Uncategorized

„Widziałem, jak tańczą”.
Joseph Roth o Żydach sprzed Zagłady


Dwóch mężczyzn w garniturach siedzi w letniej kawiarence w słoneczny dzień.
Stefan Zweig i Józef Roth, Ostenda, Belgia, 1936, fot. Imagno/Getty Images

Ta książka – a będę dziś pisał o „Żydach na tułacze” Josepha Rotha – pomaga w praktykowaniu anamnezy. Zwrócił mi na to uwagę W.G. Sebald, naprowadzając mnie na nią swoim prześwietnym esejem „Kadisz za Austrię. Joseph Roth”. Jeśli chcesz pojąć swój związek z Żydami – przekonywał – rusz z nimi w drogę, na poniewierkę, a potem zapuść się w siebie. Wtedy zrozumiesz, dlaczego Żyd zapytany, jak daleko znajduje się kraj, do którego podąża, odpowiada: „Daleko od czego?”.

Starzec o długiej, rozwianej brodzie, z kijem podróżnym w ręku idzie, spoglądając na stojący przy drodze krzyż z rozpiętym na nim ciałem Chrystusa. W tle widać góry i zamek. Pada deszcz.
Ilustracja Gustave’a Doré przedstawiająca Żyda Wiecznego Tułacza, fot. wikimedia.org

No właśnie: dlaczego Żydzi ze Wschodu nie widzą zalet swego położenia i przedkładają cudze nad własne? – docieka Roth. Dlaczego wybierają tułaczkę i opuszczają miejsca, które są również ich miejscami? Przecież żydowskie kości grzebane były od wieków na Kresach dawnej Rzeczypospolitej. Co za siła wypycha ich tam, gdzie Żydów nikt nie chce ani na nich nie czeka? Dlaczego wreszcie Żyd „nie widzi dobroci słowiańskiego człowieka, którego nieokrzesanie zawsze jest przyzwoitsze niż oswojone bestialstwo Europejczyka z Zachodu, co się wyżywa w perwersjach i omija prawo, z grzecznym kapeluszem w bojaźliwej ręce”? Część Żydów opuszczała – tak o tym mówili – krainę wiecznej opresji, gdzie na zmianę groziła im albo wojna, albo pogromy. Zatem byle dalej stąd, wszędzie, tylko nie tutaj! Jeszcze inni żyli w przekonaniu, że jedyną ojczyzną Żyda jest Palestyna, ponieważ tak stoi w Piśmie i tego uczą syjoniści; ale również dlatego, że poza nią Żyd w żadnym innym miejscu na Ziemi nie będzie u siebie. Wielu żydowskich emigrantów pociągała także atrakcyjność cywilizacji przemysłowej rozwijającej się w coraz szybszym tempie, szczególnie odczuwanym na zachód od Nysy Łużyckiej i w Związku Radzieckim. Wschodni Żydzi już choćby z tego powodu, że przybywali do nowego miejsca z nowymi siłami, z nową witalnością, mieli za zadanie „przerwać śmiertelną, higieniczną nudę tej cywilizacji”, wstrząsnąć nią od środka, zrewolucjonizować ją.

Takimi właśnie rozważaniami Joseph Roth otwiera swą książkę o tułających się po świecie Żydach, zastanawiając się, co ich właściwie tak nosi; skąd biorą energię i wiarę w to, że gdzieś na pewno musi być lepiej. „Żydzi na tułaczce” ukazują się drukiem w 1927 roku w niemieckim wydawnictwie Die Schmiede. Książka ta stanowi wzruszającą relację o świecie, który na oczach pisarza osuwa się w niebyt. Mimo wielkiej pisarskiej przenikliwości Roth nie wie, że tym razem nie tworzy metafor, że w ciągu niespełna jednego pokolenia Żydzi ze Wschodu naprawdę przestaną istnieć. Sam na szczęście nie dożyje tego. Pół wieku później o Żydach wschodnich będzie się mówiło jak o Etruskach i Majach – z mieszaniną fascynacji kulturą obcą oraz z niedowierzeniem, że kiedyś naprawdę istnieli.

