Uncategorized

„NIE CAŁKIEM PRZEŻYŁY…”.

Henryk Gryberg

Wmiesięcznika ODRA ukazał się mój komentarz do książki Anny Bikont „NIGDY NIE BYŁAŚ ŻYDÓWKĄ” pod tytułem „NIE CAŁKIEM PRZEŻYŁY…”. Oto on:

Jej ojciec był działaczem Bundu. Miał „dobry wygląd”, wychodził na aryjską stronę, żeby przemycać do getta broń (z historii wiadomo, że przemycił niewiele). Napotkali kobietę, która „zgodziła się ukrywać Żydów, bo uważała, że musi walczyć z Hitlerem”. Taka motywacja była rzadkością, ale i mój wuj Aron napotkał gospodarza, który kazał przysyłać każdego, kto potrzebuje pomocy. Dwie kobiety z tego samego życiorysu zostały zatrzymane przez szmalcowników, którzy „zabrali im wszystko”. Jak mojej mamie – to było bardziej typowe. Podobnie jak „szara strefa”: ktoś przechowywał jakiś czas, za duże pieniądze, a potem nasyłał przekupnych żandarmów, którzy żądali dużego okupu. O takich metodach pisała w swych wspomnieniach Janina Bauman. Dość typowa była również ratowniczka, która wyrzuciła Elzę, ówcześnie Elżunię „na ulicę, bo wiedziała, że więcej pieniędzy już nie dostanie”. Moją matkę i mnie wyrzuciła nasza rzekoma dobrodziejka, gdy uznała, że już dość zarobiła i nie chciała dłużej ryzykować. Wyrzuciła nie osobiście, lecz nasyłając kogoś nieznajomego, gdy nikogo innego nie było w domu. Według Janiny Bauman to było najczęstszym sposobem. Elżunię umieszczono w klasztorze, jak sporo innych żydowskich dziewczynek (chłopców rzadko, bo byli obrzezani), po czym powierzono ludziom, którzy nie wiedzieli, że jest Żydówką. Gdy po wojnie ją próbowano odebrać, ktoś zawołał: „Elka, chowaj się, Żydy po ciebie przyjechały!” Analogiczne komplikacje opisuje w swych pracach historyczka Joanna Michlic. W tym opór opiekunów: „Nie możemy oddać dziecka, nawet za pieniądze, nie sprzedamy”.

Elżunia-Elza, córka poległego bundowskiego bohatera Zelmana Frydrycha, odróżnia się od innych ocalonych dzieci także tym, że po wojnie jej opiekunami byli Marek Edelman i jego żona Alina Margolis, którzy niechętnie zgodzili się na jej wyjazd z Polski do adopcyjnych rodziców choć z bundowskiego środowiska. Była piękną wybitnie zdolną uczennicą i studentką, zasymilowaną, zamerykanizowaną. „Chciała zdystansować się od przeszłości”, uciec od „bagażu” przywiezionego z Polski. Ucieczka od przeszłości była w ówczesne Ameryce modna, ale nie wśród bundowców, w odróżnieniu od nich, „miała bardzo mieszane uczucia” dla swej żydowskiej tożsamości. „Chciała się wtopić i wydawało się, że jej się to udało”. Ten problem żydowskiej asymilacji jest dużo starszy od Holokaustu i często tragiczny. „Była poraniona”, w 1960 roku przeszła załamanie nerwowe. W 1962 po wyjściu ze szpitala wynajęła pokój w hotelu i wzięła środki nasenne. Na kartce napisała, po polsku: „Idę się spotkać z Tatą i z Mamą”. Miała dwadzieścia pięć lat.

Była moją rówieśniczką, z dzieci, które wiedziały, że nie wolno się przyznać do tego, kimś się jest, a potem „panicznie bały się” wrócić do swej niebezpiecznej tożsamości. „Codziennie padała na klęczki, podnosiła oczy do nieba, składała ręce…” Jak też (patrz „Zwycięstwo”). „Tak się zachowywały niemal wszystkie dzieci przechowane w polskich domach, katolicyzm był ich ochroną” – podkreśla autorka i retorycznie pyta, „skąd ocalali czerpali siłę, by dalej żyć”. Dobre pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. „Świat się skończył, a ja miałam żyć dalej. Nie wiadomo jak” – konkluduje narratorka mojego „Szkicu węgierskiego” ze zbioru „Drohobycz, Drohobycz”. „Mnie się czasem zdaje, że to nie ja, że o kimś innym opowiadam. Albo że to reinkarnacja, bo tego nie można przeżyć” – mówi moja „Niebieskooka Maria” z tego samego zbioru.

