Uncategorized

Byłam za mała, żeby pytać

Ocalona z Zagłady Lili Fuchsberg


Władysław Grzegorczyk z ocalonymi przez siebie siostrami Lili (po lewej) i Miną, Jad Waszem, 1965

JOANNA PODGÓRSKA: – Lili Fuchsberg, Zdzisława Katarzyna Grzegorczyk, Catherine Ravet. To wszystko pani?


CATHERINE RAVET: – Tak się życie ułożyło. Urodziłam się w getcie w Borysławiu jako Lili Fuchsberg, ale byłam nią bardzo krótko. Gdy zaczęło się robić niebezpiecznie, rodzice postanowili, że ukryją się z partyzantami w lesie. Mieli jeszcze 11-letnią córkę Minę i 13-letniego syna Aleksa – moje starsze rodzeństwo. Kupili broń, ale Polak, który ją im sprzedał, zadenuncjował ich i zostali zamordowani. Wcześniej mój żydowski ojciec, gdy dowiedział się, że mój przyszły polski ojciec Władysław Grzegorczyk pomaga Żydom, spytał, czy mógłby wziąć niemowlę do przechowania. Miałam wtedy sześć tygodni. Umówili się, że jeśli rodzice przeżyją, Grzegorczykowie mnie oddadzą, jeśli nie – wychowają jako własne dziecko.

Nie była pani jedyną osobą, którą ukrywali?
Wtedy ukrywali jeszcze sąsiadkę Paulinę Silberberg razem z jej dwuletnią siostrzenicą. Ta dziewczynka przez okres ukrycia nie powiedziała ani słowa. Zaczęła mówić dopiero, gdy skończyła się wojna. Do Grzegorczyków trafiła też moja siostra. Aleks wiedział, gdzie zostałam schowana, i ją tam przyprowadził kilka dni po śmierci rodziców. Poprosił, by ją też przechowali, bo on idzie do partyzantki. Mój polski tato próbował mu wytłumaczyć, że jest za młody, że partyzantka to nie jest miejsce dla 13-latka. Ale uparł się zemścić na Niemcach za rodziców. Poszedł i nie wrócił.

Gdzie Grzegorczykowie was ukrywali?
Na razie u siebie w niewielkim domku; pod łóżkami, w szafach. Ale mój polski tato nie mógł patrzeć, jak giną jego żydowscy przyjaciele, przyjmował pod dach kolejne osoby, aż zabrakło miejsca. Mąż Pauliny Silberberg, niezwykle inteligentny i przedsiębiorczy człowiek, miał kartę R, która pozwalała na opuszczanie getta do pracy. Razem z moim polskim ojcem, w domku po siostrze Pauliny, stojącym na skraju Borysławia z dala od sąsiadów, urządzili na strychu kryjówkę. Wchodziło się tam po drabince. Najsprawniej poruszała się po niej moja siostra, więc to na nią, biedną, spadł obowiązek wyrzucania nieczystości. Tam dochodzili kolejni ukrywający się. Najpierw dołączyli przyjaciele moich rodziców, ale nie mieli już pieniędzy, a za coś trzeba było tyle osób utrzymać. Wymyślili, że wezmą bogatą rodzinę, która szuka schowka, i w zamian za kryjówkę zapłaci za utrzymanie reszty. To był pan Blum z żoną, dwójką dzieci, siostrą i szwagierką. Potem doszedł jeszcze narzeczony córki, który płakał, że bardzo ją kocha i nie zniesie rozłąki. Tato się zlitował i go przyjął. Ten człowiek okazał się później niewdzięczny. Cały czas powtarzał: „Panie Władku, jak my z tego wszystkiego wyjdziemy, to będzie pan żył jak król”. A po wojnie wyjechał do Stanów i nawet kartki nie napisał.

Pani pamięta kryjówkę?
Nie, ja nigdy tam nie byłam. Żeby ukryć moje pochodzenie, polscy rodzice szybko mnie ochrzcili. Wtedy właśnie zostałam Zdzisławą Katarzyną Grzegorczyk. Wychowywałam się w domu. Niczego z tego nie pamiętam. Jak wojna się skończyła, miałam trzy lata.