Trzech starszych Żydów pogrążonych w rozmowie na rynku przedwojennego miasteczka. W tle inne grupki rozmawiających.
Żydowscy kupcy zboża podczas rozmowy na rynku w Słomnikach (lata 1918 – 1933), źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Takie słowa jak „naród” czy „narodowość” nie pieszczą żydowskich uszu. Uchodzą za wymysł dziewiętnastowieczny, a na dodatek, jak pokazała historia, wymysł bardzo niebezpieczny, ożywiający antagonizmy narodowe i grupowe resentymenty. W miejscach, w których wieloetniczność stanowiła wzór kulturowy, gdzie prości ludzie od dziecka posługiwali się paroma językami naraz, poczucie granicy państwowej, a także zrozumienie dla konieczności jej istnienia były mocno osłabione. W tym też sensie sztetl – żydowskie miasteczko, czasem wieś, usytuowane z dala od centralnych aglomeracji i położone gdzieś na krańcach dawnej Rzeczypospolitej lub w granicach państwa rosyjskiego – uchodził poniekąd za przestrzeń „eksterytorialną”, „nie z tej ziemi”.

Można wskazać na kilka powodów takiego stanu rzeczy i wszystkie będą jakoś powiązane z religijnością Żydów. Powód pierwszy to jej „maniakalne” zintensyfikowanie (w źródłowym sensie słowa „mania oznaczającego „nawiedzenie przez Boga”). Żydzi modlą się trzy razy dziennie, gdzie tylko mogą. W sztetlu obok synagogi i kościoła mieści się kilkadziesiąt małych bóżnic. Uczony w Europie Zachodniej zadowala się antykwariatem i biblioteką, natomiast małomiasteczkowy Żyd studiuje Torę w bóżnicy. Który z nich jest mądrzejszy? Żydom ze Wschodu odpowiedź na to pytanie nie nasuwała żadnej trudności. W tym miejscu „trzeba sobie najpierw dobrze uświadomić, czym dla Żydów ze Wschodu są wiedza, religia, narodowość. Otóż wiedza jest religią, a religia – narodowością. Ich duchowieństwo stanowią uczeni, ich modlitwa jest manifestacją narodową” – pisze Roth.

Modlitwa zatem nie jest odświętnym rytuałem („niedzielą”), lecz ściśle splata się z codziennością żydowskiego miasteczka, w której nie ma czasu na głupstwa i złe myśli. Jej koniecznym dopełnieniem na ziemiach wschodnich był ruch chasydzki związany z nazwiskiem Baal Szem Towa z Międzyboża, jego twórcy.

Bogata kultura Żydów polskich to już przeszłość, tragicznie zakończona, ale jakaś jej część przetrwała dzięki wpływom kuchni żydowskiej na żywieniowe obyczaje Polaków.

Nawet w najbardziej zalążkowej postaci chasydyzm stanowił formację religijną osadzoną przede wszystkim na wierze w cuda, na przekonaniu o cudowności istnienia. Jako ruch eksploatujący irracjonalne zasoby duszy ludzkiej, był nie do przyjęcia przez Żydów oświeconych i kulturalnych, którzy w modlitwie obywali się bez cudowności i mistycznych uniesień. Ale też odwrotnie: chasydzi odrzucali cywilizację współczesną z jej przerośniętym ambicjami, racjonalizmem, dążeniem do szczęścia i komfortu. Nie umieli wyobrazić sobie życia bez tęsknoty za mesjaszem. Żadna pokusa nie oddziaływała na nich dość silnie, aby pchnąć ich w kierunku apostazji. „Jest tylko jeden typ [Żyda], który znam i cenię” – mówił w 1927 roku Julian Tuwim. „To ten stary Żyd w chałacie, nie zarażony jeszcze kulturą europejską (…) Nie wierzę w asymilację, jest niemożliwa” („Rozmowy z Tuwimem, red. T. Januszewski).

