąć przeciwny pomost. Ja, płynąłem tą moją znacznie powolniejszą żabką, walcząc z falami uderzeniowymi, jakie te dwa humano – delfiny po sobie pozostawiły.

Dobrze też było mieć P. w pobliżu na basenie Legii, gdyż tam łatwo było wejść w zatarg z miejscowymi oprychami z Powiśla. Tu samo pojawienie się P., z jego pochyloną głową, wysuniętą dolną szczęką, z zacisniętymi łapskami jak młoty parowe oraz flegmatycznie wycedzonym: Co jest, klient? Jakieś specjalne życzenia?! studziło natychmiast ich konfrontacyjne zapały.

Jest rzecza chyba nie zaskakującą, że realizacja programu czterech lat liceum musiała dla P. zawierać przynajmniej jedną zmianę szkoły. W tym nowym wszedł on zresztą w romantyczny związek ze śliczną, filigranową dziewczyną, w której ciemnych oczach malował się smutek, wywołany zniszczeniem przez Pompejusza drugiej świątyni, miejsca przechowywania Arki Przymierza.

Wakacje między 10-tą a 11-tą klasą P. i ja spędziliśmy zresztą częściowo razem.

P. wyczytał gdzieś w Sztandarze Młodych, że w Bieszczadach można było się obłowić na zbiorach jagód i to w stopniu, który czynił jego plany apropriacji dóbr doczesnych, wcześniej przeze mnie opisanych, prawie w pełni realizowalne, bez ryzyka brodzenia nocą po polach minowych, dzielących Wschodnie i Zachodnie Niemcy.

Wszystko, co taki traper z bieszczadzkiego Klondike potrzebował, to plastikowe grabki, wiadro na te leśne, złotodajne runo i trochę ochoty na przeżycie przygody w dzikich, leśnych ostępach Bieszczad. Baraki dla tych jagodzianych traperów już miały być gotowe, a spółdzielnie produkujące dżemy i jagodzianki, dyszały w swej nienasycalnej żądzy skupów tego leśnego runa. Szybko weszliśmy w posiadanie tych trzech niezbędnych przesłanek zbliżającej się afluencji.

Po całodziennej podróży PKP, a przedłużonej usługami PKS-u, dotarliśmy na miejsce. Artykuł w Sztandarze Młodych przemówił najwyraźniej do wyobraźni wielu potencjalnyh traperów, bo na miejscu kłębił sie już pokaźny tłum ludzi w różnym wieku i z różnych części Polski, a których łaczyła wspólna cecha – posiadania grabek, wiaderek jak i woli awansu do warstwy oligarchów społeczeństwa z fazy socjalizmu realnego. Moja pobieżna estymata wskazywała na trzech traperów na jagodę. Co więcej, najbliższe tak barwnie opisane, pachnące swieżą żywicą baraki, były chyba w okolicy Anchorage, bo nic takiego na lokalnej połoninie nie zaobserwowano.

Rozwścieczony tłum niedoszłych milionerów, z niekontrolowaną żądza linczu na hochsztaplerze, pędził co chwila w nowym kierunku, gdzie miał być rzekomo zaobserwowany autor artykułu, jak i odpowiedzialny referent z Zarządu Gospodarki Komunalnej i Lasów Gminy Ustrzyki Dolne.

Nastąpiły ponad dwutygodniowe wakacje, gdzie udaną nocą był nocleg w stodole na sianie u gościnnych gospodarzy, a mniej udaną, w ciasnym, trochę przeciekającym namiocie. Pieniądze topniały mimo wszystko, bo ani z runa leśnego nie umieliśmy wyżyć, ani zastawić wnyki na jakąkolwiek jadalną zwierzynę. Zatem wizyta w lokalnym sklepie spożywczym była od czasu do czasu nieukniona. 

Źródłem dodatkowego pożywienia była taktyka wymyślona przez P. 