Pani polski ojciec był niezwykłym człowiekiem.
Był bohaterem. Razem z mamą Haliną uratowali w czasie wojny 18 osób w takim małym mieście. Miał stalowe nerwy, niczego się nie bał. Zawsze mawiał: „Oni ze mną nigdy nie wygrają”. Przeżyli tragiczne momenty. Kiedyś koło kryjówki wybuchła bomba. Wszyscy uciekli i bali się wracać, żeby ich sąsiedzi nie zobaczyli. Ojciec powiedział: spokojnie, wracajcie do mnie. Ludzie mnie tu znają, wiedzą, że jak ktoś coś powie, ja nie przepuszczę. Jednego z donosicieli postraszył siekierą. Tato to był typ dobrego, uczynnego zabijaki, który każdemu pomógł, ale lepiej mu za skórę nie zachodzić. Dzięki niemu jako dziecko czułam się bezpieczna. Raz się zdarzyło – już po wojnie – gdy wracałam z lekcji religii, kolega obrzucił mnie oblepionymi śniegiem kamieniami. Przyszłam do domu zapłakana i trochę zakrwawiona. Tato spytał tylko: „Kto ci to zrobił?”. Syn adwokata. Poszliśmy do nich i tata w obecności ojca sprawił mu lanie. A jak adwokat postraszył wytoczeniem sprawy, odpowiedział, że jak tak, to on też dostanie.

Po wojnie o małą Lili upomniała się rodzina.
Okazało się, że trzy siostry mojego żydowskiego taty przeżyły wojnę, choć na początku nie wiedziały o sobie nawzajem. Do Borysławia wróciła ciotka Helena, która była z nim najbardziej związana. Za wszelką cenę chciała mnie odzyskać. Proponowała, że zapłaci za moje przechowanie. Ale rodzice powiedzieli, że kochają mnie jak własne dziecko i o żadnych pieniądzach nie może być mowy. Miałam cztery lata, gdy wytoczyła proces.

Można zrozumieć jej postawę. Naród, który poniósł tak koszmarne straty, ma prawo odzyskać swoje dzieci. Na Polskę patrzyła pewnie jak na ziemię przeklętą i niebezpieczną. Przecież to był czas pogromu kieleckiego.
Wtedy postrzegałam ją trochę jak czarownicę, która mnie chce zabrać od ukochanych rodziców. Oni mnie nawet rok ukrywali, bo były obawy, że chce mnie porwać. Dziś lepiej rozumiem jej postawę i obawy, że może nie zostanę dobrze wychowana, może rodzice – prości robotnicy – nie zapewnią mi przyszłości. Bała się o mnie, dziecko jej ukochanego brata. W Polsce nie było bezpiecznie. Druga ciotka, Fryda, zajmowała się żydowskim sierocińcem w Karpaczu, na który napadali antysemiccy zbóje. W końcu sierociniec trzeba było po cichu ewakuować do Francji. Długo nie wiedzieliśmy, skąd ciotka Fryda wzięła się w Paryżu.

Jak skończył się proces?
Trwał długo i był trudny. Rodzice w końcu wygrali. Pomogli im ludzie, których w czasie wojny uratowali. Znaleźli żydowskiego adwokata, który poprowadził sprawę. Sąd chciał ocenić moje wychowanie, więc zadawali mi różne pytania, mówiłam wierszyki, tańczyłam i śpiewałam. Zrobiłam cały spektakl. Pod koniec procesu stronę polskich rodziców wzięła też Mina, moja starsza siostra, która zaraz po wojnie trafiła do Palestyny. Początkowo nie bardzo wiedziała, jak postąpić. Też wciąż była dzieckiem, miała 14 lat, psychicznie i fizycznie wykończona po wojnie. Jak miała decydować o losie młodszej siostry? Ciotki Helena i Frydzia wywierały na nią presję. Frydzia głównie ze strachu, bo po pogromie kieleckim była przerażona. Dużo później odwiedziłam ją w Cleveland. To były lata 80., a wyglądała jak ktoś, kto wyszedł z obozu wczoraj. Szczelnie zaciągnięte zasłony, wielokrotne upewnianie się, kto puka do drzwi. Przywiozłam ze sobą zdjęcie mojego syna Davida z bar micwy jego przyjaciela. Miał na sobie jarmułkę. Ciotka się popłakała, jakby zobaczyła swojego brata, bo David jest bardzo podobny do mojego żydowskiego ojca. Dla niej to było coś niemal mistycznego, nawet nie bardzo mogłam z nią pogadać, a miałam wiele pytań o rodziców. Tyle się dowiedziałam, że mój ojciec się źle ożenił. Wziął sobie kobietę niespecjalnie przestrzegającą tradycji; nie prowadziła ściśle koszernej kuchni, grała na pianinie. W domu było mnóstwo muzyki i wolności; za dużo jak dla Frydy. Jej dziadek był rabinem, a tu taka bratowa – artystka!

