Uncategorized

Kochałam Polskę, bo mama ją kochała.

Ale nie  byłam w Zakopanem, nad morzem, tylko w tej  komórce 


  

Dzieci w warszawskim gettcie, 1940 r. 

W ramach 10. jubileuszowej Akcji Żonkile upamiętniającej wybuch powstania w getcie  warszawskim w Muzeum Polin wystawiony zostanie monodram na podstawie książki „Mama  zawsze wraca” z tekstem Agaty Tuszyńskiej i z ilustracjami Iwony Chmielewskiej. Książka ukazała  się w roku 2020 nakładem wydawnictwa Dwie Siostry. 

……………………………………………………………………………… 

Nazywa się Zuzia. Moja laleczka. Moja córeczka. 

Opowiem. Bardzo dużo lat… To nie to, że ja nic nie mówiłam, zawsze coś mówiłam. Wiem, że są  ludzie, którzy nic nie mówią, ja coś mówiłam. Tylko że nigdy nie mówiłam wszystkiego od  początku do końca. Kawałkami. I też tylko tak… ludziom bliskim.W tym kibucu Gan Szmuel, to  jest między Hajfą a Tel Awiwem, było bardzo dużo ludzi z Polski. Jak tylko zauważyłam, że  ktośjest z Polski, dosłownie się od niego odsuwałam. Nie chciałam, żeby mnie pytali, czy ja jestem  stamtąd i co było, jak było i co się stało, a gdzie są moi rodzice i skąd ja jestem. 

Mnie się zdawało, że z moją przeszłością jest coś nie w porządku.

Jak przyjechałam do kraju, miałam jedenaście lat. Kiedy coś powiedziałam, cokolwiek, że moja  mama mówiła tak, że u nas było tak i tak, albo że kiedyś, jak jechaliśmy pociągiem, to było tak  i tak, to tutaj nikt nie mógł tego słuchać. I od razu mówili: „Cicho, cicho, nie mów, nie mów”. Moja  ciotka była dobra i kochana, była dentystką, była wspaniała, ale nie chciała nic słyszeć. Jak tylko  zaczynałam coś opowiadać, nic takiego, coś o ulicy Złotej albo Otwocku, zaraz prosiła: „Oj,  Zosieńko, przestań, to już było, to już było, teraz jest coś innego”. Nie chciała rozmawiać ze mną  po polsku. A ja strasznie chciałam. Nie umiałam na początku po hebrajsku. A ona mówiła, że  napisane jest na ulicach „Jehudi, daber iwrit”, znaczy, że Żydzi powinni mówić po hebrajsku.  Bardzo szybko się nauczyłam. Zrozumiałam, że jak chcę tu być i żeby mnie dzieci lubiły, żeby w klasie nikt się na mnie krzywo nie patrzył, żeby mi było dobrze i żebym miała koleżanki  i kolegów, to muszę być wesoła i muszę umieć po hebrajsku. Muszę szybko umieć grać w klasy,  tak jak się gra tu, a nie jak się grało w Polsce. Wiedziałam, że nie mogę powiedzieć nikomu, jak  było, co się stało, gdzie jest mój ojciec, jak bili mamę, gdzie ja się chowałam. Nie wolno było  o tym mówić. 

Miałam koleżankę bardzo miłą, dziewczynkę też jedenastoletnią, ja jeszcze nie umiałam mówić po  hebrajsku, ona nie umiała po polsku. Jej matka to była wykształcona pani, ale jak tylko usłyszała,  skąd jestem, strasznie się zlękła. I nie chciała, żebyśmy były koleżankami, bo się bała, że będę  miała zły wpływ na jej córkę. Od razu zrozumiałam, że to nie jest wcale tak dobrze być  dziewczynką z Polski po wojnie. Że najlepiej być stąd. Ja mam być wesoła dziewczynka, która  umie wszystko robić tak, jak się robi tu. Tu dzieci chodziły w wysokich butach i niebieskich  bluzach i ja tylko to chciałam. I od razu zmieniłam sobie imię na Jael, i nikomu nie chciałam  powiedzieć, jak mnie nazywali w Polsce. Jak poszłam do kibucu, to mnie wszyscy pytali, skąd  jestem, a ja mówiłam: z Jerozolimy. A w Jerozolimie mówiłam: z kibucu. I tak to było dużo lat. 