Wkraczał on do lokalnych knajp, gdzie z zrozumiałym apetytem drwale i inni pracownicy przemysłu leśnego tego regionu spożywali kaszę gryczaną za skwarkami. P. wybierał na oko najroślejszego z nich, (a było w czym wybierać), po czym proponował mu pojedynek na rękę, gdzie trofeum dla zwycięzcy był talerz żuru, szczawiowej z jajkiem, albo barszczu po litewsku, w zależności od tego, gdzie tego dnia nieokiełznana kreatywność szefowej kuchni zawiodła ją w wyborze soupe du jour. I nie wyszliśmy nigdy głodni z takiej knajpy. A to chyba coś mówi o niebywałej krzepie tego 16-letniego wówczasvosiłka z Górnego Mokotowa.

Dnia któregoś, gdy w pobliżu nie było ani sklepu, ani potencjalnie żurodajnej knajpy, P., ja i dwóch przypadkowo napotkanych włóczęgów, dopuściliśmy się przestępstwa.

Biała kura, która w swej bezgranicznej naiwności podążała za rzucanymi jej okruchami, opuszczając swój przydzielony rewir furażowania, przypłaciła to życiem i wkrótce potem, brutalnie odarta z zewnętrznego odzienia, jak i witalnych organów wewnętrznych, piekła się nad ogniskiem. To chyba nie jest jednak optymalna metoda przyrządzanie pulardy, bo na zewnątrz była spalona, a w środku surowa. Na szczęście było to na długo, zanim naukowcy wynaleźli salmonellę.

Kiedy 50 lat później z żoną i parą przyjaciół znowu wizytowałem te strony, co chwila rozglądałem się nerwowo, czy aby nie natrafię gdzieś, na wyblakły już od wiatru i deszczu plakat gończy z moja podobizną z okresu adolescencji, z opisem stawianych mi zarzutów, jak i sumą gratyfikującą dostarczenie mnie na najbliższy posterunek.

P. po maturze, podobnie jak i ja, dostał się na prawo na UW, jednak rok później, bowiem droga do edukacji prawnej poprowadziła go w pierwszym rzucie do Szkoły Morskiej. Nie postudiował on tam zbyt długo, bo uszkodził cieleśnie innego aspiranta do roli wilka morskiego, co spowodowało prematuralne zakończenie jego przygody z siedmioma oceanami świata i permanentną przepustkę na ląd.

P. był wtedy studentem pierwszego, ja drugiego roku, kiedy obaj wracaliśmy wieczorem z jakiegoś wiecu tego brzemiennego w konsekwencje marca.  Paru cywilów w kapeluszach tyrolskich i szalikach, tuż koło Kościoła Św. Krzyża, poprosiło nas na słówko do bramy. Po obejrzeniu naszych studenckich legitymacji spytali, skąd nasza wieczorna promenada prowadzi. Natychmiast z niewinną miną podałem adres mojej rodziny na Starówce, podczas gdy P. chyba się troche zaplątał w zeznaniach. Rozkazano mi natychmiast opuścić scenę, natomiast P. został zaproszony głębiej do bramy.

P., jak na początku wspomniałem, nie mieścił się w wielu ramach, ale tym razem zmieścił się bez trudu w szpalerze golędziniaków, którzy przepuścili go między sobą, nie szczędząc mu ostrego pałowania po plecach. Zadzwoniłem do niego po powrocie do domu, a on długo mi opisywał swoje plecy w smutnym kolorze blue.

Wystąpiłem po okresie reformacji politycznych o zmianę nazwy parafi na Parafię Obitego Krzyża, ale skrzydło tradycjonalistów wśród wiernych nie uznali takiej zmiany za uzasadnioną.

Późną jesienią 1969 w Warszawie spotkałem przypadkowo pana Karola, jak zwykle eleganckiego w ten swój casual sposób, a ten z dumą pokazał mi złotą zapalniczkę z dedykacją ”Karolowi – Rockefeller”. Wyjaśnił mi, że był to prezent z zagranicy i że za tym żartobliwym podpisem darczyńcy zapalniczki krył się nikt inny, jak jego pierworodny. Ponieważ dawno już nie widziałem P. zapytałem seniora, gdzie jego marntorawny syn się zapodział, i otrzymałem interesującą odpowiedź.

