Uncategorized

W KRAINIE KLEPOKÓW


No nie sposób ich w Stryszawie nie spotkać. Wyskakują zza byle winkla, urzędują w ogródkach i na skwerkach, przy stacji benzynowej mają bazę i na szyldach ich pełno. Dostały nawet swój znaczek pocztowy. Na kółkach jeżdżą, machają skrzydłami albo po prostu zwisają sobie z elegancko przyciętych gałązek. Drewniane zwierzęta – różnobarwne ptaki i koniki, ale też żaby, owady i zwierzęta gospodarskie – oraz zabawki w stylu karet, bryczek, taczek i kołysek są dumą całej ziemi susko-żywieckiej, obsiadły Koszarawę, Pewel i Lachowice, ale ich matecznik mieści się w Stryszawie. Stąd wywodzą się najsłynniejsi zabawkarze, którzy kultywują osiemnasto-, dziewiętnastowieczne góralskie tradycje. I strugają, aż wióry lecą.

A do Stryszawy trafić łatwo. Wieś jest wcięta między wzniesienia Beskidów Makowskiego i Żywieckiego, górne przysiółki leżą wysoko na zboczach Pasma Jałowieckiego, a tam pełno atrakcji dla turystów – tych, co wolą sobie pochodzić lub pojeździć na rowerze, ale i tych, którym do szczęścia starczą panoramy z potężnej wieży widokowej; jak na dłoni widać Babią Górę i to, co za Babią, z Pilskiem, Romanką, a nawet Baranią Górą czy Skrzycznem. Można tędy śmignąć z Suchej Beskidzkiej w stronę Żywca, choć ruch spory i przewyższenia takoż, można, nieco spokojniej, przebyć starą część wsi i wąziutkimi serpentynami wspiąć się na przełęcz Przysłop i dalej do centrum Zawoi. Wieś to, jak mówią, letniskowa, ale jeszcze wolna od natręctw masowej turystyki, do tego siedziba gminy, więc od całkowitego braku cywilizacji nie kipniesz. Do tego cichość powszechna, jakaś przytulność spełza z gór w wąwozy i cieplej ci na sercu, wracają wspominki z wakacji z rodzicami i różnorakie wędrówki z czasów licealno-studenckich. Akurat na jednodniowy wypad w teren.

Stryszawa to wieś, jak mówią, letniskowa, ale jeszcze wolna od natręctw masowej turystyki

Tak czy owak: okoliczności zachęcają, nic tylko wsiąść na rower i ani się spostrzeżesz, już Stryszawa. Jazda jak się patrzy, bocznymi trasami z Krakowa 80 kilometrów jak z bicza trzasł, a tym milej, że po drodze i pagóry, i jeziora, i przełom Skawy, i trawersy Jaroszowickiej Góry, i karczma Rzym w Suchej Beskidzkiej, jeden cud. W końcu rytualny popas pod stryszawskim kościołem – neogotyk, koniec XIX wieku, całkiem ładnie prezentuje się nad okolicą. Tuż obok, na eleganckiej górce, chluba Stryszawy: niegdysiejsza leśniczówka z kilkoma zabudowaniami i parczkiem, dziś, po efektownej renowacji, Beskidzkie Centrum Zabawki Drewnianej. Nawet gdybyś gdzieś się zagubił, drewniane szyldy koguciki rozmiarów niedźwiedzia wskażą ci cel.

