Uncategorized

Wrażenia spod róży

Krzysiek Bien


Mężczyzna, którego obserwowałem w podcieniach Dolby Theater w Los Angeles, robił wrażenie lewitującego w powietrzu. Z niezwykłą harmonią i lekkością wirował po głatkich marmurowych płytach chodnika. Na nogach miał parę klasycznych wrotek, określanych, jak się później dowiedziałem, jako side by side’y, z czterema, parzyście  umieszczonymi kółkami. 

Długo stałem zafascynowany jego umiejętnościami, wspominając jednocześnie moje dzieciństwo w Warszawie.

Zima była wtedy zimą, a gdy dozorca pan Kuśmierski w mroźny wieczór szlauchem polał trawnik na podwórku – rano nasza ślizgawka była gotowa.

O otwór w obcasie zimowego buta z odpowiednią blaszką trzeba było zadbać wcześniej u szewca, a teraz tylko dopiąć turfy rzemieniem (koniecznie turfy, bo sniegórki, z okrągłym noskiem i szczękami na korbkę były dla dziewczyn i mięczaków) i nowy seson łyżwiarski w pełni!

Kiedy jeszcze rodzina z Ameryki przysłala mi parę skórzanych, brązowo-czarnych hokeji, o parę numerów za dużych, to podwórkowe lodowisko stało się już dla mnie po prostu  za małe. Musiałem wypłynąć na szersze wody. Był to Torwar, gdzie trzeba było kombinować umiejętności łyżwiarskie z umiejętnościami przeżycia w bezwzględnych warunkach dyktowanych przez miejscową, powiślańską żulję. 

Moja jak zawsze szczodrobliwa starsza siostra, u której w Londynie zatrzymałem się w drodze powrotnej z L. A. do

Kopenhagi, zaskoczyła mnie prezentem. W środku paczki znazłem parę wrotek, takich, jakie mnie zafascynowały w Kaliforni.

Muszę przyznać, że wrotki te ze swymi białymi płóciennymi trzewikami, i czerwonymi kółkami i tegoż koloru hamulcem z przodu były zbyt poważnym wyzwaniem dla mojej przesadnej heteronormatywności.

Wiedziony syndromem turfy vs. sniegórki, szybko znalazłem pierwszą parę inliners’ów, wyposażonych  w 4 wąskie kółka, szeregowo ustawione jedne za drugim między stalowymi szynami.

Te stalowe szyny, sztywne plastikowe buty z wewnętrznym, izolujacym wkładem były słabej jakości, i ciężkie jak los górnika za kapitalizmu. Tym nie mniej osiagnęłem na nich już zupełnie niezłą technikę na bazie mych umiejętności zdobytych, dzięki obowiązkowości pana Kuśmierskiego.

Przemierzałem na tych pierwszych, topornych inlinersach  niezliczone kilometry po ścieżkach rowerowych, jak i po asfalcie szos, będąc jednym z pierwszych aficionados tego sportu, który w krótce miał się stać niezwykle popularny, zgoła urosnąć do rozmiarów urbalnej plagi. Poirytwani piesi, a przede wszytkim cykliści nie mieli wówczas łatwego z nami życia w walce o dostęp do asfaltu lub trotuarów pieszych uliczek.

Podczas gdy ja beztrosko spałem po wielokilometrowych harcach, w niezliczonych laboratoriach uczeni niestrudzenie po nocach pracowali nad postępem technicznym, by wkrótce wyspecjalizowane butiki mogły zaoferować, za egzorbitalną sumę parę inliners, które poprostu były wehikułem do osiagnięcia stanu horyzontalnej nieważkości. 

Skórzane srebrnoczarne buty od łyżew do hokeja firmy Bauer trzymały kostkę nogi w uścisku imadła, a lekki, aluminiowy stelaż o zobowiązującej nazwie Penetrator łączył je z kółkami z twardej gumy w niedościgłą całość. Sercem tych kółek były znakomite łożyska SKF, które  nawet raz potrącone palcem wchodziły w ruch obrotowy tylko na moment kończący się przed wystąpieniem zjawiska perpetuum mobile.

Nie były to wrotki do jazdy szybkiej, mimo, że można było osiągnąć na nich i tak ostre tempo. Raczej do stylu ulicznego – szybkich zmian kierunu jazdy, skoków, piruetów, nagłych  zwrotów, jazdy tyłem, przodem etc. Z ręki natury pozbawione hamulców, sygnalizowały taki sam brak u ich właściciela – desperado, a gdy wprowadzone na duże obroty, alumniowy stelaż wydawał z siebie groźnie brzmiące wibrato.

Będąc w posiadaniu takiego sprzętu i stażu łyżwiarskiego zza żelaznej kurtyny, byłem predystynowany do roli silver backa w grupie młodych wrotkarzy, która spontanicznie powstała w połowie lat 90 na Langelinie w Kopenhadze.

Langelinie  to rekreacyjny obszar portowy w Kopenhadze, ze słynnym pomnikiem małej syrenki, mariną dla licznych jachtów, jak i nadbrzeżem, gdzie cumowały rejsowe kolosy, wypluwąjace z siebie setki turystów, w drodze z nadbrzeża do centrum miasta.

