Uncategorized

KALKO-MANIA

Było, zgodnie z przewidywaniami, raczej ciężko…

Nie mogło być innaczej, przy prawie 40% bezrobociu wśród architektów. W niektórych pracowniach, trudno było nawet sforsować pierwszą zaporę w formie siedzącej w recepcji sekretarki. Nawet nie musiała ona dzwonić do właściciela z pytaniem, które jej przed chwilą, z czarującym uśmiechem, postawiłem.

–  Nie, nie rekrutujemy obecnie nowych architektów – brzmiała standartowa odpowiedź.

W innych, zwłaszcza w tych mniejszych firmach, można było czasami dotrzeć do właściciela, który, obejrzawszy teczkę z moimi wizjonerskimi, szkolnymi projektami, zapisywał czasem na odczepnego moje nazwisko i telefon, nie czyniąc zbytnich nadzieji. Don’t call us – we call you…

W jednej pracowni, w jakiejś piwnicy w centrum miasta, właściciel podając mi czarnego markera, zmęczonym gestem wskazał na ścianę za sobą, gdzie mogłem zapisać moje dane. Ściana ta była prawie całkowicie pokryta graffiti, jakie tworzyło niekończąca się ilość nazwisk petentów, którzy wcześniej ode mnie zajrzeli tu w podobnie złudnej nadzieji.  W innej z kolei, gdzie z przedpokoju z zazdrością mogłem ukradkiem obejrzeć szereg pochylonych pleców nad stołami kreślarskimi z rulonami kalki, właściciel po chwili wachania, rozłożyl bezradnym gestem ręce. 

– Nie masz praktycznego doświadczenia, nie mogę ci, niestety, nic zaoferować… 

Okręgi  rysowane przeze mnie na mapie, w promieniu których postanowiłem szukać zatrudnienia, rosły z dnia na dzień. W jednej pracowni, która specjalizowała się w bydynkach takich jak sądy, więzienia, areszty, komisariaty  itp., mignęła mi twarz kumpla z wydziału, który skończył pół roku przede mną. 

–  Miałeś fart, szepnął mi, pogadam a szefem, bo chyba będzie potrzeba ekstra pary rąk przez kilka miesięcy.

Własciciel firmy, architekt starej daty, w tweedowej marynarce i jedwabnym fularem pod szyją, zaprasza mnie do swojego gabinetu.

–  Ma pan doświadczenie jako architekt? przyszpila mnie niebezpieczym pytaniem. Używając starodawnej formy „pan”, podkreśla fakt, że właśnie wszedłem do ostatniego bastionu broniącego solidnych, wypróbowanych wartości, przed barbarzyństwem obyczajowej rewolucji.

–  Oczywiście, łżę mu w żywe oczy, badawczo wbite we mnie zza szylkretowych, okrągłych okularów, zapewne inspirowanych przez Le Corbusiera.

–  Skąd?

–   Pracowałem w Londynie na wakcjach, będąc jeszcze na studiach.

Unikam referencji do nazwy duńskiej firmy, gdzie moje mataczenie może być szybko zdemaskowane.

–   Jak się nazywa ta firma? –  pyta mój inkwizytor, gotowy do zanotowania jej nazwy swoim złotym parkerem na arkuszu papieru z nagłówkiem pracowni.

–  Geoffroey McPhersson @ Partners z Wallworth, wymyślam na miejscu nazwę firmy, która, jak się spodziewam, przerośnie umiejętności ramola w pisemnym galijskim. Rzeczywiście, już przy drugim f rezygnuje on z dalszych notatek, kryjąc swoja nieudolność rzekomym brakiem znajomości firmy.

–  Może pan zacząć od poniedziałku – mówi, wskazując na ostatni rajzbret pod oknem. Wymieniam jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z kumplem z wydziału, i wracam do domu, zostawiając przy wejściu mój rower.  Nie ma na niego potrzeby, bo właśnie wyrosły mi skrzydła…

Te mniej więcej pół roku, bo tyle trwała moja przelotna znajomość z tą pracownią, dało mi pierwszą, skromną świadomość, jak głęboka przepaść leży między tym, co uczy szkoła architektury, a jak odbywa się projektowanie i budowa w realnym świecie.

