Uncategorized

Ożeniony ze szlachcianką (29)

Marian Marzynski



W roku 1955 Grażyna rozpoczęła studia architektoniczne na Politechnice Gdańskiej. Poprosiłem jej bliską koleżankę Krystynę Szczypińską – Anders, żeby podzieliła się ze mną wspomnieniami z tych studiów.

Drogi Marysiu, znasz to? Bo ja mam na ogół pamięć krótką/ bo ja mam na ogół pamięć złą/ ktoś do mnie mówił niezabudko / zupełnie nie pamiętam kto. Ale coś ci napisze…

Krysia Szczypińska – Anders, koleżanka Grażyny ze studiów architektonicznych

Na pierwszym roku były sztalugi, szary pakowy papier i węgiel do rysowania, dla mnie pierwszy raz w życiu. Modelką była pani Marysia. Grażyna, po Liceum Plastycznym w Orłowie, rysowała cudownie! A w dodatku była naszą Mariną Vlady. Na wydziale mieliśmy dwie takie Mariny, o rok wyżej była Joasia. Mówiliśmy, że nasza Marina jest piękniejsza. Mieszkałyśmy obie w Gdyni i często odwiedzałyśmy się. Pan Jankowski był to miły, przystojny, spokojny pan. W domu rządziła Pani Jankowska.

Przypominam sobie ostatnie chyba z nią spotkanie w latach siedemdziesiątych na Świętojańskiej.

Wracała od pedikiurzystki i opowiadała mi jak się cudownie czuje i że ja muszę do tej pedikiurzystki pójść. Wiedząc jak trudno jest obciąć sobie paznokcie u nóg, teraz dopiero to doceniam.

Z Grażyną miałyśmy przygodę na zebraniu ZMP. Tadek Jasiński przemówił do zebranych: W naszej grupie są dwie studentki, które się niewłaściwie ubierają, noszą kolorowe pończochy. Nosiłyśmy sukienki z welwetu, Grażyna niebieską, ja zieloną, same je uszyłyśmy, miały dekolt łódkowy, również szerokie, marszczone spódnice, a do nich czerwone pończochy – cudo, aha jeszcze miałyśmy piękne drewniane korale, też czerwone. Byłyśmy normalnymi dziewczynami w nie normalnej epoce.

Jak to się stało, że Grażyna tak dobrze nauczyła się budownictwa?

Egzamin u Różyckiego był bardzo trudny. Zdobywałyśmy wiedzę o tym, co profesor lubi, a czego nie. Lubił skromne i grzeczne dziewczyny, no to ja się przebrałam za myszkę i zdałam na trójkę. Grażyna nie przejmowała się gustem profesora, wystroiła się i oblała. Uczyła się dalej, jeszcze bardziej się wystroiła na egzamin i znów oblała. Potem zdała, a wiedzę miała tak wielką, że profesor zaproponował, żeby została jego asystentką. O tym, jak spadła ze schodów niosąc deskę kreślarską z ekierkami i cyrklami nie opowiem, bo mnie to jeszcze boli.

Krysiu, znam wypadek Grażyny na schodach. Do dzisiaj, na górnej wardze pozostał jej mały ślad. Były to schody, które pamiętały rok założenia Politechniki Gdańskiej – 1904. Niszczejące po latach, miały wyszczerbiony marmur zakończony metalowymi kantami, z dziurami pomiędzy. W jedną z takich dziur zaplątała się noga Grażyny, która niosła ciężką deskę kreślarską.

Poleciała w dół schodów. Głową uderzyła w deskę. Straciła przytomność. Gdyby wydarzyło się to dziś na amerykańskim uniwersytecie, dostałaby kilka milionów dolarów odszkodowania. Wtedy, państwo robotników, chłopów i inteligencji pracującej, za nic nie odpowiadało. Było się wdzięcznym za przyjęcie na studia.