Dworkokształtnego budynku Beskidzkiego Centrum Zabawki Drewnianej w Stryszawie strzegą niczym cerbery dwa wielkie kolorowe koguty

A teren należący do Centrum robi wrażenie. W głównym, dworkokształtnym budynku, którego strzegą niczym cerbery dwa wielkie kolorowe koguty, mieści się kilka sal wystawowych dających przestrzeń miejscowym artystom, w tym pochodzącemu ze Stryszawy znanemu dwudziestowiecznemu rzeźbiarzowi Stanisławowi Sikorze (polecam abstrakcyjne kompozycje w drewnie, w tym „Zamieć” i „Wyścig Pokoju”), no i znajduje się clou instytucji, a więc stała wystawa drewnianych zabawek. Do tego po sąsiedzku Dom Zabawkarza, drewniana chata z wyposażeniem pracowni rzeźbiarskiej. W parku natomiast dziesiątki zabawek kolosów, wielkich jak Piankowy Marynarzyk z „Pogromców duchów”, choć nieco łagodniejszych i prostszych w obsłudze. Kołyski wielkie jak dla konia, karety i wozy, ptaki na kształt dudka z niewyraźnymi minami – te stoją solo albo moszczą się z rodzinką – są nawet specjalne drzewa, na których gremialnie wysiadują sójki, sowy, dzięcioły, zięby i rajskie ptaszki. Wszystko z drewna, pociągnięte kolorową farbą, z misternymi zdobieniami. Królują kropeczki i prążki, motywy roślinne. Arkadia.

Wszystko z drewna, pociągnięte kolorową farbą, z misternymi zdobieniami. Królują kropeczki i prążki, motywy roślinne. Arkadia

Wszyscy są bardzo uprzejmi: kiedy już pan z obsługi przytacha ci na plecach stojak rowerowy (bo po co rower ma leżeć szmorgnięty gdzieś pod płotem), a pani przewodniczka przywita się i sprzeda bilecik (w cenie oprowadzanie po całym Centrum), można podotykać tradycji. A tradycje wyrabiania drewnianych zabawek przez górali ze Stryszawy – i tych babiogórskich, i tych żywieckich, bo w Stryszawie spotykają się obie populacje – sięgają ponad dwustu lat. Strugano tu koniki, żołnierzy, wozy i kołyski – przykładowe zabawki z XIX wieku są prezentowane na wystawie, od współczesnych różnią się prostą formą, brakiem zdobień i kolorów. Ich surowość ma w sobie coś ujmującego, chciałoby się takiego konia przytulić i nigdy nie puszczać. Chciałoby się, ale nie można, bo siedzi zamknięty w gablocie. Tych gablot zresztą w głównej sali jest całkiem sporo; a w nich zarówno typowe zabawki – karety i taczki na kółkach, grzechotki, kołyski i figurki – jak i przedmioty o charakterze głównie dekoracyjnym, wszystkie te kruki ze spuszczonym wzrokiem jak z chórków króla Elvisa, sowy z wybałuszonymi ślepiami i wymyślne cudowronki. Próbuję odgadywać, który ptak jest który, ale przewodniczka jest sceptyczna. Najłatwiej oczywiście wytypować dudka (przez czub) i dzięcioły, reszta przypomina hybrydy wielu gatunków.

Z sufitu zwisają inne ptaki – mają specjalne dźwigienki, którymi wprawia się w ruch ich skrzydła. Tu już ma się więcej polna manewru. Mały Piotruś, a może Pawełek, zwiedzający Centrum z rodzicami, prosi mnie, żebym uruchomił ptaka. Idzie całkiem nieźle, wygląda, jakby żyłki, na których jest zamocowany, zaraz miały się urwać. Inne ptaki zaległy na podłodze. To klepoki, najbardziej znane zabawki stryszawskie – ręcznie malowane ptaki na dwóch kółkach wyposażone w rączkę, którą pcha się ptaka przed sobą. Gdy ptak jedzie, skrzydła uderzają o siebie, klepiąc – stąd nazwa – w niebogłosy: im szybciej porusza się zabawkę, tym dźwięk mocniejszy. Kilka klepoków jest do dyspozycji gości w kąciku zabaw. Rozpędzamy z Piotrusiem jednego z nich, ale coś nie bardzo chce jechać. Próbujemy kolejnego – klepocze aż miło.