Tam te górnolotne frazesy o formie, funkcji, złotych podziałach i dynamicznej bryle budynku, a tu brutalna rzeczywistość desek łączonych na cudze pióro i podwójnej papy na lepiku, o których miałem nader mgliste wyobrażenie.

Pierwszy, drobny projekt, który miałem rozwiązać, była budka wartowniczą, dostawioną do budynku komisariatu policji w środku miasta. W oparciu o wpojone mi w szkole wartości, zaprojektowałem pawilonik, gdzie forma podążała pokornie za funkcją, a liczba okien w aluminiowych ramach na fasadzie była nieparzysta. 

Proporcje ich zaś w zadziwiający sposób zbliżały się do złotego podziału…

Po odejściu z pracowni zapomniałem o tej perełce architektury na użytek sił porządkowych.

Ileś miesięcy później, przejeżdając koło wspomnianego budynku, ujrzałem z nagłym biciem serca, że mój dziewiczy rejs po burzliwych wodach architektury dotarł do portu, bowiem pawilonik stał przytulony plecami do macierzystego budynu, połyskujac aluminiowymi płytami fasady i nieparzystą liczbą okien.

Następnym zatrudnienie udało mi się znaleźć już w trzy tygodnie po rozstaniu się z moja pierwszą pracownią. Była to spora firma, w sercu miasta, posiadana przez trzech partnerów. Mieli właśnie masę pracy, dostali bowiem kontrakt z bogatym i wpływowym związkiem zawodowym metalowców duńskich.  Był to projekt centrum szkolenia kadr, z wielką funkcją hotelu, salą konferencyjną, pomieszczeniami rekreacyjnymi, krytym basenem etc. Objekt był naszkicowany przez architekta prowadzącego, nota bene rodem z Polski. S.S. był doświadczonym architektem, wykształconym na Politechnice Warszawskiej, a od jakiś 25 lat mieszkający w Danii. Zdolny i kreatywny, od lat grał w firmie pierwsze skrzypce. Tak jak miał on talent architektoniczny, tak pozbawiony był talentu do duńskiego. Mowił topornym językiem, a jednym z moich zadań, jakie mi zlecił, było notowanie błędów językowych, jakie on w ciągu dnia pracy popełnił. Niektóre były zgoła zabawne. 

W przypływie frustracji wywołanej małym wkładem pracy jednego z podległych mu architektów, S.S. ofuknął go ostro, używajac kollokwialnego duńskiego zarzutu, określającego lenistwo jako siedzenie na płaskiej d..pie. Niestety, jego wątpliwa kontrola notorycznie zdradliwych samogłosek duńskich sprawiła, że oskarżany o pasywność architekt siedział, w wersji językowej S.S., na płaskim lisie (po duńsku røv – d..pa, ræv – lis). 

Wizja tego tęgawego architekta, wyciskającego swym tłustym zadem ostatnie tchnienie z odksztłconego futrzaka, znacznie osłabiła siłę krytyki, zasadnie sformułowaną przez wiadącego architekta. 

I tak w tym zespole architektów, gdzie zarówno awangarda jak i ariergarda miały polskie korzenie, przesiedziałem dobrze ponad 5 lat, wykonując rutynową i w sumię mało kreatywną pracę szeregowego członka zespołu architektonicznego.

Najstarszy z triumwiratu  współwłaścieli, określany jako Szyper, mimo swego dobrego serca, otaczany był respektem pomieszanym z lękiem.

Potrafił się czasem poważnie zapowietrzyć, gdy projekt lub równolegle realizowana budowa napotykała na problemy, które przy odpowiedniem stopniu profesjonalności były do uniknięcia. 

Oglądając szkic ściany oporowej jednego z architektów,  niezbędnej do profilowania terenu budowy, złapał się za głowę, porażony sterotypowością i banalnością proponowanego rozwiązania. 

– Kiedyż wy się wreszcie wyzwolicie z tej niewoli kąta prostego!! wrzasnął, waląc dłonią w rajzbret i obsypując popiołem swojej wiecznego cygara kalkę nieudolnego architekta.