A kim był ojciec?
Dyrektorem banku, więc pewnie miał ścisłe wykształcenie. Ale podobno pięknie śpiewał.

Polscy rodzice nie ukrywali przed panią pochodzenia?
Przez pierwsze lata niewiele mi tłumaczyli, byłam za mała. Ale od początku mówili, że mam w Izraelu starszą siostrę. Pokazywali mi jej listy, a ja zaczęłam do niej pisać, jak tylko się nauczyłam. Ale Izrael to była dla mnie wtedy abstrakcja, nie miałam pojęcia, kim są Żydzi. Z lekcji religii i od otoczenia wiedziałam tylko, że Żydzi zabili Pana Jezusa, który oczywiście był Polakiem.

Miała pani wtedy świadomość, że jest Żydówką?
Przez dłuższy czas nie, ale jak miałam 10 lat, sąsiadka mi to wykrzyczała: że jestem żydowską sierotą i że to właśnie Żydzi zabili Jezusa. Dostałam gorączki. Mama w takich sytuacjach tłumaczyła mi, że antysemici to bydło i nie ma się czym przejmować.

A te śnieżki z kamieniami też były z tego powodu?
Oczywiście. Nowa Ruda, gdzie zamieszkaliśmy po wojnie, to małe miasto. Ściągali tam ludzie z Borysławia, Drohobycza, wszyscy się znali. Każdy wiedział, kim jestem. Kiedy wyjechałam do liceum muzycznego do Wrocławia, na wszelki wypadek postanowiłam nikomu nic nie mówić, mimo że tam była zupełnie inna atmosfera.

Grzegorczykowie to była niezamożna robotnicza rodzina. Musieli stawać na głowie, żeby zapewnić pani taką edukację.
To było niezwykłe. Nie mieli wykształcenia, ale mieli inteligencję. Spotykałam ludzi z dyplomami, którzy nawet w przybliżeniu nie byli tak wartościowi jak moi rodzice. Sami sobie odmawiali, ale dla mnie zawsze znalazły się pieniądze na lekcje pianina i książki. Opowiem taką historię: wiele lat później byłam z mamą w Izraelu i zobaczyłam, jak z przyjemnością je pomarańczę. Byłam zdumiona: „Mamo, przecież ty nie znosisz pomarańczy”. Odpowiedziała, że to zależy gdzie. Zrozumiałam, że te, które przychodziły do nas w paczkach, miały być dla mnie, i przez lata udawała, że nie lubi.

Kiedy po raz pierwszy po wojnie udało się pani spotkać siostrę?
W 1955 r. na Międzynarodowym Festiwalu Młodzieży w Warszawie. Wcześniej tylko pisałyśmy do siebie. Siostra zrobiła wszystko, żeby ją na ten festiwal wysłali. Specjalnie zapisała się do chóru, który miał jechać do Polski. To były tylko trzy dni, ale się zobaczyłyśmy. Marzyłam o tym – moja starsza siostra! Nie rozmawiałyśmy jeszcze wtedy na poważnie. Ona nie chciała nic mówić o wojnie, a ja byłam za mała, żeby pytać. Po prostu cieszyłyśmy się sobą. Bardzo chciałam, żeby przyjechała do nas chociaż na jeden dzień, zobaczyła nasz dom, żebym jej coś mogła zagrać na pianinie; specjalnie ćwiczyłam jak szalona. Ale nie dostała pozwolenia.