P. podróżujac autostopem po Polsce, poznał parę Duńczyków, którzy zaprosili go do odwiedzenia ich w Danii. P. udał się tam z wizytą i potem już nikt go nie zaobserwował, ani na seminarium prawa rzymskiego, które zaczęły się po wakacjach, ani na zajęciach na Studium Wojskowym. Pan Karol podejrzewał trwałą dezercję.

Kiedy ja na początku tak mile zaczętego decennium sam wylądowałem w gościnnej Kopenhadze, postanowiłem odszukać P. , by naocznie stwierdzić, czy zaczął już realizację planu sławy i bogactwa, sprytnie obmyślonego już tyle lat temu w Warszawie.

Gdy nasze spotkanie doszło do skutku, moim pierwszym wrażeniem było, że plan się chyba udało zrealizować. P. zaparkował swoje ciemnozielone Volvo 144 i zasiadł na tarasie eleganckiej restauracji koło Tivoli, gdzie, według jego instrukcji, miałem go oczekiwać. Miał na sobie wytworny, granatowy blezer ze srebrnymi guzikami, białą koszule button-down, krawat w paski typu knit i flanelowe spodnie w kant.

– Cześć, stary byku, wycedził z charakterystyczną dla siebie flegmą i ruchem światowca przywołał do stołu kelnera. Przyniesienie butelki Aquavitu, dwóch kieliszków jak i miseczki peanuts było jedynym, czym P. obciążył zmęczone nogi kelnera. Będąc dopiero parę miesięcy po przybyciu do Danii, nadał byłem na zapomodze z organizacji pomagającej uchodźcom, zatem groszem (ani, o ile wiem, niczym innym) nie śmierdziałem.

Nie bój nic, uspokoił mnie mój zamożny kolega z lat szkolnych, i przeszliśmy do konsumpcji. Czegoś równie ohydnego, z tym anyżkowym smakiem jak ten aquavit w życiu nie piłem. Emigrant ma jednak, moim zdaniem, obowiązek poznać obyczajowość kraju, który gościnnie przyjął go pod swoje skrzydła, a nie wybrzydzać. W drodze do osiagnięcia suchego dna w butelce, P. opowiedział mi swoją historię w Danii. Osiadł w średniej wielkości mieście na Jutlandi, znanym z prężnego przemysłu. Miał pracę w oddziale marketingu dużej firmy, produkującej hardware związany z ogrzewaniem i wentylacją, poznał język, miał duńską kobietę, a jednocześnie chodził na zaoczne kursy ekonomi i administracji biznesu. Krótko mówiąc, american dream came tru, a życiowa droga przed nim ścieliła się świetliście i niewyboiście.

Przyjedź na Święta, zaprosil mnie gościnnie, a ja zaproponowałem mu, żeby przenocował w mojej kajucie w hotelu – statku, bo, rzecz jasna, o powrocie tego wieczoru jego Volvem, mowy być nie mogło.

Grudzień tego mojego pierwszego roku pobytu w Danii wypadł szczególnie mroźny, i w lesie, gdzie zamieszkał P., śniegu było po kolana. Ku mojemu zaskoczeniu ten człowiek urbalnego sukcesu zamieszkał w drewnianej chatynce w środku lasu, ogrzewaną piecykiem na drewno, i z przytulną, choć chłodnawą sławojką na zewnątrz. Elektryczność była doprowadzona,choć cywilizacyjne dobrodziejstwo kloaki – jeszcze nie. I tu, aczkolwiek bez konieczności posiadania lampy naftowej, na wzór dr. Żivago i Lary, romantycznie kohabitował mój przyjaciel ze swoją wybranką, wywodzącą się z ludności tubylczej.

Kiedy tak następnego dnia, brodząc w głębokim śniegu, pociagając na przemian z przyniesionej przezornie flaszki, wspominaliśmy różne zabawne epizody z naszej wspólnej, a tak dramatycznie przeciętej emigracją młodości, nastąpiło dziwne wydarzenie. Jak już pisałem, P. miał dość zmienną naturę, i potrafił być humorzasty. Zaskoczył mnie jednak, kiedy ni stąd ni zowąd rzucił się na mnie z całym impetem swego masywnego cielska. Był on, co prawda, niezwykle silny, ale też dość ociężały w ruchach, także dzięki szybkiej reakcji, nie tylko zdołałem uniknąć pogrzebania żywcem w zaspie, ale i poprzez dodatkowe popchnięcie przelatującej obok masy, odwróciłem role. P. zarył w śniegu, skąd wygrzebał się dopiero dobrą chwilę później. Śmiechem zatuszowałem moją nerwowość, obróciwszy dziwaczność sytuacji w żart. Byłem jednak trochę uważny na wolatywność nastrojów mojego gospodarza, przez resztę mojego, zresztą niezbyt długiego, pobytu.