Od pewnego czasu na horyzoncie firmy zaczęły się gromadzić ciemne chmury, a ostatni dzień pracy w miesiącu, gdy wypowiedzenie zgodnie z przepisami mogło nastąpić, związane było z nerwami i napięciem.

Skończył się projekt związku metalowców, skończyło się parę innych projektów rozbudowy szpitali na prowincji, Zaczęły padać wypowiedzenia. 

Nie uniknął tego i sam S.S., mimo swoich  wieloletnich merytów w firmie. 

Któregoś dnia, gdy nasz sangwinistyczny Szyper po raz kolejny skrytykował poziom kreatywności jakichś rozwiazań, szybko zrobiłem jego karykaturę, która zaważyła później na moim życiu.  

Związek Architektów Duńskich miał w swoim logo od ponad stulat klasyczną rycinę o nazwie Ingenio Architecturae – Geniusz Architektury.

Przedstawiała on nagiego, uskrzydlonego efeba z lokami, opartego jednym łokciem o ucięta poziomo grecką kolumnę. Z jego opartej tam ręki spływał cienki sznur, obciążony ciężarkiem, bezbłędnie wskazujący pion, kierunek, wzdłuż którego genialni architekci, wznoszą swe śmiałe konstrukcje, stawiając czoła ziemskiej grawitacji .

Moja wersja ryciny przedstawiała naszego szefa-choleryka, w pozie równie pełnej piękna i zadumy jak opisywany efeb. Może nie w pełni dorównywał efebowi harmonią obnażonego ciała, bo miał  na rysunku, jak i w rzeczywistości, znaczne brzucho, wylewające się cokolwiek nad kąpielowy ręcznik, który mu łaskawie dodałem wokół najbardziej intymnych części. Para chudych nóg tkwiła  w kąpielowych klapkach, a całkiem pozbawiona loków efeba głowa była odrobinę

żołwim ruchem wyciągnięta do przodu, być może pod ciężarem masywnego cygara, tkwiącego w jego ustach. Na uciętej poziomo kolumnie wsparcia stała butelka piwa, w bliskim zasięgu ręki zrewidowanej wersji geniusza architektury. Łaciński napis, jak i w orginale, rozmieszczony łukiem nad jego głową, potwierdzał genialność sportretowanej tam osoby.

Rysunek, powieszony na kolumnie w środku naszego lokalu, przyciągnął uwagę moich współpracowników, a nawet wywołał pewną pielgrzymkę z innych pięter pracowni. Plotka o nim doszła i do Szypra, który stanąwszy przy nim, musiał sięgnać po chustką do nosa, by utrzeć łzy śmiechu. Jego partnerzy również ryknęli śmiechem, dziekując mi wylewnie o zadbanie o tę draperię kryjąca intymne części ciała Szypra na rysunku. 

Było coraz więcej redukcji, i nie byłem wcale zaskoczony, gdy jeden z szefów poprosił mnie któregoś dnia o rozmowę do ich gabinetu na poddaszu. Z odpowiednią dozą współczucia i ubolewania zebrani szefowie wręczyli mi notę z wypowiedzeniem pracy, spowodowaną brakiem zamówień. Odniosłem wrażenie, ze ich ubolewanie było szczere. 

Szyper, pod koniec rozmowy, udzielił mi rady na odchodne. 

– Kristof, budownictwo w Danii będzie przez jeszcze długi, długi czas w głębokim kryzysie.  

Na twoim miejscu poszedłbym tym tropem, wkazując na mój oprawiony już w ramki rysunek, wiszącego nad jego biurkiem. Wygląda na to, że masz talent..

Trzy miesiące póżniej, po upływie okresu wypowiedzenia, zamknęłem po raz ostatni za sobą drzwi pracowni, zamieniając niepewną egzystencję zatrudnionego  architekta, na ten o niebo spokojniejszy żywot freelance rysownika, którego renoma nigdy nie jest lepsza, niż jego ostatnio dostarczony rysunek, i który nie zna dnia przed zachodem słońca…


Wszystkie wpisy Krzysia TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.