Jesteście fizycznie podobne?
Ona jest ładniejsza. Naprawdę. Obie jesteśmy niskie, drobne, mamy podobny chód. Ale ona ma rysy mojej mamy, pięknej kobiety; mój polski tata mówił, że najpiękniejszej w Borysławiu. A ja jestem podobna do ojca.

Potem znowu były lata niewidzenia i pani dramatyczne pytanie w jednym z listów: „Czy poznałabyś mnie na ulicy?”.
Przez siedem lat nie mogłyśmy się spotkać. To było ogromne rozczarowanie. Co roku robiłyśmy plany i ciągle coś się nie udawało – a to przeszkody biurokratyczne, a to brak pieniędzy. No dobrze, jak nie w tym roku, to może za rok. Ja dorastałam, ona pytała w listach, jak wyglądam. W tym czasie wyszła za mąż, urodziła córeczkę, a ja nie mogłam ich poznać. Dla mnie i dla rodziców to była tragedia, bo oni naprawdę czuli się dziadkami.

Kiedy w końcu udało się wam spotkać?
Gdy miałam 20 lat i skończyłam liceum muzyczne we Wrocławiu. Przyjechałam do kibucu z mamą. We trójkę nie mogliśmy pojechać. Nie puściliby nas. Musiał być ktoś, do kogo trzeba wrócić. To było sześć niezwykłych tygodni. Byłam cały czas uśmiechnięta. Piękny pejzaż, słońce. Kibuc nazywa się Gan, czyli ogród, i to jest naprawdę przepiękny ogród. Myślałam, że jestem w raju. Mogłam być z siostrą i jej dziećmi. Poznałam jej fantastycznego męża, który stał się dla mnie jak brat. Jego rodzina – wspaniała. Intelektualiści polscy, którzy przed wojną wyjechali budować kraj. Przepięknie mówili po polsku, „Pana Tadeusza” znali na pamięć. Ten kibuc został stworzony przez Polaków i to takich, którzy Polskę kochali. Czułam jednak, że moja siostra ma w sobie żal do Polaków. W końcu to oni zadenuncjowali rodziców. A z drugiej strony przecież to Polak uratował jej życie. Zawsze gdy pytałam siostrę o naszą rodzinę, ona się zamykała. Widziałam, że to jej sprawia przykrość.

Gdy czyta się listy pisane przez panią po spotkaniu, czuć jakąś drobną zadrę. Co to było? Spór o Polskę? Czy może fakt, że ona dobrze pamiętała rodziców i trudno jej było słuchać, gdy mówi pani „mamo” i „tato” do kogoś innego?
Nie. Moja siostra zrobiła, co mogła, żeby nas cudownie przyjąć. Zapraszała wszystkich przyjaciół. Była po prostu zaharowana i zmęczona. A poza tym to byłam ja, a nie nasz brat, z którym była bardzo blisko. Długo tego nie rozumiałam, ale czasami widziałam, że ma smutne oczy. Później z jej listów wyczułam, że bardzo cierpiała. Nasza wizyta to był dla niej powrót do przeszłości. Mimo moich ciągłych pytań, odkładała rozmowę o rodzicach. Ale pewnego dnia powiedziała mi, że w getcie było bardzo ciężko, mama cierpiała na straszne bóle piersi, bo były pełne pokarmu, a nie miała kogo karmić. Po tej opowieści byłam cały dzień jak półprzytomna, ale mojej polskiej mamie tego nie opowiedziałam. Nie chciałam jej robić przykrości. Nigdy nie rozmawiałyśmy o moich żydowskich rodzicach. Poza tą pierwszą wizytą w 1955 r. siostra nigdy nie przyjechała do Polski. Chciała odwiedzić groby naszych polskich rodziców, ale jej to odradziłam, bo czułam, że to byłoby dla niej trudne do zniesienia. Jednak jej dzieci i wnuki poznały Polskę. Chciała, żebym napisała historię naszych żydowskich i polskich rodziców. Dlatego dała mi listy, które do niej pisałam. Jej listy do mnie przepadły. Chowałam je w rzeźbionej kasetce, która została skradziona podczas włamania do domu rodziców.