Minęlo sześć czy siedem świąt Bożego Narodzenia jak i jedna Wielkanoc, zanim nasze drogi ponownie się skrzyżowały. Mieszkałem wtedy z moją duńską dziewczyną, w dwupokojowym mieszkaniu, mozolnie przepychając się przez mało ustrukturyzowane studia architektury na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, kiedy P., mając jakieś interesy w Kopenhadze, złożył mi kilkudniową wizytę. W jego życiu też wydarzyły się zmiany, niekoniecznie na lepsze. Z przyczyn, których nie opisał bliżej, jego kariera w branży grzewczo – wentylacyjnej uległa terminacji, a on sam przyjął znacznie niższe loty, jakże odległe od krawatu typu knit i spodni zaprasowanych na kant. Pracował w handlu detalicznym, jak to generycznie opisał. Jego styl stał się znacznie bardziej nieformalny, zgoła niedbały, a on sam powiększył dodatkowo swoje gabaryty, w mało sportowy sposób. Jego blond włosy, od wczesnej młodości wykazujące skłonności do eskapizmu, opuściły go już prawie całkowicie. Na spacerze wokół leżącego w pobliżu stawu, szedł powoli, ciężko posapując. Skrytkowany przeze mnie za tę małą dynamikę chodzenia, zaproponował mi pewien eksperyment. Z łatwością zarzucił mnie sobie na plecy, przenosząc mnie kilkadziesiąt metrów po żwirowanej ścieżce. Sądzę, że nie stworzyło to dla jego i tak obciążonych nóg większej różnicy.

Teraz twoja kolej, wysapał P., zawieszając sie całą swoją masą na moich ramionach.

W 1967, będąc na obozie wojskowym, potrafiłem wziąść po jednym rachitycznym historyku z plutonu na każde ramię (pewnie po jakieś 60-65 kilo każdy), pozując dumnie do szpanerskiego zdjęcia. Pamiętam że najtrudniejszym w tym było nie tyle nacisk na kręgosłup, ile nacisk na płuca i trudności w oddychniu. Podobną sensacje odczułem z wiszącym mi na plecach przyjacielem z lat szkolnych.

Zły los zrządził, że upłynęło znowu wiele, wiele lat, nim w stojącym na moim stole rysunkowym telefonie stacjonarnym, zabrzmiał nieoczekiwanie flegmatyczny, męski bas-baryton:

– Tu P. Jestem w Kopenhadze.

Już na pierwszy rzut oka widziałem że styl oczekującego mnie za restauracyjnym stołem przyjaciela ponownie uległ dramatycznej poprawie. Elegancka, oliwkowego koloru lniana, dwurzędowa marynarka była rozsądnie rozpięta, bo stan przeciwny byłby i tak nie osiągalny. Znad jasnoniebieskiego kołnierzyka typu cut away, wylewało się kilka dodatkowych fałd karku byłego bieszczadzkiego trapera. Fotogeniczny rowek w brodzie, jak i solidny, podwójny podbródek, pokrywała siwa broda, sięgająca barwnego krawatu w kwiatki.

Omamiony oczekiwaniem, że moje zdrowe i aktywne obyczaje, w przeciwieństwie do ewidentnie hulaszczego tryba życia P. zmieniły coś w naszym wewnętrznym układzie sił, wyciągam po kozacku do niego rękę, opartę łokciem o stół. Z braku zupy szczawiowej z jajkiem w menu restauracji, duża grappa stanie się trofeum zwycięzcy pojedynku.