Nasza grupa, na początku nieliczna, rosła szybko przez pączkowanie, by osiągnąć liczebność chyba koło 40 osób, typowo 20-30 letnich, płci obojga, często o liberalnych zawodach, freelancerów, studentów i innych pięknoduchów, którzy łatwo mogli zaciągnać dług na poczet dnia następnego, wskutek  przedłużających się nocnych rozrywek na wrotkach.

Długi szereg plastikowych stożków, ustawianych z półmetrowym odstępem używany był do pasaży z największa możliwą ilością slalomowych objazdów na dwóch albo jednej nodze, na wszystkich albo tylko dwóch kółkach, tyłem, przodem, zakosami. itp, indywidualnie albo całym ciągiem kilkunastu wrotkarzy, co wymagało niejakiej koordynacji. Co odważniejści zjeżdżali w dół po schodach – desperaci po poręczach schodów. 

Mój claime to fame było słynne przejechanie na jednej wrotce po ocembrowaniu stojącej tam fontanny, Miała ona bardzo nieregularny, falujący przebieg, i wiele poziomów, wymagąjcych zeskoku w dół na jednej nodze. 

Wszystko to było rejestrowane niekonczącymi się nagraniami wideo japońskich turystów, często domagających się od nas powtórzenia naszych wyczynów. Execerent rorrerscating!

Był to okres, gdzie polscy turyści należeli jeszcze raczej do rzadkości, w pobliżu zaś przybijał wówczas prom ze Świnoujścia.

Któregoś dnia podeszło do nas dwóch jegomościów, robiących wrażenie trochę zagubionych. Przypadkowo stałem na obrzeżu naszej grupy, kiedy jeden z nich zbliżył sie do mnie, i z desperacją w głosie, z przesadną dykcją i podziałem frazy  na sylaby zapytał:

ŚWI-NO-UJSCIE – PROM – GDZIE?

nakreślająć jednocześnie w powietrzu wyimaginowany kształt poszukiwanej jednostki żeglugi bałyckiej. 

ŚWI-NO-UJSCIE – PROM – TAM! 

Odpowiadam równie wyraźnie, wyciągniętą ręką wskazując kierunek.

Widzisz? Jak się do Duńczyka mówi głośno i wyraźnie – wszystko zrozumie! dochodzi jeszcze do mnie trafna obserwacja oddalających się kompatryjotów.

Po zmroku ruszamy długim wężem na miasto, po pieszych, jak i przejezdnych  ulicach.

Szczytem impertynencji i wrotkowego szpanu odznaczał się młody osiłek z Jutlandii Claus, który na wrotkach kończył się na wysokości 210 cm nad poziomem morza. Specjalizował się w nagłych skokach nad stołem kawiarenek stojących na zewnątrz, szybując z komfortowym zapasem nawet nad wysokim kuflem Tuborga z pianą, a pozostawiając siedzącyh tam konsumentów w stanie głębokiego szoku. 

Ktoregoś upalnego letniego późnego popołudnia zapada decyzja pikniku nad morzem, trochę na północ od Kopenhagi. Piknik, sowicie zakrapiany, przeciąga się do późnego wieczora. Mamy juz wszyscy nieźle w czubie gdy Matilde, 30- paroletnia freelance fotografka o opulentntych kształtach, frywolnie proponuje kąpiel ”en nude” w orzeźwiających falach Øresundu, pierwsza wyzwalając swoje wdzięki z terroru odzieży. Mimo już głębokiego mroku widzę, że gdy ona ponownie podciąga się z wody na deski niskiego pomostu, jej kontrastowo biały, lecz dobrze rozwinięty gluteus medius (prawy) ozdobiony jest w wytatuowaną tam rozkwitniętą różą.

Krótkotrwale spekuluję, jak to jest siedzieć na czymś tak kolczastym na codzień, ale ewidentnie jakoś daje ona sobie z tym radę.

Siedzi w każdym razie spokojnie ze mną przy stole w centrum Kopenhagi, w knajpie w dużym stopniu frekwentowanej przez gejów, z najwyraźniej sporą tolerancją na swobodę obyczajów, gdzie godzinę później wylądowaliśmy już tylko we dwójkę.

Pijemy kolejne piwo, gdy Matilde bez ostrzeżenia znika pod stołem, i ku mojemu miłemu zaskoczeniu stwierdzam, że Monica Levinsky ma poważną konkurentkę w Danii. 

Gdy po chwili znowu, z rozbrajającym uśmiechem pojawia się nad powierzchnią obrusa, proponuję jej, abyśmy w jej niedaleko położonym  mieszkaniu, dokończyli opracowywanie tego tak ciekawie zaczętego tematu. 

Głosem tylko z lekka spowolnionym alkoholem Matilde oświadcza stanowczo, że nigdy nie uprawia sexu, kiedy jest nietrzeźwa.

Zaimponowany jej ugruntowaną cnotą niewieścią, jak i moralnym kręgosłupem, żegnam się serdecznie z Matildą i udaję do domu z poczuciem własnej nieskazitelności, prawie jak Prezydent Clinton, który to, co prawda palił, ale się nie zaciągał.

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.