I dopiero jak pojechałam do Polski… 

Miałam studio haftu w samym centrum miasta, w Jerozolimie. Przyszła do mnie jakaś pani  z Muzeum Izraela i powiedziała, że są takie zajęcia, wykłady na różne tematy. Oni chcieli, żebym  ja też coś opowiedziała o hafcie, bo ja haftuję, robię judaica. Nie chciałam, bo tam już tyle ludzi  mówiło. Namawiali: „Zastanów się nad czymś, o czym nikt nie mówił”. O jakimś obrusiku na  szabat z XVII wieku. Nie chcę, pomyślałam. To wszystko jest już takie… po hebrajsku się mówi:  wyprane. Przyszłam do domu. Mąż mi radzi: „Zostaw to, po co ci to, tylko będziesz miała ból  głowy”. Wtedy pomyślałam, że może ja będę mówić o dziecięcym hafcie. Dlaczego są rysunki  dzieci, a nie ma haftów. A moja mama nauczyła mnie haftować w getcie, jak miałam trzy lata.  I robiłam to. 

Robiłam różne nie wiadomo co. Nawet nie pokazała co, pokazała, jak można to robić. Nie miała  igły, przedziurawiła drewnianą łyżeczkę. Znalazła mi kartonowe pudełko, porwała je na kawałki,  zrobiła dziurki w tym kartonie i znalazła na ulicy jakiś sznurek. To wszystko przyniosła do mojej  piwnicy. 

Ja byłam schowana w piwnicy na skraju getta. W jakimś opuszczonym domu. W Warszawie.  Wzięła łyżeczkę i powiedziała: „To będzie twoja igła”. Ja w ogóle nie wiedziałam, co to jest igła.  Ona powiedziała: „Zosieńko, ja cię nauczę haftować”. Zawsze tak brała moje ręce w swoje, małe  miałam, chude ręce, i mówiła: „Zosieńko, ty masz złote rączki”. Tak mi mówiła. Pokazała mi, jak  ten sznurek wkłada się do jednej i do drugiej dziurki. Miałam trzy lata, siedziałam w tej komórce  i wiązałam, przekładałam. Starałam się, a ona miała łzy w oczach ze wzruszenia. Czułam, że  cokolwiek robię, to jest coś niesamowitego. I tak mnie całowała, tak mnie ściskała i tak powtarzała:  „Złote rączki, złote rączki”. I raz mi nawet przyniosła pudełko drewniane, na którym coś było 

napisane po niemiecku takimi wysokimi, gotyckimi literami. „Wiesz, w tym pudełku była  czekolada”. Ja nie wiedziałam, co to czekolada, było mi wszystko jedno. Ona powiedziała: „Ale  teraz to ty masz tu prawdziwy skarb”. Otworzyła, ja patrzę, a w tym pudełku pełno malutkich  kłębuszków wełny. Opowiedziała mi, że znalazła na ulicy stary sweter, spruła go i zrobiła takie  kuleczki, trochę brudne, trochę podarte. Ale powiedziała, że to skarb, i dla mnie to był skarb. 

I o tym chciałam opowiedzieć. Jak mama nauczyła mnie haftować. Właściwie nie nauczyła, ale  dała mi taką miłość, taki… jak to się mówi po polsku… honor, respekt, szacunek – do nici, do  wełny, do rzeczy, z których można coś zrobić. Do materiałów. Ja skończyłam później seminarium  dla opiekunów dzieci niepełnosprawnych, pracowałam z dziećmi, w kibucu. Dawałam im  haftować, tak jak mnie mama nauczyła. Na czystym, ładnym białym kartonie, piękne wełny,  kolory. 

To był pierwszy raz, kiedy opowiadałam obcym ludziom o mojej mamie. Czułam, że muszę to  opowiedzieć. Jakiś czas potem, na pięćdziesięciolecie getta warszawskiego, przyszła do mnie taka  pani i powiedziała, że organizuje grupę ludzi na wyjazd do Warszawy. Zaproponowała, żebym  pojechała z nimi. 

Odmówiłam. 

