Ciekawe artykuly

Amerykanie w maskach

.

.


Sopocianka, córka kapitana żeglugi wielkiej, Katarzyna Jerzak przez wiele lat uczyła literatury porównawczej na University of Georgia, wróciła do Polski i teraz uczy w Akademii Pomorskiej. Namawiam ją, żeby pisała do „Studia Opinii”. Zanim się zdecyduje, przysłała mi migawkę z rolniczej części stanu Virginia, gdzie znalazła się z powodu pandemii. Nazwała to  Copy Shop.

Trzeba jechać kawałek Drogą Rzeki Środkowej do 230, minąć po lewej zwalone drzewo przy kościele Zielonoświątkowców, a po prawej stragan z kaczymi jajami, następnie skręcić w prawo przy Drzewie Sępów i w lewo w 619, obok pola golfowego Green Hills Country Club, gdzie raz leżał na środku jezdni młody lis, już nieżywy, ale jeszcze piękny, a dziś na poboczu jest łania, też na pewno jeszcze ciepła, bo sępów przy niej nie widać, a potem już tylko dziesięć mil prościutko do Ruckersville, a wszystko to pod chmurami zwiastującymi burzę.

Na prośbę pani z GPS-u, która mówi do mnie z australijskim akcentem, skręcam z drogi nr 29 i z pewnym trudem znajduję usługi kopiowania. „Zastrzegamy sobie prawo do odmowy obsługi”, głosi napis. Zakładam maskę i popycham drzwi. Pomieszczenie jest wąskie, pełne papierów i stosów innych przedmiotów. Trochę jak u Kafki albo u Dostojewskiego, gdyby pisali pogodne kawałki. Zastanawiam się, czy dobrze trafiłam, kiedy dochodzi mnie głos z kąta: „Tutaj! Jestem tutaj!” Rzeczywiście, między tymi wszystkimi przedmiotami dostrzegam łysą głowę. „Dzień dobry, chciałabym coś wydrukować. Czy mogę Panu wysłać to mailem?” Mężczyzna kiwa głową, wyciągam laptopa, ale nie ma gdzie go położyć, więc próbuję wysyłać maile w powietrzu. Wchodzi nowy klient, płaci za leżącą na stole koszulkę i zabiera ją, robi się miejsce. Siadam w ciasnej przestrzeni, wchodzi ktoś inny: z białą brodą i rumianymi policzkami przypomina Św. Mikołaja latem. Podczas gdy właściciel robi kopie, rozmawiają o tym i tamtym. Nie słucham, ale nagle dociera do mnie, że Święty Mikołaj opowiada właśnie, że musi stanąć przed sądem za usiłowanie zabójstwa. Właściciel sklepu wyraża pewne niedowierzanie. „Nie wyglądasz na złego faceta” – mówi. Mikołaj zapewnia go, że jest zły, lecz niezbyt skuteczny: bardzo się starał, ale wyszła tylko próba zabójstwa. „Nie zawsze udaje się dotrzeć do celu” – wyznaje. Zabiera gotowe kopie i uprzejmie żegna się z właścicielem i ze mną. Właściciel wraca do swojego kąta, skąd widzę tylko jego głowę. „Nie martw się, on jest kompletnie stuknięty”.

Zanim zdąży opowiedzieć mi coś więcej, wchodzi kolejny klient. „Nigdy nie odbierasz telefonu!” woła do niego właściciel „i nigdy nie wysyłałeś zdjęć! A potem oczekujesz, że robota będzie gotowa!” Wysoki, tęgi mężczyzna nie przeprasza, patrzy na mnie. „Co ja robię!” wykrzykuje. „Ta młoda dama ma na sobie maskę, a ja nie! Lecę po moją”. Za chwilę wraca w masce. Teraz obaj rozmawiają o polityce. „Głosowałbym na Ciebie” – mówi zamaskowany klient. „Nie dlatego, że jesteś moim przyjacielem, ale tylko po to, by pozbyć się tego faceta”. Patrzy na mnie. „A ty? Zagłosowałabyś na Boba?” Zanim odpowiem, właściciel rzuca ze śmiechem: „Nie pytaj jej, ona jest Rosjanką!” Chcę się sprzeciwić, ale sam się poprawia: „To znaczy Polką!” „Ile jestem winna?” – pytam. „Och, po prostu daj mi trzy dolary” – mówi Bob.

GPS każe mi skręcić w prawo na Seminole Trail, pierwsze krople deszczu uderzają w szybę, po obu stronach drogi stoi wysoko zielona kukurydza. Indian Seminole już dawno tu nie ma, kukurydza rośnie wysoko, deszcz pada coraz bardziej, ale zatrzymuję się jeszcze u Menonitów po brzoskwinie i ogórki. Dziewczęta w skromnych sukniach do ziemi i w białych czepkach poruszają się z gracją pomiędzy półkami z kwiatami, są z innego czasu, ale maseczki mają nowoczesne, tyle że w kwiatki, i przyjmują płatność kartą. Odjeżdżając z ich parkingu mijam wielki znak, Giovanna’s Italian Eatery, który zawsze przypomina mi o przyjaciółce z Mediolanu, której już nie ma. „Ciao, Giovi!” myślę, bo przyjemnie jest tutaj, na wirgińskiej wsi, mieć kogoś, kogo znało się dawno temu.

Z dwudziestki dziewiątki skręcam w Wolftown-Hood Road i natychmiast zapiera mi dech w piersiach: mimo czarnych chmur widać niewiarygodną niebieskość Gór Blue Ridge. Chciałabym się zatrzymać, ale nie ma gdzie, tuż za mną jest wielka ciężarówka, więc pochłaniam widok oczyma, wszystkie odcienie błękitu i granatu rozpościerają się przede mną. Zamiast morza widzianego z sopockiej plaży widzę góry i chmury, ogromne niebo pełne chmur nad wielkim kontynentem, tak wielkim, że niebo nad nim też jest jak ocean.

Katarzyna Jerzak

Katarzyna Jerzak jest profesorem zwyczajnym w Katedrze Neofilologii Akademii Pomorskiej w Słupsku. Pandemia zastała ją na urlopie naukowym w Waszyngtonie D.C., a sytuacja epidemiczna zmusiła do schronienia się u stóp Pasma Błękitnego (Blue Ridge Mountains), w starym domu młynarza nad Rzeką Środkową. Nadal kieruje pracami magisterskimi i doktoranckimi swoich studentów w Słupsku i w Warszawie, ale na co dzień musi też pielić grządki i przeganiać węże Pantherophis alleghaniensis z ganku. W tej chwili pisze wstęp do zbioru wierszy Emily Dickinson w tłumaczeniu Janusza Solarza.


Amerykanie w maskach

Kategorie: Ciekawe artykuly

3 odpowiedzi »

  1. Literatura ładna, i nawet przekonująca ale co ona chce powiedzieć?, nie mam pojęcia i dlaczego ten tytuł?, trochę zagmatwane, nie bardzo rozumiem.

  2. P. Katarzynę Jeżak poznałem w Gdańsku gdzie wygłaszała prelekcję o twórczości Henryka Grynberga i opowiadaniu Racoon.

  3. Jak to dobrze, że skłonił ją Pan do pokazania tutaj tej „migawki”. Oby więcej takich.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.