Cuda na dworze cadyka zachwycały Żydów ze Wschodu wcale nie mniej niż ich zachodnich braci kino, mikroskop czy lot aeroplanem. Cadyk żył bardziej ze względu na Boga niż współczesnych mu ludzi. Nawet z żoną łączyła go skomplikowana relacja uciechy i powinności. Pomagał każdemu, kto zwracał się do niego o pomoc. I dużo czytał, czytał zachłannie, obsesyjnie, bez ustanku, skoro Bóg objawił się człowiekowi w literach – przez Słowo i w Nim.

Żydzi wschodni nie dowierzali tym, którzy posiadali władzę lub dążyli do niej. Tytuł do panowania wzbudzał w nich odruchową i głęboką nieufność. Wierzyli natomiast każdemu, kto wierzył, kto odznaczał się żarliwą, niezafałszowaną religijnością, kto zatem domyślał się więcej, niż wolno mu było powiedzieć.

Na ogół ludność wiejska wykazywała się w stosunku do Żydów – posłużę się w tym miejscu eufemizmem – daleko idącą powściągliwością. Na ten stan rzeczy składało się parę elementów. Jednym z nich był zamknięty charakter kultury żydowskiej, innym – trzeźwość Żydów, którzy wódkę sprzedawali, ale jej nie pili, co jakoby nie mogło podobać się prostodusznym chłopom. Roth podważa oba te stereotypy. Właśnie taniec, wódka oraz zdrowe, „entuzjastyczne” szaleństwo wywodzące się z greckiego ἔνθεος („opętanie bogiem”) zajmowały poczesne miejsce w chasydzkiej obrzędowości, dostarczając tym samym okazji do rozładowania duchowego napięcia. To prawda, Żydzi nierzadko tracili przytomność, tyle że za jej utratą stał zawsze powód religijny, nie zaś zwykłe pijaństwo. Modlili się tańcząc, tańczyli – modląc. Religijność chasydzką wytwarzała bardzo zmysłowa, na poły erotyczna więź; wiara miała uruchamiać w wyznawcach spontaniczną radość, a nie troskę o to, co będzie po śmierci; wyzwalać i dowartościowywać zmysłową stronę człowieka, a nie negować ją, wmawiając mu – weźmy pierwszy z brzegu przykład – konieczność trwającego miesiącami postu. Odarta ze zmysłowości religia szybko staje się strachem (katolicyzmem) lub jałową, intelektualną spekulacją (protestantyzmem).

Grupa ortodoksyjnych Żydów modlących się i studiujących Pismo w tradycyjnych strojach w synagodze. Na pierwszym planie starzec o długiej, siwej brodzie przytulający do kolan chłopca.
Jakub Weinles, „Żydzi modlący się podczas Jom Kipur”, przełom XIX i XX w., fot. Muzeum Narodowe w Warszawie

Żydzi na Zachodzie obchodzą Jom Kippur, który dla wielu z nich okazuje się ich najważniejszym świętem, gdyż jest Dniem Pojednania. Dla Ostjuden to dzień pokuty, a więc pożegnanie ze światem doczesnym, a nie jednanie z nim. Żydzi nauczyli się nie wynosić na zewnątrz trawiących ich konfliktów; nie chcieli, aby rozwiązywał je za nich świat. Oczekiwali, że napięcia, jakie niesie życie, potrafi załagodzić Pan Bóg; że człowiek tego nie umie. Żyd wschodni był przeświadczony o boskiej protekcji, dzięki której, jak ufał, nic złego nie może mu się stać. (Wówczas, siedemdziesiąt lat wstecz, jeszcze się nie domyślał, że jego Bóg może być – używając formuły Sergia Quinzia – Bogiem słabym). Dlatego „prawdziwy Żyd” – to określenie Rotha – to Żyd Boży. Jego przynależność do wspólnoty nie wynika z „charakteru narodowego”, ponieważ w ogóle jest niezwiązana z czymś tak nowożytnym jak naród. W tym sensie jeżeli spełni się kiedyś marzenie syjonistów o własnym państwie – „nacjonalizm innych zmusza ich, by stać się „narodem”” – to całą rzecz można ułożyć przecież tak – prorocze słowa Rotha – że w takim państwie będą mieszkać na przykład Izraelczycy, ale nie będzie w nim Żydów. Albowiem o tym, kto jest Żydem, a kto nim nie jest, decyduje nie paszport, administracja czy miejsce urodzenia, lecz Pan Bóg.