„W lesie były szałasy, może ze dwadzieścia osób.” „Pewnie starczyłoby im środków na opłacanie jedzenia i doraźnej pomocy do końca wojny – Niemcy nie zapuszczali się do lasów – gdyby miejscowi nie zorganizowali się w partyzantkę i nie zabrali do tropienia, wydawania i mordowania…”; „nazywali się partyzantka, ale byli nastawieni tylko na Żydów”; „przyszło trzech bandziorów z karabinami, ręce do góry i mów, gdzie są Żydy”; „partyzantka wszędzie szukała, gdzie Żyd”; „przyszli partyzanci, kazali wszystkim wyjść z domu, gospodarzowi i dzieciom też”; „mieli znaleźć Żyda u niejakiej Anieli Ryczkowskiej [i] odwieźć ją furmanką na posterunek żandarmerii”; „przyszedł do mnie, abym dał mu karabin, nie mówiąc w jakim celu. Dałem mu karabin, który miałem z organizacji A.K., […] jedno dziecko położył na ziemi, drugie na nim i strzelił…”; Jan Pisula, świadek: „Wiosną 1944 zostały zabite dzieci na moim polu… Oświadczam, że nie dokonali tego Niemcy ani też policja granatowa, tylko partyzantka”. „Taki partyzant z Lipin mówi: „to Żydówka, wezmę za stodołę i zabiję”. „W lesie ukrywało się dużo ludzi, ale „trzeba było wyjść i kupić coś do jedzenia”, więc „ktoś wychodził i już nie wracał”; „babcia wyszła, chłopi ją złapali i zbili tak potwornie, że wkrótce umarła”; „matka Bliny wybrała się na wieś i nie wróciła”; „poszła na wieś ciocia Bajla …i więcej nie wróciła”; „Bajlę szóstka mężczyzn zaprowadziła za olszyny obok wsi, gdy ją wlekli, dołączył kolejny partyzant”; „po pierwszym strzale jeszcze próbowała uciec, ale padł drugi strzał i trzeci, po czym wypiliśmy trochę wódki i rozeszliśmy się do domu” – relacjonował Wacław B. „Czaili się na naszą mamusię, bo miała ładne, złote zęby” (s. 124). „Nasza grupa została zaatakowana przez kilkunastu uzbrojonych. Wówczas została zastrzelona moja żona, której wyrwano zęby […] C. Leon publicznie sprzedał te zęby”.

Jeden brat był w lesie, złapali go i wydali Niemcom. Drugi poszedł do kolegi prosić o pomoc i ta rodzina go zabiła. „Ja ze starszą siostrą chowałyśmy się w lesie… odkryli te kryjówki i wydali nas Niemcom”. „W 1944, kiedy stało się jasne, że Niemcy niedługo przegrają wojnę, polowania na Żydów się nasiliły, tak było wszędzie”. Na powojennych procesach „partyzanci” mieli więcej obrońców niż oskarżycieli: „My, żołnierze Armii Podziemnej Batalionów Chłopskich gromady Strzegom, Gminy Osiek, powiatu sandomierskiego stajemy w obronie naszych niewinnych wspólnych towarzyszy broni”. Wstępowali do Partii, do UB, stali się „Bojownikami o Wolność i Demokrację” (ZBOWiD). Entuzjastycznie poparli partyzanta, Mieczysława Moczara, de facto przejęli władzę i wygnali większość ocalałych Żydów z Polski.

