Uncategorized

Bieg Życia

A biegnąc nie będziesz miał zawady

Przypowieści 4.12

Zakochałem się w pięknej fińskiej pianistce, Laurze Mikkoli, eterycznej, zwiewnej, jak nikt grającej Prokofiewa i o tyle młodszej ode mnie. Zaprosiłem ją konwencjonalnie na kolację. – „W tym tygodniu nie mogę, biegnę w paryskim maratonie. Jak chcesz, pobiegniemy razem”. –

– „W moim wieku?” – zapytałem osłupiały.

– „Myślę, że to wiek bardziej na maraton niż na kobiety” – odparła, a ja zrozumiałem, że moje marzenie o długodystansowym romansie kończy się przed startem.

Od  tego czasu jeszcze mniej interesuję się sportem, staram się zapomnieć o Laurze i wmawiam sobie, że z kobietami nie miała racji. A o maratonie zapomniałem zupełnie.

Przypomniał mi się przecież. Przypomniał zawstydzająco. Bo u zaprzyjaźnionych sąsiadów zatrzymała się Barbara Prymakowska, sześćdziesiąt trzy wiosny i ani jednego siwego włosa. Przyjechała z Tarnowa. po to by uczestniczyć w jubileuszowym wydaniu imprezy. To fenomen, pocieszałem się patrząc na tę emerytowaną nauczycielkę WFu, która biega na nogach, nartach i łyżwo-rolkach, a w przerwach jeździ na rowerze. Startuje w kategorii weteranów, jest mistrzynią Polski półmaratonu sześćdziesięciolatków, ale ścigając się z trzydziestopięcioletnimi też na ogół mieści się w pierwszej piątce.

Zawsze była bardzo sprawna, ale sport uprawiała wyłącznie rekreacyjnie. I jak mówi, nienawidziła lekkoatletyki. Aż do pięćdziesiątego roku życia, kiedy to, za namową, zaczęła biegać na długich dystansach, 10, 15 km, półmaraton, maraton.

Dlaczego biega? Czy zachciało jej się późnej chwały?

Pani Barbara z lekkim uśmiechem stwierdza, że wie jaka jest różnica między mistrzynią Polski, a mistrzynią Polski weteranów. „Może na początku dobre miejsca dawały mi satysfakcję” – przyznaje. – „Ale tych aplauzów już się najadłam, pucharów nie mieszczę w domu, oddaję dzieciom na podwórku.”

Więc co?

Pani Barbara zastanawia się chwilę, po czym odpowiada – „Jestem choleryczką. A bieg mnie wycisza. To sport nauczył mnie, że nie wolno oceniać drugiego własną miarą. Trzeba ludzi przyjmować, takimi, jakimi są, starać się zrozumieć. Po czterdziestym kilometrze przychodzi to łatwiej. Bo maraton to jednocześnie szkoła pokory i siły. Pomniejsza ego do bardziej odpowiednich rozmiarów.”

Pani Barbara dumna jest z dydaktycznego wpływu swych osiągnięć na wnuki, które, jak mówi z błyskiem w oku, „wspaniałe są we wszystkich sportach, od deski surfingowej do jazdy konnej.” Jej pięcioletnia wnuczka Sara zjechała już na nartach z Giewontu.

„To nam po nas zostanie. Dajemy wnukom w spadku to, że wszystko potrafią”. Liczba mnoga to nie pluralis majestatis. Mąż pani Barbary, instruktor narciarstwa zjazdowego, też dba o ruchowy rozwój latorośli.

Biegająca babcia już parę razy powiedziała, że kończy z maratonem, że na przyszłość ograniczy się do połowy dystansu. Cytuje przecież wyczytaną u Grocholi francuską maksymę, „nigdy nie mów nigdy”. Przypomina sobie momenty skrajnego wyczerpania – nie fizycznego, które łatwe jest, jak mówi, do przezwyciężenia, ale mentalnego, które może załamać.

Przezwyciężyłem własne psychiczne załamanie i w niedzielę, raniutko pojechałem na plac Gwiazdy, pod Łuk Tryumfalny, skąd startuje ponad trzydzieści tysięcy uczestników Maratonu Paryskiego. Pierwsza niespodzianka spotkała mnie już na peronie. W dzień świąteczny, o tej porze nie powinno być tam psa z kulawą nogą, a tu tłum. W dzień powszedni o tej samej porze, we wschodniej dzielnicy Paryża tłum ten składa się niemal wyłącznie z imigrantów, przybyłych do Francji z Afryki i krajów Maghrebu. Tym razem tłum też był kolorowy, ale jedynie pstrokacizną dresów, kurtek i torb sportowych, jakie z wypoczętą elegancją, nosili panowie i panie, niewątpliwie również podążający na start. I co zaskoczyło mnie o wiele bardziej – w przeważającej większości wiekiem niezbyt odbiegali od  Barbary Prymakowskiej.