Znam jeszcze inną, fatalną przygodę studentki Grażyny. Dostała zlecenie na inwentaryzację jakiegoś obiektu, pomagał jest w tym starszy żonaty student, którego żona pewnego dnia rzuciła się na Grażynę i paznokciami drapała jej twarz, krzycząc: Ty kurwo, oddaj mi męża! Nie była to jedyna konsekwencja urody Grażyny. Pół wieku temu, gdy nie istniał jeszcze sexual harassment, prace zlecone, konieczne dla utrzymania się w czasie studiów rozdawali starsi asystenci, czasem liczący na wynagrodzenia seksualne. Na „obozie inwentaryzacji” jeden z nich, próbował to zrealizować. Skończyło się nocną ucieczką Grażyny ze wspólnego namiotu. Grażyna pamięta Joasię, którą lubiła, mimo że ta druga Marina Vlady opowiadała wyssane z palca historie o Grażyny… rozwiązłości.

Grażyny studia miały sens, moje były idiotyczne. Żeby się dostać na dziennikarstwo, trzeba było komisji egzaminacyjnej udowodnić, że sprowadza nas tu chęć służenia socjalizmowi. Dowiedziałem się, że dziekan Liwin był przedwojennym żydowskim komunistą.

Opowiedziałem mu o Bolku, ojcu – socjaliście, który, po ucieczce z getta, próbując wstąpić do ludowej partyzantce, został zabity przez antysemitów.

Przyjęto mnie i uczono, że dziennikarska „iskra boża” jest burżuazyjnym przeżytkiem. Na pewną bardzo partyjną profesorkę, której nazwisko kończyło się na -ówna, ktoś napisał epitafium: Tu zamiast gówna, leży -ówna. Moją reakcją było niechodzenie na wykłady, a potem intensywne uczenie się do egzaminów. Doprowadziło mnie to do usunięcia z ZMP za „burżuazyjny stosunek do studiów”. Wiedziałem, że doprowadzi to wyrzucenia mnie z uniwersytetu, ale studia były tak marne, że nie bardzo się tym przejmowałem. Wkrótce nastąpiła prowokacja.

Na wydziale dziennikarskim odbywa się potańcówka, na którą zaprosiłem dwóch kolegów z Liceum Batorego, teraz studentów medycyny. Nazajutrz sprzątaczka weszła do gabinetu dziekana ze zużytą prezerwatywą i zapytała: Czy ja pracuję w burdelu, czy na uniwersytecie? Śledztwo prowadziła organizacja partyjna. Wszyscy wiedzieliśmy, że gdy reszta z nas tańczyła, pewien partyjny Ziutek i jego partnerka Danka gzili się po kątach. Ale prezerwatywę przypisano moim „nielegalnym” gościom, z uwagą, że medycy znani są z ekscesów seksualnych. Dziekan zawiesił mnie na pół roku w prawach studenta, ale prodziekan, którego byłem pupilem, dzięki znajomości z prorektorem uzyskał „odwieszenie”. Józef Mayen, przedwojenny radiowiec zaczepił mnie pewnego dnia i powiedział, że mam radiofoniczny głos. Po zaliczeniu jego seminarium posłał mnie do Polskiego Radia.

Miałem 19 lat. Debiutowałem reportażem radiowym dla programu Na warszawskiej fali o konkursie śpiewu kanarków w sklepie zoologicznym na Nowym Świecie. Wielki wóz transmisyjny wyposażony był w ciężkie mikrofony i magnetofony obsługiwane przez przedwojennych techników radiowych. Mikrofony rozstawiono w różnych miejscach, jeden zbierał efekty na ulicy, drugi dźwięki ogólne, trzeci podstawiono pod klatkami kanarków, czwarty za ladą i piąty naprzeciw wejścia dla prowadzonych przeze mnie rozmów. Technicy, których codzienność wypełniały ciągnące się godzinami obrady partyjne, lubili takie atrakcje. Podobne „kawałki” robiłem później dla Muzyki i aktualności.