Dziesięcioletnia Janina Hescheles, córka założyciela redaktora lwowskiej gazety syjonistycznej „Chwila”, widziała „sześcioletnich chłopców wyrywających kobietom włosy a starcom brody i starszych chłopców bijących Żydów miotłami, trzepaczkami, rzucających w nich kamieniami”. Tak we Lwowie zaczął się koniec cywilizacji. Tego dnia jego mieszkańcy zamordowali cztery tysiące żydowskich współmieszkańców, w tym jej ojca. Z pamiętnika, który zaczęła pisać mając dwanaście lat, wiemy, że „Dr Jurimowi zabrali dziecko, a on z żoną poszedł za nim dobrowolnie. Jance Glasgal matkę, ona poszła za matką”. Jest to mimowolny komentarz do antysemickiego twierdzenia, że Żydzi szli „dobrowolnie”. Do mieszkania na aryjskiej stronie przyszła kobieta: „Ty się nazywasz Janina Hescheles, a nie Lidia Wereszczyńska. Proszę złożyć do godz. 4 pięć tysięcy…” Cztery dni później przyszła następna szmalcowniczka i trzeba było szukać innej kryjówki. I następna: „Łaskawa pani! Gudłajka jest u pani. Proszę złożyć 20 tysięcy, inaczej z gudłajką na piaski”. Piaski były podmiejskim miejscem straceń, jak piaszczyste doły Gigra w moim rodzinnym Dobrem. Czasem gospodyni zaprasza do siebie „i zaraz sprowadza policjantów”. Czasem szmalcowniczy list przychodził na zamówienie gospodyni. „Ach, czemuś mnie tak skrzywdziła / I samą zostawiła / Śród tylu obcych…” – pisała Janka po samobójczej śmierci swojej matki. „Dlaczegoś mnie, matko, wysłała? Dlaczegoś mi tu kazała zostać” – skarżyła się jak wiele innych opuszczonych dzieci narratorka „Ucieczki z Borysławia” (w w/w zbiorze „Drohobycz, Drohobycz”). „Odechciało mi się żyć i poczułam obrzydzenie do życia” – wyznała małoletnia lwowska pamiętnikarka pod koniec września 1943 roku, gdy ogromna większość polsko-żydowskiego narodu już nie żyła. Jej amsterdamska rówieśniczka nie miała pojęcia, co się dzieje. Z powodu niedostatecznie „dobrego wyglądu” przedstawiono ją jako pół-Żydówkę, córkę polskiego oficera, walczącego na Zachodzie. Gdy się wydało, że jest całą Żydówką „trzeba było szukać następnego mieszkania i następnego, i następnego”. Po latach pytano ją, czy trudno było uciec. „Nie, to nie było trudne – odpowiadała. – Problemem było, co dalej”, czyli jak się ratować na wrogim terytorium. Tego w Izraelu dość długo nie umiano zrozumieć.

Po wojnie została w polskim sierocińcu, choć żydowskie były dużo lepiej zaopatrzone. Gdy nam coś nie smakowało, straszono nas polskim sierocińcem „Może jak wiele żydowskich dzieci po wojnie nie zamierzała więcej być Żydówką?” – pyta autorka książki, co należy uznać za pytanie retoryczne. „Drogą moją już dziś jest Chrystus” – pisała w prośbie o chrzest, wyrażając przy tym „poczucie bezradności i samotności”. Po chrzcie przeniosła się z sierocińcem do Sopotu – jak najdalej od przeszłości. Lecz po maturze wróciła do Warszawy, do przyjaciół swych rodziców, Żydów. „Co zrobiła w międzyczasie ze swoją wiarą”? – pyta autorka relacji, nie znajdując odpowiedzi w dokumentach zebranych w książce Ewy Koźmińskiej-Frejlak „o strategiach zadomawiania się ocalałych z Holokaustu w powojennej Polsce, spośród których jedną było przechodzenie na katolicyzm”. Dokumenty są tam przytaczane anonimowo, bo do „strategii” należało – jak za okupacji – ukrywanie pochodzenia. Bo po „wyzwoleniu” (ironiczny cudzysłów jest tu uzasadniony) religia i wiara okazała się niewystarczającą ochroną. To jest właściwie odpowiedź na stawiane powyżej pytania. Także na zdziwienie, że Koźmińska-Frejlak, „historyczka Holokaustu, odczuwa tak wielką empatię wobec tych, których losy bada, że uważa za oczywiste ukrywanie ich żydowskiej tożsamości osiemdziesiąt lat po wojnie”. Powrót, czy raczej ucieczka z powrotem, nie byłaby całkowita, gdyby ocalona nie wyjechała do Izraela, „legalnie, w 1950 roku”. Tu poprawka: nie „gdy otwarto znów (na krótko) granice dla emigracji żydowskiej”, lecz gdy wypuszczono ostatni transport w październiku 1950 roku. Byłem tego pochmurnego rana na łódzkim dworcu, żegnając kolegę z żydowskiej szkoły.