Później okazało się, że ta mało reprezentatywna statystycznie próbka nie tak źle oddawała przekrój uczestników paryskiego maratonu. Wśród tych, którzy dobiegli do mety, sześć i pół tysiąca było po pięćdziesiątce. Czyli ponad jedna czwarta kończących bieg. A wśród pań ta proporcja wzrasta do połowy.

Socjolog sportu, autor klasycznej we Francji pracy, Sport i Cywilizacja, Michel Caillat, zwrócił mi uwagę, że leciwość uczestników jest odbiciem ogólnej tendencji. „Co roku o trzy miesiące przedłuża się w tym kraju przeciętna długość życia. (Demografowie mówią o „szansie dożycia”, która we Francji podniosła się o ponad dziesięć lat w ciągu ostatniego półwiecza i wynosi 77,6 lat dla mężczyzn, 84,5 dla kobiet)

Na dodatek ‘baby boomers’, czyli pokolenie wyżu demograficznego lat czterdziestych ubiegłego stulecia, wychowywało się w niespotykanych przedtem warunkach higieny i dobrobytu. Korzysta z doskonałej wciąż we Francji opieki lekarskiej. Nic więc dziwnego, że są w formie, jaka była rzadkością w poprzednich pokoleniach. W roku 1889, w przeddzień przyjęcia ustawy, wprowadzającej po raz pierwszy w Europie emerytury pracownicze, kanclerz Bismarck, lat wtedy 74,  spytał doradców, na jaki wiek wyznaczyć przejście na rentę, tak by nigdy nie trzeba było jej wypłacać. 65 lat – odpowiedzieli, po zbadaniu przedmiotu. O pięćdziesięcioletnich starcach czytałem w książce z czasów II wojny światowej. Próg starości niewątpliwie się przesunął.

Brazylijka, pani Marilena Pena-Borba z nadmorskiej miejscowości Balneario Camborio w stanie Santa Catarina, ma „wszystkiego” czterdzieści lat. Biega od dziesięciu. Jej ojciec jest właścicielem przedsiębiorstwa obróbki marmuru. Po studiach prawniczych w sposób naturalny zaczęła pracować w rodzinnej firmie. Nie musiała tłuc kamieni, ale ich komercjalizacja wydawała jej się zajęciem równie nużącym. Mentalnie. Dla relaksu chodziła na długie spacery po plaży. Chodziła, chodziła, aż przyspieszyła do biegu. Terapia była mało skuteczna, ale decydująca w wyborze życiowym. Coraz częściej jeździła na masowe maratony, a trzy lata temu, po kolejnej sprzeczce z ojcem, rzuciła pracę z postanowieniem, że biegi będą jej głównym zajęciem.

Postanowienie wykonuje jeżdżąc po wszystkich masowych zawodach świata. „Czy pieniądze nie są problemem?” – pytam, bo wiem ile kosztują podróże. – „Nie, pieniądze są rozwiązaniem” – wybucha śmiechem Marilena. Precyzuje jednak szybko, że choć jej wypady sponsoruje nieco gabinet adwokacki męża, to stara się redukować koszty do niezbędnego minimum. Lata tanimi liniami, w Paryżu zatrzymała się u przyjaciół, by nie wydawać na hotel. „Poznaję ludzi, zwiedzam świat” – Marilena opowiada o tym, co liczy się oprócz maratonu, ale nie ukrywa, że naprawdę liczy się tylko bieg. Na treningi jeździ do zawodowego trenera w Sao Paolo. A gdy pytam, czy nie jest sfrustrowana świadomością, że nigdy już nie dojdzie do czołówki, odpowiada wyzwaniem – „u kobiet najlepszy wiek do maratonu to trzydzieści pięć lat. Nie tak dawno przekroczyłam ten pułap. Za każdym razem poprawiam swoje wyniki. Wierzę, że wejdę do pierwszej dziesiątki światowej.”

Może wierzy, ale wie, że nie wejdzie. Prawdziwym wyzwaniem jest dla niej przejść samą siebie. To właśnie pozwala jej uwierzyć, że wszystko jest możliwe. Że maratonowe czterdzieści kilometrów z kawałkiem, to skok w nieskończoność.

„Dojść do kresu samego siebie”. Tak przedstawia cel swego biegania Bernard Daumas, pięćdziesięciosześcioletni nauczyciel biologii z Prowansji. W dalszej rozmowie okazuje się jednak mniej eschatologiczny. „Paryski Maraton to dla mnie przede wszystkim niespotykana we Francji atmosfera przyjaźni i solidarności. Choć ponad trzydzieści tysięcy uczestników nazywa się konkurentami, poza czołówką, tak naprawdę nie konkurują między sobą. To walka z czasem i z samym sobą. Co roku przyjeżdżam do Paryża na trzy dni, widzę się z córką, która mieszka w stolicy i raduję się trzema dniami święta dwóch rodzin – mojej małej i tej wielkiej, szeregowych maratończyków.