Ja kochałam Polskę, bo moja mama kochała Polskę. Ale w ogóle Polski nie znałam, w ogóle się  tam po ulicy nie kręciłam. Nigdy nie byłam w Zakopanem, nigdy nie byłam nad morzem, nigdzie  nie byłam, tylko w tej komórce. No i po wojnie troszeczkę. Spędziłam półtora roku w sanatorium  chora na płuca. Znałam nazwy ulic w Warszawie i umiałam śpiewać różne góralskie piosenki. Bo  mama mi opowiadała, jak ze swoją rodziną jechała w góry. I piosenki śpiewała. I co tam było, i jak  tam było, i po śniegu, i na sankach, i górale, jak się ubierają, jakie spodnie mają. I rysowała mi to  wszystko węglem po podłodze. Robiła mi lalki z papieru i pokazywała, jak krakowianka jest  ubrana, a jak dziewczynka z Łowicza. Że w Łowiczu mają spódniczki w paski, a w Krakowie  wianek z kokardami. 

I moja mama zawsze strasznie mnie chciała rozśmieszyć. W getcie. Ona do mnie mówiła tak  śmiesznie, taką gwarą. Chciała, żebym się śmiała. Pytała: „A wiesz, jak się śpiewa w operze? Tam  się nie mówi, ale śpiewa”. I naśladowała głosy, grube i cienkie… Dziś tak sobie myślę, jak ona  miała do tego wszystkiego głowę? 

Dla mnie Polska to nie było nic smutnego. To było coś wspaniałego. Dla mnie Warszawa to była  moja mama. Ona kochała Warszawę. Pamiętałam, gdzie mieszkali, że na Złotej, gdzie babcia,  a gdzie ciocia. I którędy szła. To wszystko miałam narysowane na podłodze tej komórki. I sanki  miałam narysowane. Ja w życiu na sankach nie jechałam. Ale mama mi mówiła: „Chodź, tu jesteś  tak jak w górach”. 

Ta komórka to była piwnica w dole. Taki podłużny pokoik, w jednej części stały ułożone sągi  drewna, kawałki drzewa jeden na drugim, z obu stron. Pośrodku trochę miejsca i takie małe  okienko. To okienko miało kraty jakby wtopione w samo szkło, szyby wzmocnione. Ja się tam  patrzyłam. Co ja mogłam zobaczyć? Mogłam zobaczyć nogi ludzi, jak ludzie chodzą, różne nogi.  A mama czasami mówiła mi: „Zobacz, ten nie ma butów, a ten ma szmatki, a ta pani ma wysokie  obcasy. Zobacz, to idzie pan w kaloszach”. A jak jej nie było, jak zostawałam sama, patrzyłam  sobie i mówiłam: „Ten pan ma kalosze, a ta pani ma buty, a ten chłopczyk chodzi boso”. I tak  patrzyłam, miałam na co patrzeć. Nie czułam się smutna. Nie było mi źle. Nie wiedziałam w ogóle, 

że jest inne życie. Myślałam, że tak to jest. Nigdy nie chciałam wyjść, bo nie wiedziałam, że można  wyjść. 

Mój dziadek był bardzo nabożny Żyd, miał długą brodę i pejsy. Ja go pamiętam. Miał kapotę i taką  kamizelkę, nosił pod nią koszulkę ze sznureczkami. Wtedy nie wiedziałam, co to jest. Dopiero tu,  w Izraelu, zobaczyłam takich Żydów. 

Dziadek trzymał zwykle ręce na brzuchu. Mama dawała mu chleba, a on oddawał mnie, bo „jak  ona ma rosnąć, jak nie będzie jadła?”. Gdy zaczęło się getto, dziadek chciał iść, ale mama nie  chciała. I inne dzieci nie chciały. 

2  Ilustracja Iwony Chmielewskiej do książki 'Mama zawsze wraca’ Iwona Chmielewska 

Jego młodsi synowie, Dawid i Salek, byli dziećmi, ale inni byli już dorośli. Ciocia Sabina miała  dwoje dzieci. Andzia pojechała do Palestyny jeszcze przed wojną. Moja mama była jedną  z najmłodszych córek. Mama nazywała się Nastka, Natalia, po hebrajsku Nechama, i wyszła za  Szymka Zajczyka. Był Józiek, lekarz, pracował w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Była Bronka,  farmaceutka, wyszła za mąż za Polaka. Oni mieszkali w Lublinie. Ogromna rodzina. Nie pamiętam  wszystkich. Ale wiem, że mieli niebieskie oczy i jasne włosy. Mieli dobry wygląd. Tak się  nazywało, prawda? Jak moja córka dzisiaj. Mama mówiła, że nie trzeba iść do getta, a dziadek, że  koniecznie trzeba, bo wszyscy Żydzi będą razem i będą sobie pomagali. Jakoś przeżyjemy. Tak  zawsze mówił. I powtarzał, że Bóg nie da nic zrobić swoim dzieciom. A moja mama na to:  „Zostaw tego Boga, czy myślisz, że on patrzy na każdego? Los jest ślepy”. Dziadek strasznie się  wtedy gniewał.