Z powodu zatajania nie wiadomo, czy więcej uratowanych dzieci wróciło, czy uciekło na zawsze, ale „wyjechać ze stalinowskiej Polski, by zapisać się w Izraelu do partii komunistycznej”? Do tego córka działacza syjonistycznego? Zaprzyjaźniona z Michałem Borwiczem, ideowym socjalistą, który uratował jej życie a po dojściu komunistów do absolutnej władzy uciekł do Paryża? Wszystko wskazuje, że nie chodziło o ustrój polityczny, lecz o „prawa Palestyńczyków”: „Boli mnie, że nie znaleźliśmy sposobu, żeby żyć razem” – mówi we francuskim filmie dokumentalnym jak wielu, jeśli nie większość izraelskich i nie tylko izraelskich Żydów, ale twierdzenie: „odnajduję mój Lwów w ruinach Dżaninu i Gazy” jest irracjonalną przesadą. Z jej żydowskiego kompleksu winy wzięło się także samooskarżenie o „wykorzystywanie Zagłady do uzasadniania kolonizacji ziemi palestyńskiej”. Ziemia palestyńska jest, owszem, w ogromnej większości skolonizowana, jak wiele, jeśli nie większość ziem na tym globie, ale przez Arabów, którzy dopiero od sześćdziesięciu lat nazywają siebie Palestyńczykami. Poza tym żydowska imigracja zaczęła się na długo przed Zagładą, która potwierdziła tę konieczność historyczną. Arabskie upieranie się przy znikomym skrawku Palestyny, która przed masową repatriacją Żydów należała do najnędzniejszych miejsc na ziemi, jest znaczoną kartą polityczną, przejawem islamistycznego fanatyzmu i histerycznej nienawiści na niebywałą dotąd światową skalę.

Na pro-palestyńskie demonstracje tzw. Kobiet w Czerni przychodziło do dwadziestu osób, Żydówek i Arabek, w tym ona i jeszcze jedna ocalała z Holokaustu, która też w swej ewolucji przyjęła chrzest a nawet została zakonnicą. Dlaczego obie przeszły na arabską stronę? Ze głębokiego poholokaustowego strachu. Syn we Francji został działaczem tamtejszego „ruchu przeciw okupacji Palestyny”, bo – jak wykazują badania – nabyty stres bywa dziedziczony. „Mieszkała w kibucu koło granicy z Libanem. Zobaczyła, jak wojsko wykonuje wyroki na Arabach. Za nic, żeby inni nie zbliżali się do granicy. Żeby się bali. Żaden żołnierz z tej grupy nie chciał strzelać, za spust pociągnął komendant” – opowiada syn (s. 106). Jego tendencyjna, bezkrytycznie przytoczona relacja zawiera kilka błędów i nieścisłości. Izrael wydał jak dotąd tylko jeden wyrok śmierci – na Eichmanna. Spytałem zamieszkałego w Izraelu historyka Laurence’a Weinbauma, czy coś takiego mogło się zdarzyć. Odpowiedział, że na pewno nie z wyroku, ale mógł ktoś zostać stracony na rozkaz oficera „w sytuacji, w której trudno się dziwić”. Na pewno nie „za nic”, a „sytuacja, w której trudno się dziwić” polega na tym, że „cywilni” terroryści, którzy przekradają się przez granicę, żeby mordować Żydów, nie są – jak dotąd – chronieni przez żadną międzynarodową konwencję ani rezolucję.