Kultura wschodnioeuropejskiego sztetla, nieustanny rwetes, jaki wzniecali wokół siebie Żydzi, przywodziły na myśl orientalne bazary. Tylko podczas Jom Kippur cały ten zgiełk naraz ustawał. O zaświatowości tego święta i wyjęciu go z ram codzienności niech świadczy to, że w tej nagłej ciszy, w intensywnym skupieniu „wszyscy wrogowie błagają się wzajem o wybaczenie”.

We wszystkich modlitewniach głowa przy głowie stoją ludzie. Niektórzy padają na ziemię, leżą długo, powstają, siadają na kamiennych płytach i podnóżkach, tkwią bez ruchu i nagle podrywają się, kołyszą tułowiem, bez ustanku biegają po małej przestrzeni w tę i z powrotem, jak ekstatyczni strażnicy modlitwy, całe domy wypełnione są białymi kitlami, żywymi, którzy przebywają w innym świecie, zmarłymi, którzy ożywają, najmniejsza kropla nie zwilża zaschniętych warg i nie odświeża gardeł, które wykrzykują tyle skarg – kierowanych nie do tego świata, lecz do wyższego. Dziś nikt nie będzie jadł, jutro też nie. Strasznie jest wiedzieć, że w tym mieście nikt nie będzie dziś jadł ani pił. Wszyscy stali się nagle duchami, nabrali właściwości duchów. Każdy najdrobniejszy kramarz jest nadczłowiekiem, bo dziś chce dostąpić Boga. Wszyscy wyciągają ręce, aby pochwycić skraj jego szat. Wszyscy, bez różnicy: bogaci są tak biedni jak biedacy, bo nikt nie ma nic do jedzenia. Wszyscy są grzeszni i wszyscy się modlą. Są w stanie odurzenia, chwieją się, szaleją, szepczą, zadają sobie ból, śpiewają, nawołują, płaczą, po starych brodach spływają ciężkie łzy, a głód zniknął wobec bólu duszy i wiekuistych melodii, brzmiących w zachwyconych uszach.

Innym stereotypem, z którym po swojemu rozprawia się Roth, jest ekskluzywizm kultury żydowskiej – kultury zamkniętej w sobie, utrzymującej do wszystkich zjawisk zewnętrznych ostrożny, nieprzejednany dystans. Taki obraz kultury – twierdzi pisarz – nie wytrzymuje konfrontacji z faktami, które mówią o spotykanych „stosunkowo często” (podkreślenie moje) konwersjach włościan na judaizm. Przyznam, że nie rozumiem tego ustępu „Żydów na tułaczce”. Skoro Bóg naznaczył Żydów znamieniem wybraństwa, to choćby z tego właśnie powodu nie można dopisać się do nich na takiej zasadzie, na jakiej zgłasza się akces do wybranej grupy społecznej. Ten fragment jest niejasny, nieprzekonujący, szczególnie na tle rozważań o specyfice wyznania mojżeszowego, które wymaga aktywności przejawiającej się na przykład czytaniem Tory. Trudno przedstawić sobie niepiśmiennego płowowłosego chłopa z okolic Kałuszyna czy galicyjskich Brodów pochylonego nad pisanym po hebrajsku świętym tekstem Żydów.