Moja matka Broneczka podała późny obiad swojemu zapracowanemu mężowi – Daneczkowi

Innym reportażem była Noc w Warszawie, która zaczyna się podsłuchaną rozmową moich rodziców przed pójściem spać. Matka mówi do mojego ojczyma: Daneczku, chodź do łóżka, już tak późno. Cisza. Daneczku, chodź do łóżka, już tak późno. Cisza. Nie idziesz? To nie, mam kłopot. Co znaczyło, że nie ma z tym problemu. Potem muzyka i mój głos: Noc w Warszawie.

Jedną ze scen nagrywaliśmy przed bramą cmentarza powązkowskiego.

Mówiłem do grabarza: Dobry wieczór panu, tu Polskie Radio. Wybiła północ. Czy nie jest to pora na wyjście duchów ? Tak, ale ja tu jestem starszym grabarzem na Cmentarzu Czwartym Powązkowskim i u nas żadnych przestrzeg nie ma, a za mną stoi nieboszczyk na jutro do pochowania. Inną scenę nagrywaliśmy na Pradze, w barze Pod Cyckami. Tak mówił do mikrofonu jednonogi inwalida: My ludzie Pragi i pragniemy, żeby wszystko było w porządku i żadne tu tamto nie ma tu tamto. Tu mówi inwalida, który mówi. My ludzie Pragi wódkę pijemy pod cyckami i nie ma dnia, żebyśmy wódki nie pili, ale jest pani Kazia, która zamiast setkę wódki, nalewa pół setki. Tu mówi inwalida, który mówi.

Mikrofon trafia do komisariatu Milicji Obywatelskiej, dokąd zwożone są z miasta prostytutki, słynne gruzinki, czekające na klientów wśród gruzów, w bramach zrujnowanych wojną domów. Według partyjnej propagandy prostytucja w socjalizmie nie istniała. Jedna z Gruzinek tak do mnie mówi: Ja jestem Izabella, kurwa nad kurwami, zobacz moje ręce, ja się rżnę, ale nie bój się malutki, ja cię nie porżnę. W komisariacie zapamiętałem taką piosenkę: Gdy wstaje późna godzina, miasto otula już mrok, gasną neonów kaskady i wtedy idę w tę noc. Wtedy ja drżąca i blada za chlebem na róg muszę iść i moja dusza wysiada i tobie śpiewam tę pieśń, kup moje ciało na jedną noc, pieszczot, ukojeń dam ci moc… Ten reportaż był odniesieniem do mojego powojennego dzieciństwa, gdy uwielbiałem włóczyć się po mieście, przyglądać się jak ludzie żyją, przysłuchiwać się, o czym rozmawiają.

Atmosfera polskiego radia lat pięćdziesiątych była bliska absurdu. Niektórzy radiowcy obdarzeni donośnymi głosami zatrudniali się jako krzykacze przy trybunie honorowej podczas pochodów 1-majowych: Idą ogorzali, opaleni zetempowcy, nadzieja naszego narodu. Kiedyś, jako żart, w budynku radia wywiesiliśmy fikcyjne ogłoszenie, że reporterzy, dziennikarze, lektorzy, którzy chcieliby pomóc przy wznoszeniu okrzyków podczas pochodu ludzi pracy, proszeni są o zgłoszenie się o godzinie piątej rano przy trybunie honorowej. Jeden z kolegów dał się nabrać, a potem żalił się, że nikt na niego przed trybuną nie czekał.

Gdy w Moskwie w środku surowej zimy zmarł prezydent Bierut, krążył dowcip, że żona nie zapakowała mu ciepłych kalesonów. Gdy jakiś czas potem do Moskwy poleciała delegacja rządowa z Gomułką, postanowiłem zrobić wywiady z żonami członków tej delegacji. Żonie Oskara Lange, wicepremiera, ekonomisty, który wojnę spędził w USA i miał w sobie coś ze światowca, zadałem pytanie na granicy cenzuralności: – Czy mąż lubi szpinak? – Niektóre jarzyny wypluwa, powiedziała pani Lange — ale dobrze zrobione buraczki, to tak. Pytałem dalej: – Czy gdy mąż wyjeżdża w podróż, szczególnie do zimnych krajów, pakuje mu pani ciepłe kalesony? – Absolutnie, pewne części ciała powinny być chronione.