Owszem, bywały przejawy człowieczeństwa. „Poszłam do znajomej dziewczynki, z którą bawiłam się czasem, gdy jeszcze byłam na wolności. Ucieszyła się na mój widok, dała mi jeść, a jej matka przygotowała dla mnie woreczek żywności”. Stanisław Adameczek ze wsi Ernestynów udzielił schowka pod stodołą i „było oskarżenie”. Wyprowadzili go z Izby. „Wydaj, bo cię rozstrzelamy. Rozstrzelajta, zabijta, mówił, ale ja Żydów nie chowam”. Przyszło jeszcze „trzech bandziorów z karabinami, ręce do góry i mów, gdzie są Żydy”. Nie powiedział. I kobieta, która ratowała Żydów, żeby walczyć przeciw Hitlerowi. I Janina Sycz, która przyjęła żydowską dziewczynkę i nie porzuciła – jak przeważnie bywało – gdy zabrakło pieniędzy na jej utrzymanie, a miała troje własnych dzieci. Dobrze, że uznano ją za Sprawiedliwą, pomimo że w 1968 roku pod wpływem masowego prania mózgów niesprawiedliwie się wypowiadała o Żydach. I prawdziwy partyzant, naprawdę walczący z Niemcami, który uratował bohaterkę opowiadania Bogdana Wojdowskiego „Ścieżka”. Takie przypadki należały do rzadkości, bo się bano. Nie Niemców, ale swoich, więc tym bardziej zasłużyli na podziw i uznanie.

„Już było po wojnie, ale rodzinę [Adameczków] wciąż prześladowali za przechowywanie Żydów”. Partyzant, który uratował Żydówkę i się z nią ożenił, nie pozwalał jej się ujawnić. Jego brat go w tym utwierdzał: Ty jesteś mój brat i ty nie możesz mieć żony Żydówki”. Po pogromie kieleckim mąż powiedział: „Nigdy nie byłaś Żydówką, to ci się przyśniło, to był zły sen”. Nie pozwolił jej odebrać żadnego spadku, chociaż biedowali. „O nic się nie upominaj, dziękuj Bogu, że żyjesz”. Nawet o odszkodowanie od państwa niemieckiego. Nie chciał, żeby była Żydówką, nie chciał żony Żydówki i nie można mu się dziwić. Dawid Słoń z kilku moich opowieści, przyjaciel mojego wujka Arona, ożenił się z Polką, która dobrze wiedziała kim jest, lecz starannie to ukryła przed swoją rodziną. Ich wnuk się niedawno dowiedział i wypytywał mnie o szczegóły.

„Wychowałem się na kulturze polskiej, na Nałkowskiej, Dąbrowskiej, Borowskim, moje żydostwo ma charakter losowy i gettowy. Długi czas uważałem, że mogę pogodzić te sprawy w sobie, kiedy teraz dochodzę do 60-ki, oceniam w ciemnym świetle swoje całożyciowe złudzenia […]. Określenie <<Polak żydowskiego pochodzenia>> nabiera dla mnie nieodwołalnie humorystycznej treści. Jestem Żydem pochodzenia polskiego […]. Od 68 roku moje kontakty z prasą polską są żadne, dwadzieścia lat pracy – proszę to sobie wyobrazić – zasłużyło sobie na kwaśne i nieliczne wzmianki. Ja, pisarz polski, drukuję w żydowskim tygodniku Fołks-Sztyme”. Tak pisał Bogdan Wojdowski do Jerzego Turowicza (cytuję za A.B.). Nie zdawałem sobie sprawy, że był tak ignorowany. Nawet on, zięć Iwaszkiewicza. Był niewygodnym świadkiem – jak ja. I nie całkiem przeżył – jak Paul Celan, Jean Amery, Primo Levi, Piotr Rawicz, nawet Jerzy Kosiński.

Do przejawów człowieczeństwa w tej książce zaliczany jest Zbigniew Niziński, który odnajduje miejsca, gdzie zakopano zamordowanych Żydów. Odnalazł trzysta, ale tylko osiemdziesiąt zostało oznaczonych pamiątkową tablicą. Często przez brak zgody właścicieli terenu. Nie oznaczone są nadal doły Gigra w moim rodzinnym Dobrem, nie wiem, czy z tego samego powodu. „Żandarmi zabili sześcioro, a dwójka, brat i siostra, ukryli się w stogu siana, ale granatowi policjanci z Serokomli ich zastrzelili”. Dzięki Zbigniewowi Nizińskiemu jest na polu tablica: „Tu spoczywa rodzeństwo z Łodzi, Majka lat 13 i jej brat lat 17. Zginęli w 1942 r.” (s. 65). „Zginęli”. Kto nie przeczyta tej książki, ten się nie dowie, jak zginęli, dlaczego, przez kogo.

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.