No i w końcu nie było rady, dziadek się uparł i trzeba było iść do getta. Tylko Józiek się sprzeciwił.  Został na aryjskich papierach. Przyszedł i powiedział, że teraz on się nazywa Józef Moszczyński,  a nie Josek Hochsinger… Wszyscy się śmiali i mówili: „Jak to, myślisz, że nikt nie pozna takiego  słynnego lekarza w Warszawie? Nic ci nie pomoże”. Pękali ze śmiechu, ale to on przeżył wojnę. 

Na początku w getcie wszyscy mieszkaliśmy razem. Przeprowadziliśmy się do innego mieszkania,  bardzo ciasnego. Pamiętam, że spaliśmy w tłoku, jeden obok drugiego. Jest po hebrajsku taka  piosenka dla dzieci o dziesięciu małych Murzynkach. Jak ich po kolei ubywało. Tak się działo  z naszą rodziną. 

Ilustracja Iwony Chmielewskiej do książki 'Mama zawsze wraca’ Iwona Chmielewska 

Mama przynosiła jedzenie dla wszystkich. Przebierała się jak wiejska kobieta. Wychodziła z getta,  wychodziła z miasta. Kładła na szosie kamienie. Chowała się w krzakach, przy drodze. Jak  przejeżdżał wóz czy samochód, skakał na kamieniach i zawsze coś wypadało, to marchewka, to  kartofel, to kapusta. A jak przejechał, mama zbierała to wszystko i wracała z prowiantem. Pomagał  nam też Józiek. W umówionym miejscu wyjmował cegłę z muru i zostawiał kartkę z instrukcją, 

gdzie schował pieniądze albo kawę, żeby mama mogła ją sprzedać. Posługiwali się szyfrem, który  wymyślili jako dzieci, żeby dorośli nie rozumieli. 

Mama zawsze przynosiła rzeczy, jedzenie, coś do ubrania. 

Jej bracia też chcieli pomagać, ale jeden z nich miał zły wygląd, więc nie pozwalała. 

Jeden był niedorajda, ten, który poradziłby sobie, bo miał dobry wygląd. A drugi, ten sprytniejszy,  miał zły wygląd i nie mógł wychodzić. Zawsze tak mówiła. Tak to jakoś było, że tylko mama  wychodziła. 

A potem któregoś dnia pod nasz dom zajechała taka ciężarówka, mówili „buda”, i Niemcy zaczęli  krzyczeć na dole, że rozdają Żydom chleb. Dziadek chciał zejść. Mama mu nie pozwalała: „Kulę  w łeb dostaniesz”. Nie, on chciał wyjść. „Widzisz – mówił – Haszem, Bóg, dba o swoje dzieci”.  „Nikt o ciebie nie zadba, ja o ciebie zadbam, siedź tu w domu. Ja ci przyniosę”. 

Jeszcze przedtem, jak mama nie chciała iść do getta, mówiła mu, żeby sobie ściął pejsy i zdjął  jarmułkę, założył inne ubranie, i pojedziemy gdzieś, gdzie nikt nas nie zna. Mówiła: „Zobacz,  tatusiu, jaki ty masz dobry wygląd, dobry wygląd masz, kto pomyśli, że ty jesteś Żyd. Ogól brodę”.  „Jak Żyd ma ogolić brodę, co ty mówisz, jak to możliwe, żeby Żyd zdjął kapotę, co ty wygadujesz,  niech Pan Bóg broni”. Denerwował się, że jego córka ma takie pomysły, żeby Żyd zdjął jarmułkę  i ściął pejsy, jak to może być. A mama powtarzała, że Bóg się nie patrzy na jarmułkę i pejsy, nawet  napisane jest, że można nie przestrzegać zasad w niebezpieczeństwie, ale nic nie pomogło. Dziadek  się szamotał. Płakał, krzyczał, taki był zawzięty. Wyrwał klucz, otworzył drzwi… Została jej  w ręku czarna kapota. Nigdy nie wrócił.

Agata Tuszyńska, Iwona Chmielewska 

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.