Czymś zagadkowym w kulturze żydowskiej, pisze Roth, jest pośpiech przy grzebaniu zmarłych. Dlaczego tak wielki? Jaka racja stoi za tym, że „zmarły nie może pozostać na ziemi dłużej niż dwadzieścia cztery godziny”? Czy boleść towarzysząca grzebaniu bliskich zmarłych jest tak wielka, że trzeba ją skrócić za wszelką cenę? „Na cmentarzu rozgrywają się wstrząsające sceny. Kobiety nie chcą opuścić grobów, trzeba je krępować, pociecha przypomina poskromienie. Melodia modlitwy za zmarłych odznacza się monumentalną prostotą, ceremonia pochówku jest krótka i niemal pospieszna”. Boleść w takich miejscach wydaje się obła, gdyż nie ma ani początku, ani końca. Gehennę grzebania bliskich żywi przeżywają zawsze na nowo.

W tym miejscu powracam myślą do tematu poruszonego przeze mnie w poprzednim felietonie, tym o podróżowaniu po Polsce z Döblinem. Pytanie, które w nim zadałem, dotyczyło pewnego aspektu niemieckiego przemysłu śmierci. Dlaczego hitlerowcy, przeprowadzając eksterminację ludności żydowskiej łącznie z zagładą jej całej kultury, pozostawiali nietknięte żydowskie cmentarze? Tak było nie tylko z cmentarzem przy Okopowej, ale też z cmentarzem bródnowskim Żydów warszawskich ufundowanym w 1780 roku przez Szmula Jakubowicza Zbytkowera, nadwornego bankiera króla Stanisława Augusta. Nienaruszony przez hitlerowców, w 1951 roku został zniszczony przez komunistów na polecenie Pawła Hoffmana, „radzieckiego Żyda” (iudaeus sovieticus). Określenie to nie znaczy: „Żyd pochodzący z Rosji Radzieckiej”, ale Żyd wykorzeniony, taki więc, w którym wprawdzie płynie stara krew, ale historyczna wspólnota żydowska nie jest dla niego już żadnym punktem odniesienia; jest nim komunizm i ZSRR. O iudaei sovietici piszę w dalszej części tego felietonu.

Ulica z witryną sklepu z niemieckimi napisami i grupa osób przed nią.
Żydowska dzielnica w Berlinie, 1925, fot. by Archiv Hubmann/Imagno/Getty Images

W drugiej części książki Rotha Żydzi ze Wschodu ruszają przed siebie. Popychani marzeniami o lepszym świecie – prawdziwe życie jest bowiem zawsze „gdzie indziej” – są wszędzie. Dosłownie wszędzie. We Wiedniu żaden Żyd nie pozostawi innego Żyda w potrzebie. Taka jest niepisana, egzystencjalna umowa między nimi, polegająca na niesieniu sobie nawzajem pomocy w obcym, zazwyczaj nieprzychylnym Żydom świecie. „Rzecz w tym, że nie można dać mu zginąć. Nie jest kimś obcym. Jest Żydem i ziomkiem. Ktoś go przyjmie. Kto inny pożyczy mu niewielki kapitalik albo udzieli kredytu. Jeszcze inny odstąpi mu albo zmontuje jakąś „trasę”. Nowy weźmie się do handlu na raty”. Pod tym względem życie we Wiedniu przypominało życie w wiosce rosyjskiej położonej za kołem polarnym, w której nie ma podstępów, kradzieży, a drzwi do każdej chaty są zawsze otwarte, skoro już sama przyroda okazuje człowiekowi swą nieżyczliwość.

Berlin wydaje się zgoła odmienny i nikt przy zdrowych zmysłach się tam nie wybiera – powiada Roth. Wprawdzie handel obwoźny jest w Berlinie zabroniony, lecz jakoś tolerowany. I te wieczne przepychanki ze służbami porządkowymi… Berlińskie stragany Żydów przypominały bowiem metalowe „szczęki”, które w latach 90. ubiegłego wieku psuły krajobraz polskich miast. Likwidowano je, ponieważ przekształcały miasto w bazar, we „Wschód”. Berlin lat 20. przypominał Bagdad. Można w tym miejscu zadać pytanie, czy tak właśnie zachowują się i wyglądają ci, którzy „trzęsą całym światem”, którzy „spiskują” przeciwko niemu?