Sztućcie leżące na talerzu spożytych uprzednio przez P. polędwiczek wieprzowych z chevrem, aż podskoczyły, by hałaśliwie opaść spowrotem, gdy moje ramię boleśnie huknęło o obrus. Masujqc obolałe od gwałtownego uderzenia o blat knykcie, potulnie zamawiam 2 grappy.

– Jeszcze coś dla klienta? – mantra z Legii zmoderowana jest ironicznym uśmieszkiem P.

Sączac podwójną grappę, P, zaczyna snuć barwną historię swego pełnego nieoczekiwanych meandrów życia.

Ten ponury okres handlu detalicznego, o którym wspominał mi podczas naszego uprzedniego spotkania, polegał w rzeczywistości na sprzedaży na prowincjonalnych jarmarkach biżuteri, wytwarzanej z odciętych końcówek trzonków platerowych łyżek i widelców za sumy przystępne nawet osobom z najniższym stopniem uposażeń socjalnych. Ostra codzienna konsumpcja akoholu, działała stymulująco na jego i tak znaczną popędliwość, prowadząc do częstych batalii z jutlandzkimi handlarzami końmi i innymi przedstawicielami wolnych zawodów. Nierzadko też P. lądował na 24 godzinnej detoksykacji w lokalnym areszcie, gdzie stał się powoli znanym i popularnym klientem. W jego piersi rosła drążąca frustracja, jak i tęsknota za piaszczystym nadbrzeżem środkowego biegu Wisły. Dnia ktoregoś, gdy jak tak wiele razy uprzednio, P. wyszedł na zalaną wiecznymi opadami ulicę pólnocno-jutlandzkiej metropoli, podjął on nieodwracalną decyzję: Czas wracać!

Tu trzeba pamiętać, że ta planowana wędrówka do Canossy miała być dokonana w warunkach nadal panującego w Polsce ancient regimu. A także wiązała sie z koniecznością rozliczenia się z tej wieloletniej nieobecności na różnych zajęciach obowiązkowch, zarówno w i jak i bez munduru. Że o  kontaktach z nieżyczliwymi PRL-owi kręgami syjonistycznej agentury w Danii nie wspomnę.

O tym rachunku, jaki P. musiał zapłacić za swói dobrowolony powrót do macierzy, dyskretnie nie wspominał. Jestem przekonany, ze był on niemały.

Krótko jednak potem, znienawidzony reżim padł pod naporem Solidarności i własnej indolencji, aby stworzyć idealne warunki najróżniejszym inwestorom w rynkowe przeobrażenia, w tym prywatyzacji małowydolnych molochów przemysłu gospodarki planowej. I tutaj, na bazie swych rozlicznych wolnorynkowych doświaczeń, tak z branży cieplno – wentylacyjnej jak i jubilerskiej, mój kolega z dzieciństwa ujrzał swą życiową szansę. Rozsądnie zdywersyfikował swoją działalność, na handlową w formie reprezentacji nad Wisłą markowych firm duńskich, jak i produkcyjną lekarstw homeopatycznych, oraz kremów, których regularne wklepywanie, zapewniało wieczną młodość użytkownikowi.

I znowu, jak tyle razy wcześniej w jego życiu, łamał wszelkie oczekiwane ramy, tym razem eksponencjalną krzywą wzrostu obrotów swoich przedsiębiorstw, wykraczających znacznie ponad najśmilesze nawet budżetowane oczekiwania.

W chwilach wolnych od menadżerskich obowiązków dorobił się, z dwoma różnymi kobetami dwójki potomstwa. Obecnie żył w niezformalizownym związku z pewną panią, z którą spółkował również w cywilno-prawnym  sensie tego słowa.

Obecność złotej zapalniczki na stole, z tą orginalna dedykacją, wywołała o u mnie podejrzenie, ze pana Karola może już nie być wśród nas, co zostało, niestety, potwierdzone przez P., który w nawet był już pełną sierotą w tym momencie .

Tym razem nie było już potrzeby zaoferowania mu noclegu, gdyż mój dobrze prosperujący przyjaciel stawał w wykwintnym hotelu, położonym w pobliżu miejsca naszego spotkania.