Rzemiosła radiowego uczył mnie Witold Zadrowski. Robiliśmy wspólnie serię radiową pod nazwą Sobotni mikrofon Warszawy. Mikrofony, jeden dla mnie, drugi dla niego, były ustawione na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, naprzeciwko Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, zwanego Białym Domem. Audycje szły na żywo, ludzie podchodzili do mikrofonu, żeby wylewać swoje żale na temat warunków życia w Warszawie. Gdy pojawiał się ktoś podchmielony, niechętnie dopuszczaliśmy go do głosu, obawiając się, że będzie krytykował ustrój.

Andrzej Kamiński

W tamtych latach, gdy miało się zawodowe ambicje, dobrze było mieć partyjnych aniołów-stróży. Mnie poczucie spokoju dawał mój partyjny radiowy szef, Andrzej Kamiński. Jako młody szwajcarski komunista, pochodzący z rodziny polsko – żydowskich socjalistów, Andrzej wyemigrował do Polski w latach pięćdziesiątych, w czasach gdy w Polsce marzyło się, aby z niej uciec. W Warszawie zgłosił się do komisji poborowej, aby socjalistycznej ojczyźnie spłacić dług wdzięczności za przyjęcie go na swoje łono. Grubych świń nie przyjmujemy, powiedział mu kapitan ludowego wojska, ale przyjęto go do pracy w nasłuchu Polskiego Radia, gdzie pisało się biuletyny specjalne dla komitetu centralnego, aby towarzysze wiedzieli, czym żywi się imperialistyczna propaganda.

Spotkaliśmy się w 1956 roku, ja, 19-letni bezpartyjny reporter Na warszawskiej fali, któremu hasła komunistyczne dawno już wywietrzały z głowy, on, 33-letni towarzysz Kamiński z ubeckiego nasłuchu, który imponował nam swoją znajomością języków. Podobały mu się zachodnie programy radiowe, które nasłuchiwał, a gdy zbliżała się polityczna odwilż, zaproponował towarzyszom, żeby skończyć z celebrowaniem dziennika radiowego i robić go po zachodniemu pod nową nazwą Wiadomości z kraju i ze świata. Byłem jednym z prowadzących ten dziennik, którzy od starych, przedwojennych radiowców różnili się szybkością mówienia. Weteran Tadeusz Bocheński tak cedził: Tu pol- skie ra-dio… na-da-je-my wia-domości dzien- nika- radio-wego. My mówiliśmy dwa razy szybciej.

Nie zmieniało to faktu, że gdy słuchacze byli przekonani, że dziennik leci na żywo, audycja nagrywana była godzinę wcześniej i zatwierdzana przez cenzora. Na zakończenie umieszczaliśmy tłumaczenia zachodnich „michałków”: o niedźwiadkach – dwojaczkach urodzonych w hiszpańskim ZOO, o pokazie mody Diora, o rajdzie samochodowym przez Saharę, oczywiście nic politycznego. Raz przemyciłem na zakończenie dowcip, z którym cenzor nie wiedział co zrobić: Jutro 31 marca, dzień Matki Boskiej Pieniężnej. Ostatniego dnia miesiąca wszyscy dostawali pensje, ale powszechnie znane powiedzenie zawierało słowa Matka Boska, nienależące do repertuaru państwa uważającego religię za „opium dla ludzkości”.

Andrzej oswajał nas z towarzyszami z kierownictwa, do których, po zachodniemu, mówił po imieniu: Słuchaj, Henryku. Pod wpływem Andrzeja, mojej gorąco-naiwnej głowie dwudziestolatka, wydało się, że w Polsce wybuchła wolność.