Na tle berlińskich murów Żydzi odcinali się swoim kolorytem, wyjątkowością, religijnością – swoją „Azją”. Na Wschodzie, między polskimi i małoruskimi chłopami, byli „u siebie”. Tu jednak odstręczali samych Żydów – tych zasymilowanych, pogodzonych z kulturą europejską żydowskich parweniuszy, którym Bóg jawi się już tylko jako element odległej tradycji.

A jednak niemiecki to prawie jidysz i nawet pośród Niemców można znaleźć kawałek tego ich kiczowatego – gemütlich – ciepła. „Język Żydów wschodnich – pisał Heinrich Heine w eseju O Polsce – jest ujętą na polską modłę niemczyzną, przeplataną słowami hebrajskimi”. Jeśli więc sprawy między tymi trzema narodami – Żydami, Polakami i Niemcami – układały się, by tak rzec, „po sąsiedzku”, to już francuski po prostu niepodobny jest do mowy ludzkiej. Może dlatego instynkt podpowiada Żydom omijać kraje romańskie – w końcu zostali oni wypędzeni właśnie z Hiszpanii, na którą jeszcze do niedawna rabini rzucali klątwy. W krajach romańskich tłumaczy się świat z obcego na swoje i odwrotnie, niezależnie od tego, co owa „swojość” miałaby oznaczać. „Obcy” to dla Żyda tyle co „francuski”. Z tego języka się nie tłumaczy; francuski, jak każdy język romański, zwykle się odgaduje. O trudnej sztuce przekładu obcego na swoje lub na jeszcze bardziej obce barwnie pisze Roth:

Niektórzy, nieliczni, zostają w Marsylii. Staną się dolmeczerami. To żydowski zawód. Nie chodzi o to, żeby tłumaczyć na francuski z angielskiego, na francuski z rosyjskiego, na francuski z niemieckiego. Chodzi o to, żeby tłumaczyć obcego, nawet jeśli nic nie powiedział. Nie musi nawet otwierać ust. Może chrześcijańscy dolmeczerzy tłumaczą. Żydowscy odgadują. Zarabiają pieniądze. […] Udają się potem do portu, wchodzą na statek i jadą do Ameryki.

Jidysz to najbardziej rozpowszechniony język świata, ale nie statystycznie, tylko geograficznie. Również w Stanach jest więc rozpoznawalny i całkowicie zrozumiały. Tyle że aby się tam dostać, Żydzi muszą przeprawić się przez ocean, którego boją się więcej niż ognia. Morza są bowiem bezdrożne i w każdej chwili mogą doprowadzić Żyda do dezorientacji. Jeśli zaś drogi morskie są poplątane, poplątana jest również ta najważniejsza, prowadząca do Boga. Poza tym na statku – oto kolejna „kabała” – droga powrotu jest odcięta, co zdaje się wyjątkowo niepomyślną wiadomością dla tych, którzy stale, przez całe życie przed czymś uciekali. Bo co wtedy, gdy na statku wybuchnie pogrom? Dokąd wówczas się udać? Jak się zachować? Skąd wyglądać pomocy? A jak trafi się umrzeć na morzu? Czy w ogóle można podnieść się z dna i ruszyć w pośmiertną pielgrzymkę do Jerozolimy? Ponieważ dla Żydów były to trudne pytania, tak wielu z nich kurczowo trzymało się lądu. W niepewnym świecie – czytamy u Tołstoja w „Wojnie i pokoju” – „trzeba mieć w głowie obraz ziemi obiecanej, żeby mieć siłę do poruszania się”.