Znowu musiałem 7 czy 8 razy zakupić nowy kalendarz Maylanda ze spiralnym grzbietem, nim P. ponownie pojawił się w zasięgu mojego wzroku.

Rok, jak i zresztą całe milenium, zbliżało się już do końca, gdy nastąpiła potrzeba renegocjacji budżetów reklamowych duńskich produktów dystrybuowanych w detalu przez P. w różnych warszawskich centrach handlowych. Negocjacje te były najwyraźniej bardzo ostre, bo P. przyszedł na spotkanie ze mną w stanie totalnej alkoholowej intoksykacji. Było to zupełnie jasne, że nie pozostało mi nic innego, jak próba odholowania biznesmena do jego hotelu, na szczęście położonego zaledwie o klikaset metrów od miejsca naszego spotkania. P. w przęciągu tych lat nieobecności dorzucił jeszcze dodatkowe kilogramy do swojej gargantualnej tuszy, więc sterowanie go, przynajmniej z grubsza na azymut hotelu było prawie niewykonalne. Był on w pogodnym humorze, uśmiechał  się, podśpiewując jakieś stare, kabaratowe szlagiery pod nosem. Od czasu do czasu musiał on, mimo moich najwyższych wysiłków stabilzacji kursu, wziąć również scieżkę rowerową w użytkowanie, oczywiście, siłą inercji pociagając mnie za sobą. Po raz kolejny nie zmieścił się w ramach, tym razem na trotuarze świątecznie udekorowanej Kopenhagi. Nie brał sobie zbytnio do serca ostrzegawczych dzwonków rowerzystów, biorąc je najwraźniej za swiąteczne dzwoneczki sań Św. Mikołaja.

Kiedy na początku tego stulecia bawiłem w Polsce z ówczesną partnerką, odwiedziłem P. i jego wybrankę, w ich podwarszawskim szeregowym domu z eleganckim, skandynawskim stylem wnętrza. P. był dość wyciszony w czasie naszej wizyty i bardzo oszczędny w konsumpcji alkoholu. Robił wrażenie, że stracił trochę na wadze. Para wróciła niedawno z wakacji w Afryce, co potwierdzały wiszące na ich scianach artefakty z tej podroży.

Bodaj rok, czy półtora później, burzliwe losy zaprowadziły mnie do Sztokholmu. M. z która wówczas zamieszkałem pod wspólnym dachem, miała znacznie większe zrozumienie technicznego postępu, dość regularnie zmieniając model telefonu komórkowego, podcza gdy ja nadal gorączkowo szukałem w nich otworu na wrzucenie 50 groszówki przed rozmową. W takiej sytuacji często dziedziczyłem telefon, z którego M. właśnie technologicznie wyrosła. I wtedy, z takim cudem telekomunikacji mobilnej w ręku, zapoznałem sie ze szlachetną sztuką odczytywania wiadomości, wysyłanych mi w ramach short messages system, zwanych skrótowoa sms-ami. Worek nieodczytanych dotąd,w skutek mego techno – analfabetyzmu wiadomości rozsypał się, wypluwając jeden message za drugim. Najdawniejsze z nich, były sprzed wielu miesięcy. Wsród nich był ten, najwyraźniej adresowany do wielu odbiorców, a który zmroził mnie swoim krótkim przesłaniem: P. nie żyje. Pogrzeb w czwartek, o 13-tej na Powązkach.

Wdowa po zmarlym przyjacielu poinformowala mnie, gdy się z nią natychmiast skontaktowałem, że P., jak się okazało, miał, mimo swej żelaznej tężyzny, wbudowana biologiczną słabość na bakterie. Dostał on w pewnym momencie sepsy, i mimo wysiłków najwybitniejszych specjalistów na tym obszarze medycyny, ze stoickim spokojem rozstał się z tym padołem łez.

Żegnaj zatem, mój barwny kolego. 

Jestem przekonany, ze jeżeli były jakiekolwiek kłopoty z uzyskaniem karty wstępu przy Perłowej Bramie, udało Ci się załatwić wejsciówkę, przez wygrany pojedynek ze Św. Piotrem na rękę.

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. Super napisana powiastka ! Dobrej kontynuacji !

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.