Na luzie, ale w napięciu przebiegł tegoroczny maraton pięćdziesięciotrzyletni Michel Tisler, specjalista od inżynierii lądowej, pracownik elektrowni jądrowej w Lotaryngii. Na luzie bo nie walczył o własny rekord. W napięciu bo był przewodnikiem niewidomej, która miała zadanie zaliczenia trasy poniżej czterech godzin. Ponad pół godziny więcej niż jego średnia. „W tłumnym hałasie niewidomym nie sposób odnaleźć się słuchowo. Opowiadałem swej podopiecznej, co się dzieje. Zmuszało to do natężenia uwagi, ale pozwoliło mi też, jak nigdy, oglądać cudowność Paryża.”

Pan Tisler, niegdyś niezły piłkarz przejeżdża co roku dwanaście tysięcy kilometrów na rowerze, biegnie pięć kilometrów dziennie. Uczestniczył w wielu maratonach. A przecież był jedynym z moich rozmówców, którego bieg ten całkowicie nie pochłania i o wiele chętniej mówił o genealogii swej rodziny. Jego przodkowie przybyli do Francji w XVIII wieku z Debreczyna. By odtworzyć ich długą wędrówkę, od lat przeszukuje różne europejskie archiwa. „Wie pan, maraton to wspaniały challenge, ale to tylko bieg. W życiu są inne, ważniejsze wyzwania.”

Ten dystans do maratonu rzadkością jest wśród napotkanych przeze mnie uczestników paryskiej imprezy. Najchętniej rozmawiają o technice, o sprzęcie, znają literaturę poświęconą tej dziedzinie, dokształcają się w Internecie. „To wciąga niesamowicie, niemal wbrew sobie” – przyznał jeden z kolegów Michela Tislera.

Zdaniem Michela Caillat wciąga w sposób niezdrowy. Socjolog zwraca uwagę, jak większość tych oldbojów zawzięcie liczy swe bardzo skromne rekordy. Uważa, że jest to symptom przemożnego wpływu sportu wyczynowego i jego mitologii, do której zalicza „fałszywe, a na pewno wyimaginowane, opowieści o przyjaźni i solidarności”. Najbardziej niezrozumiały wydaje mu się pociąg do cierpienia, bo – podkreśla – „maraton, to przede wszystkim męka”

Przypomniał mi się wiersz Leśmiana o Szewczyku.

,„Kto raz przekroczył linię startu maratonu, zawsze musi wracać” – powiedziała mi pani Prymakowska.

Musi wracać czy uciekać? Pomyślałem, że ci maratończycy, którzy po przekroczeniu pięćdziesiątki, bez nadziei na dobre miejsce, biegają od Nowego Jorku przez Kubę, Warszawę i Wenecję, ścigają się przecież z własnym życiem. I nie dogonią. „Byłem niezły ruchowo, ale całe życie uprawiałem tylko jeden sport. Biegałem za kobietami.” – powiedział mi napotkany na mecie Włoch. – „Mam dwudziestoletnią córkę. Jej młodość jest miarą mojej starości. Inne niż ojcowskie stosunki z jej rówieśnicami wydają mi się obrazą estetyki. Kiedy biegnę oszukuję starość i staram się oszukać śmierć.”

„Nie godzę się na śmierć, ale wiem, że przyjdzie” – zadumała się na chwilę pani Prymakowska – jeśli w maratonie nastąpi koniec tego maratonu, to tym lepiej”.

Zamówiłem następny koniak i zgniotłem peta. Przypomniałem sobie żydowskie powiedzonko: – co za korzyść z mądrej głowy, skoro nogi nie potrafią jej udźwignąć. „No cóż, koniec mojego sprintu nastąpi przy kieliszku” – zwierzyłem się pani Barbarze.

Wieczorem, w domu, przed komputerem, postanowiłem sprawdzić, jak poszło Laurze. Nie znalazłem na liście nazwiska Mikkola. Zadzwoniłem. Powiedziała, że w tym roku nie mogła uczestniczyć, bo dopiero w poniedziałek wróciła z recitali we Wiedniu i w Finlandii. Gadaliśmy o tym i owym, nie wiem jakim trafem zaproponowałem, że pójdziemy razem na kolację. Przyjęła zaproszenie.

lewin

 

 

 

 

Napisal  Ludwik Lewin

Wszystkie hidtoryjki Ludwika znajdziesz jak

KLIKNIESZ TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.