Lecz gdzie w takim razie iść, skoro „prawdziwi Żydzi” winni stronić od Berlina i krajów romańskich, a droga do Stanów wydaje się przedsięwzięciem tak bardzo ryzykownym (w odmętach oceanu można pogrążyć duszę) i nieprostym (z uwagi na morskie bezdroża)? Ci spośród nich, którzy wybrali kierunek południowy, nierzadko wracali z powrotem do europejskiego domu – na własne nieszczęście, tuż przed Zagładą. Nie wytrzymywali trudów pracy w palestyńskich kibucach. Między innymi z tego powodu wielu wybierało getto, będące miejscem wytchnienia dla kogoś, kto jest w ciągłym ruchu, lub agitowało na rzecz kierunku – we wszystkich sensach tego słowa – przeciwnego, opowiadając się za Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Grupa Żydów z początków XX wieku podczas rozmowy.
Żydzi na rynku w Odessie, Rosja, 1898, fot. Jaime Abecasis / Rex Features/East News

„Zdolności epickie są zresztą na Wschodzie częste” – zauważa Roth. „W każdej rodzinie jest jakiś wujaszek, który umie opowiadać historie”. Niestety nazbyt wielu wujaszków opętanych ideą świeckiego zbawienia było na tyle wymownych, że udało się im nakłonić swoich bliższych i dalszych krewnych do wzięcia udziału w tworzeniu rzeczywistości, w której „jutro jest już dniem wczorajszym” (J. Fučík, V zemi, kde zítra již znamená včera, 1932).

Hasło o ponadnarodowej wspólnocie proletariuszy („wykluczonych”, „czarnych”) szczególnie silnie oddziaływało na wyobraźnię żydowską, stwarzało bowiem najpierw niejasną iluzję, potem zaś realną szansę na ustanie warunków, za sprawą których Żydzi odróżnialiby się od innych ludzi.

W dawnej Rosji nie dążono do asymilacji Żydów. Częściej odgradzano się od nich, zakazując osiedlania się w większych miastach. Demonizowano ich obecność i organizowano prześladowania, w czym naśladowano cara, który udawał, że się Żydów – obcych – boi i dlatego – z powodu ich niezrozumiałej odmienności – nęka pogromami.

Wskutek tego przypisywano im cechy budzące postrach wszystkich stanów: dla prostego „człowieka z ludu” byli rytualnymi mordercami; dla drobnych posiadaczy – niszczycielami własności; dla wyższych urzędników – plebejskimi kombinatorami; dla szlachty – niebezpiecznymi, bo inteligentnymi niewolnikami; dla niższych urzędników wreszcie, dla funkcjonariuszy dowolnego stopnia Żydzi byli wszystkim naraz: rytualnymi mordercami, kramarzami, rewolucjonistami i plebsem.

Tymczasem funkcjonariusze reżimu komunistycznego potępiali antysemityzm en bloc. Zarazem potrafili bez mrugnięcia okiem wymordować jedną piątą własnego narodu. Brutalna, przyspieszona modernizacja całego kraju sprowadziła na zwykłych ludzi szereg najrozmaitszych opresji. Trzeba było uważać na każde wypowiadane słowo. Pomyłki w druku zecerzy okupowali gardłem lub wolnością, fałszywie zagrana nuta stanowiła wystarczający pretekst, aby posłać muzyka na Sybir. Zazwyczaj jednak do GUŁAG-u trafiało się za nic, przypadkiem. Dzięki tej gwałtownej w skutkach, bezwzględnej industrializacji zacofanego kraju Żydzi nareszcie mogli przestać określać się przez religię, ponieważ co najmniej od 1917 roku definiowało ich obywatelstwo radzieckie. Jak tylu innych, również Żydzi stali się w Rosji Radzieckiej homines sovietici, takimi samymi „ludźmi radzieckimi” jak inżynierowie, enkawudziści, chłoporobotnicy czy politrucy marksizmu-leninizmu.