W październiku 1957 roku, gdy na Placu Narutowicza milicja biła studentów manifestujących przeciwko zamknięciu tygodnika „Po prostu”, pojechałem tam skuterem, zabierając na siodełko amerykańskiego korespondenta Associate Press, po czym wróciłem do radia i zażądałem wpuszczenia mnie do studia, żeby opowiedzieć, co widziałem. Proszę redaktorowi dać aspirynę, zapomniał, jakim żyje kraju, powiedział swojej sekretarce towarzysz Henryk.

Andrzej rozwinął moje poczucie humoru. Zapamiętałem jego dowcip o nudzie w Szwajcarii: W czasie sceny balkonowej drugiego aktu opery siedzący w trzynastym rzędzie w fotelu numer jedenaście, pewien zacny obywatel miasta Zurych, zwraca się do sąsiada z pytaniem: Przepraszam, czy pan czasem nie puścił bąka? Na co odpowiada mu z fotela numer dwanaście, inny zacny obywatel miasta Zurych: – Tak, a dlaczego pan pyta?

Radio nauczyło mnie wrażliwości na mowę ludzką, wyostrzyło poczucie ironii. Nauczyłem się tak opowiadać dźwiękiem, żeby w wyobraźni słuchaczy powstawał obraz. To doprowadziło mnie do raczkującej, czarnobiałej telewizji, która miała jeden kanał, kilka studiów i dwa wozy transmisyjne. Andrzej Kamiński powiedział: Przenosimy się do telewizji, będziemy pokazywać rzeczywistość socjalistyczną taką, jaka jest, partii na tym zależy.

Mając kilkanaście lat, w warszawskim kinie Polonia odkryłem montaż filmowy, obserwując cięcia klatek na obrzeżach ekranu. W telewizji śledziłem montaż w reżyserce: z wielu obrazów wysyłanych przez kamery, reżyser wybierał jeden, a po nim następne: plan ogólny, zbliżenie, kilka innych zbliżeń, plan amerykański, znów zbliżenie, lewo, prawo. Moim nauczycielem był filmowiec Jerzy Gruza, współreżyser moich pierwszych krótkich dokumentów: Poszedł Marek na jarmarek o ubijaniu targu na końskim rynku i Śledztwo, o detektywach wykrywających morderstwo. Robiłem też telewizyjne reportaże na żywo, wśród nich relacje z powodzi, alarmu pożarowego w rafinerii, wydmuchiwania gigantycznego pucharu w hucie szkła, przypłynięcia jachtu Śmiały, który opłynął świat i inne.

Budapeszt. W przerwie miedzy zdjęciami do filmu “Lot”

Wydarzeniem była seria filmowa Lot, zrealizowana wspólnie z Andrzejem Kamińskim. Tematem były nasze podróże samolotami LOT-u do 6 stolic europejskich, śladami przyjaciół,

Nie pamiętam skąd się wziął pomysł Wszyscy jesteśmy sędziami, myślę, że Andrzej Kamiński, który był światowcem, widział coś takiego w zachodniej telewizji.

W latach ’60 amerykańska telewizja publiczna nadawała serię Adwokaci, opartą na podobnej formule: orzeczone już sprawy sądowe, trafiają pod osąd zgromadzonej w studiu telewizyjnym publiczności, reportaż filmowy opisuje tło przestępstwa, a zaproszeni prawnicy reprezentują strony w procesie. Pierwszy program był na temat morderstwa w obronie koniecznej: we wsi Sobienie-Jeziory, pani Cieślakowa zabiła siekierą męża alkoholika, który po pijanemu latami ją maltretował. Było to dla mnie odkrycie rzeczywistości, jakiej nie znałem: Polska Ludowa lat 60.

Powoli stawałem się „postacią telewizyjną”, czego dowodem było, że Irena Dziedzic zaprosiła mnie do swojego Tele-echa.

cdn


Poprzednie odcinki

TUTAJ


Wszystkie wpisy Mariana

TUTAJ


Ozeniony ze Szlachcianka

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.