Z sufitu zwisają inne ptaki – mają specjalne dźwigienki, którymi wprawia się w ruch ich skrzydła

Stryszawiacy upodobali sobie ptaki – mówi przewodniczka. Można je sobie powiesić na ścianie, część z nich siedzi na specjalnych półeczkach, inne na większych drzewach. Konie, których też mamy tu zatrzęsienie – bo liczę te, które stoją samotnie, te, na których siedzą jeźdźcy o fizjonomii Fantomasa, jak i te, które ciągną karety i wozy – są bardziej typowe dla innych miejscowości Żywiecczyzny. Trzeba przyznać, że wiele zabawek, w tym pieczołowicie zdobione wozy, taczki i figurki krówek, świnek czy kogucików, faktycznie robi wrażenie. Mają piękne kolory, to raz; dwa – są jakby skrojone na dziecięcą miarę, ich prostota i obłe kształty sprawiają, że same się proszą, by je dotknąć, pogłaskać (Piotruś i dwie dziewczynki, które zdążyły przyjść na wystawę, wyrywają sobie z rąk konika). Niby to żadne odkrycie – w końcu najczulszymi myślami darzy się najprostsze zabawki, misie uszyte ze skarpetki, niekształtne lalki i wszystkie te obojętne kawałki materii, którym dopiero nadajemy jakąś tożsamość. Tutaj mamy do czynienia z wyrobami artystycznymi, świadomie drobnymi i zwykłymi, a jednak przez tę oszczędność kunsztownymi. I nie jest to kunszt na pokaz.

Na ścianach wiszą portrety najbardziej zasłużonych zabawkarzy w strojach ludowych. To prawdziwa sztafeta pokoleń, powtarzają się nazwiska, nazwy miejscowości i ich przysiółków, szkoły, zainteresowania, dokonania twórcze. Najmłodsi mają po dwadzieścia kilka lat i to na nich spadnie obowiązek organizowania kolejnych edycji Tygodnia Kultury Beskidzkiej, Święta Zabawki i innych imprez, które przypominają, że to właśnie Stryszawa i okolice są słynnym na całą Europę, jak mówi z ledwie ukrywaną dumą przewodniczka, ośrodkiem zabawkarstwa drewnianego. Wpisano nas na różne listy. Jest się czym chwalić, bo tradycja nie dość, że istnieje nieprzerwanie od lat, to jeszcze w dużej mierze opiera się na oryginalnych narzędziach. Noże (gnypy), dłutka i piłki, które można obejrzeć na wystawie, pochodzą z XIX wieku, ale teraz używa się właściwie identycznych. Podobnie jest w przypadku warsztatu rzeźbiarza: starcza mu drewniana ława zwana dziadkiem lub kobylicą, którą stawia się w kuchni (bo? ktoś wie? bo ciepło i dużo światła. Aaa, no tak).

Zresztą w Domu Zabawkarza, do którego przechodzimy później, już w całkiem sporej grupie, urządzono przykładowy warsztat „kuchenny”. Stoi dziadek, są noże, jest kaflowy piec, na ścianach wiszą różnobarwne ptaki, wszędzie pachnie świeżym drewnem – renowacja budyneczku odbyła się całkiem niedawno. Piotruś chce dotknąć każdego przedmiotu, jaki ma w zasięgu wzroku, ale czuje na sobie spojrzenie rodziców i rezygnuje. Największe emocje budzą jednak wyświetlane wprost na ścianie filmy instruktażowe: pierwszy z nich pokazuje struganie konika, niewiele większego od dłoni. Widać jedynie ręce rzeźbiarza, który wybiera kawałek miękkiego drewna (może to być świerk albo sosna wejmutka, informuje przewodniczka, choć rzeźbiono w każdym drzewie, jakie było pod ręką. Ptaszki – raczej sosna, dodaje), po czym przystępuje do pracy. Film przyspiesza, obserwujemy kolejne etapy powstawania konia – głowa, szyja, tułów, ogon, na końcu wykrawa się nogi. Czas na pielęgnację szczegółów i malowanie. Dłonie na ekranie wyglądają, jakby zostały zaprogramowane do tej czynności. Zabawkarze nie mają odcisków, odpowiada na nasze wątpliwości przewodniczka. Nie chorują na zapalenia ścięgien ani artretyzm, nie ranią się gnypem, nie używają rękawiczek ani innych wspomagaczy. Nikomu palec jeszcze nie odpadł, zaświadcza, trochę na lekko, trochę gniewnie, usłyszawszy z kąta klasyczne: „A paluszki na podłodze”. Piotruś daje nura za mamę.