Rewolucja nie zadaje w ogóle starego, najważniejszego pytania: czy Żydzi są narodem jak każdy inny; czy nie są czymś mniej albo czymś więcej; czy są wspólnotą religijną, wspólnotą plemienną, czy tylko duchową jednością; czy lud, który przez tysiąclecia przetrwał wyłącznie dzięki swojej religii i wyjątkowej pozycji w Europie, można uznać za „lud” niezależnie od religii; czy w tym szczególnym wypadku możliwy jest rozdział kościoła i narodowości; czy z ludzi o dziedzicznych zainteresowaniach duchowych można zrobić chłopów, z silnie ukształtowanych indywidualności – indywidua urobione przez psychologię mas.

Zamiast Żyda – „człowiek radziecki”, w miejsce odwiecznej tradycji – fałszywy „dowód tożsamości” i neoprymitywizm – oto cena, jaką należało zapłacić za likwidację antysemityzmu. W tym sensie „Żydzi radzieccy” (a więc „kwadratowe koło”) nie dziedziczyli po swych przodkach; oni godzili się jedynie na to, by po nich następować. Lekką ręką przekształcali jesziwy w akademie partyjne, synagogi i bóżnice – w domy partii komunistycznej, niepokój istnienia – w pewność socjalistycznego jutra, myśl o zbawieniu – w ideę permanentnej, ogarniającej cały świat rewolucji.

A jednak nie udało się tego tak łatwo przeprowadzić. Nie na darmo bowiem – czytamy w „Żydach na tułaczce” – Żydzi od czterech tysięcy lat wydają się narodem całkowicie zalfabetyzowanym. Nie jest łatwo ich oszukać. W nowych warunkach kształtuje się nie tylko „nowy człowiek”, ale również reakcja na niego, a więc zupełnie nowy, usprawiedliwiony „antysemityzm”. „W pewnym sensie ja sam jestem antysemitą” – pisze Roth w liście do Stefana Zweiga. „Nienawidzę wulgarności, nikczemności, głupoty, ale przede wszystkim, aż do chęci mordu, podłości”. Wszystkie te przykre rzeczy odnajdował pisarz w nowo tworzonym przez komunistów ładzie. I choć sam – w końcu Żyd ze Wschodu – płynnie lawirował pomiędzy socjalizmem a katolicyzmem, między ortodoksją żydowską a pretensjami do klasy wyższej (utrzymywał, że jest nieślubnym synem któregoś z Habsburgów), wykazywał się wielką trzeźwością (mimo że lubił wypić) i sceptycyzmem w stosunku do nowych, obiecujących „cuda-wianki” ideologii społecznych, pleniących się jak chwasty w pierwszych dekadach XX stulecia.

Wszystkie cytaty w tekście, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z książki Josepha Rotha „Żydzi na tułaczce”

Piotr Nowak

Autor: Piotr Nowak

Filo­zof, pro­fe­sor zwy­czajny, wykłada filo­zo­fię na Uni­wer­sy­te­cie w Bia­łym­stoku i Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, autor wielu ksią­żek, z któ­rych naj­bar­dziej lubi „Umie­ram, więc jestem” (z przedmową pro­fe­sora Juliu­sza Domań­skiego). Swój sto­su­nek do zba­wie­nia naj­peł­niej wyra­ził w przy­go­to­wa­nym i prze­tłu­ma­czo­nym przez sie­bie wybo­rze pism Wasi­lija Roza­nowa „Przez śmierć”. Tłu­macz, redak­tor, wydawca. Wyróż­niony „Skrzy­dłami Dedala” (2019) za „Prze­moc i słowa. W kręgu filo­zo­fii poli­tycz­nej Han­nah Arendt”. Zastępca redak­tora naczel­nego w kwar­tal­niku filo­zo­ficz­nym Kro­nos. Meta­fi­zyka – Reli­gia – Kul­tura. W TVP Kul­tura pro­wa­dzi autor­skie pro­gramy „Kro­nos” i „Powi­doki”. Przez więk­szość życia ćwi­czył judo w AZS-ie na Karo­wej.


„Widziałem, jak tańczą”. Joseph Roth o Żydach sprzed Zagłady

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.