Wróciła pani zafascynowana Izraelem, gdzie nikt nikomu nie wytyka pochodzenia. W jednym z listów napisała pani: „Kocham Polskę, ale Polaków mniej”. Po powrocie zmieniło się pani spojrzenie?
To nie Izrael, ale moje studia na muzykologii. Dopóki byłam w liceum muzycznym, nie spotykałam się z przykrymi komentarzami. Moje przyjaciółki w muzycznej podstawówce uczyły się razem z Żydami, którzy po wojnie wyemigrowali. Korespondowały z nimi, w klasie czytały na głos ich listy. Ja zawsze byłam bardzo dobrą uczennicą, żeby rodzice czuli, że ich poświęcenie nie idzie na marne. A od koleżanek słyszałam: „Nie byłabyś pierwsza, gdyby nasi przyjaciele zostali”. We wrocławskiej atmosferze czułam się dobrze. Ale gdy przyjechałam do Warszawy, zamieszkałam w akademiku z osobami, z których połowa dostała się na studia dzięki punktom za pochodzenie. To były przesądne dziewczyny ze wsi. Ja się nie kryłam z listami z Izraela, starałam się im opowiadać o kibucu. I one do mnie osobiście nic nie miały, ale gdy rozmawiały między sobą, słyszałam o Żydach, którzy wywieźli z Polski złoto i oczywiście o zabójcach Jezusa. Religia wymaglowała im mózgi. Nie miały pojęcia, że Chrystus był Żydem; ja zresztą też nie. Dopiero mój francuski mąż, protestant, wytłumaczył mi, że Jezus nie był Polakiem.

Jak pani poznała męża?
Robiłam magisterium o francuskiej muzyce napisanej do wierszy Pierre’a de Ronsarda, ale nie znałam języka. Postarałam się o stypendium w Paryżu. Mój mąż był asystentem na uczelni. Tak się poznaliśmy. Po moim powrocie pisał do mnie codziennie. Dostawałam stosy listów, przez co zresztą miałam kłopoty. Mieszkałam wtedy u znajomego dziennikarza, opozycyjnego wobec władzy. Jak milicja zrobiła u niego przeszukanie, znaleźli schowane w tapczanie listy od francuskiego narzeczonego. Zostałam wezwana na przesłuchanie. Postanowiliśmy wziąć ślub, ale nie wiem, czy dałoby się to załatwić, gdyby nie pomoc naszego kolegi, muzykologa, którego ojciec był ambasadorem w Polsce. Mój mąż deklarował, że chce tu przyjechać na stałe, może robić obojętnie co, bo wiedział, że ja nie opuszczę rodziców.

To był 1968 rok!
Dlatego tata powiedział: „Kochanie, nie będę cię zawsze mógł bronić. Nie będę żyć wiecznie. Powinnaś wyjechać. Francja jest między Izraelem a Polską, będziemy się widywać”. Lepiej niż ja zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Dopiero później, w Genewie czy Izraelu, spotykałam moich profesorów z muzykologii i dowiadywałam się, że zostali wyrzuceni z pracy. Nie mogę powiedzieć, że wyemigrowałam w 1968 r. z powodu antysemickiej nagonki, bo jej bezpośrednio nie odczułam. I tak stałam się Catherine Ravet.

Ale przeszłość wróciła z wielką siłą, gdy urodziła pani pierwsze dziecko.
Poczułam, przez jaki koszmar przeszli moi rodzice, gdy musieli oddać niemowlę. Miałam wrażenie, że to się dzieje na jawie; słyszałam buciory zbliżających się Niemców, ich rozmowy. Półprzytomna razem z córeczką schowałam się pod łóżkiem. Rano pielęgniarki znalazły mnie przerażoną, w stanie paniki. Długo nie mogłam do siebie dojść. Miałam szczęście, że tata był akurat w Izraelu i natychmiast do mnie przyjechał. Przy nim przestałam się bać.

Drugie dziecko urodziła pani już spokojnie?
Tak. Przy Davidzie to się nie powtórzyło. A teraz mam od niego malutką wnuczkę. Jej mama jest imigrantką z Konga. I co mnie naprawdę wzruszyło, dziewczynka dostała żydowskie imię Ester.

ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA

Byłam za mała, żeby pytać

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.