Zabawkarze nie mają odcisków, odpowiada na nasze wątpliwości przewodniczka. Nie chorują na zapalenia ścięgien ani artretyzm, nie ranią się gnypem

Z ptaszkiem dłonie na ekranie uporały się w ledwie cztery minuty, i to bez żadnego przyspieszania. Dziewczynki stwierdziły, że wygląda to mega prosto i że one też tak chcą. Niestety, dla naszej grupy warsztatów nie przewidziano – choć dla chętnych Centrum często je organizuje – można było sobie co najwyżej zamówić kawę z całkiem nowego ekspresu wciśniętego gdzieś między konie a koguciki, a w Sklepiku Babiogórskim nabyć ptaszka w kilku rozmiarach (wybór jest zresztą duży). W czasie gdy oglądaliśmy, w parku zaroiło się od lokalnych dzieciaków. W wielkiej kołysce imprezowały trzy dziewczyny. Na wielkiego ptaka przypominającego złego z natury bekasa próbował wdrapać się jakiś chłopiec, nie robiąc sobie wiele z przyklejonej obok kartki z napisem „Nie wchodzić na zabawkę”. Była też – w wersji maksi – zabawka, którą widziałem w sali wystawowej: coś na kształt równi pochyłej, po której schodził nóżka za nóżką kogut. Wystarczyło go tylko rozpędzić, a potem szedł już sam. Niestety, nie miał zainstalowanej opcji powrotu pod górę, musiałem odstawić go na miejsce ręcznie (i uważać, żeby przypadkiem nie zaczął znów schodzić).

Siedząc na ławce w parku – jest pięknie utrzymany, obsadzony kwiatami, pachnący i wcale się nie chce odjeżdżać – przypomniałem sobie drewniane ptaki, które towarzyszyły mi w dzieciństwie. Było ich całkiem sporo, co najmniej dwa dudki (jeden bez oka), stada wielokolorowych łuszczaków, trochę przypominających zięby, trochę szczygły, ale ogólnie w stylu wróbli w ciapki. I trochę większy bocian, w którym z nudów robiło się dziury. Wszystkie miały druciane nóżki zamocowane w drewienku. Pachniały żywicą, farbą i stały, a potem wisiały, w przedpokoju, tuż przy wejściu do kuchni. Obserwowały, jak z rodzicami i siostrą jemy zupę ogórkową i knedle ze śliwkami. Było mi z nimi trochę nieswojo, jak gdybym odczuwał z ich strony jakieś zadawnione urazy czy coś w tym rodzaju, ale jednocześnie było całkiem bezpiecznie, bo wiedziałem, że te żale to nie do mnie.

Teraz, gdy w Stryszawie kupiłem sobie kilka podobnych egzemplarzy i po pożegnaniu z Centrum wspinałem się z nimi w rowerowej sakwie pod Jałowiec, mijając już tylko oferty montażu pomp ciepła i remontów wtryskiwaczy, a potem leśne wiatrołomy, nie czułem właściwie nic. Przy ostatnich zabudowaniach widać było reklamę „Zabawki sprzedam”. Drewniane konie i koguty zbiły się w kupkę i czekały na chętnych. Piotruś powiedział mi na odchodnym, że on w Dąbrowie Górniczej też ma takie ptaki, bo mu rodzice przywieźli z Krakowa. Spytałem, czy je lubi. „Raczej tak, ale one mnie chyba coś nie” – powiedział od niechcenia i wyjął z kieszeni snickersa, który wydawał się zupełnie miękki.

W KRAINIE KLEPOKÓW

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.