Henryk Grengras
ROZCZAROWANI I ZGUBIENI
Punktualnie o godzinie 10.45 pociąg wtłoczył się na stacje. Przez okno widzieliśmy jak konduktorka sprawdza wsiadającym bilety. Okazuje się, że bilety były numerowane, każdy miał podany numer wagonu i przedziału. Na szczęście, do naszej kabiny na razie nikt się nie dosiadł. Pociąg ruszył, a w naszym przedziale nadal byliśmy tylko my i oficer z żoną.
Na następnej stacji wysiadłem i szybko poszedłem do kasy. Pokazałem „komandirowke” i zapłaciłem za bilet aż do Frunze (teraz to miasto nazywa się Biszkek), w Kirgistanie, z przesiadką w Ałma-Acie. Kasjerka powiedziała, że w Nowosybirsku, gdzie będzie przesiadka, w kasie raz jeszcze mam potwierdzić bilet i wtedy otrzymam nowy numer wagonu. W Tiumeniu pociąg się zatrzymał, i do naszej kabiny weszło 4 oficerów. Zbliżała się noc i zaczęliśmy przygotowywać się do snu. Kobiety dostały miejsca dolne, a mężczyźni wydrapali się na górne. Nie będę opisywał dokładnie podróży do Nowosybirska. Przejechaliśmy Omsk, Tomsk. Pociąg zatrzymywał się tylko na dużych stacjach. Mieliśmy ze sobą zapasy jedzenia- konserwy mięsne i suchary. Oficerowie chodzili do wagonu restauracyjnego. Wreszcie dojechaliśmy do Nowosybirska. Pożegnaliśmy się z naszymi sąsiadami jadącymi dalej. Stacja w Nowosybirsku była olbrzymia, wszędzie tysiące ludzi- leżą na podłodze, śpią, siedzą i jedzą, słychać gwar, hałas, dzieci płaczą. Zanim się zacząłem orientować, co gdzie jest, i przyzwyczaiłem się do tłumu, minęło kilka dobrych minut.
Ulokowałem Lusie w jakimś bezpiecznym kącie, i dobrze się rozejrzałem w koło, żeby się nie zgubić. Poszedłem szukać kasy biletowej, żeby dowiedzieć się, o której godzinie, i z którego peronu odjeżdża pociąg. Kolejka była niewielka, kasjerka odpowiedziała, że pociąg będzie za 10 godzin, potwierdziła bilety, ale nie mogła podać nam numeru wagonu bo 10 wagonów było już wcześniej zarezerwowanych, dopiero w ostatniej chwili dołączają jeszcze 3-4 wagony. Numer peronu będzie ogłoszony godzinę przed odjazdem pociągu. Wróciłem do Lusi z tą wiadomością. Co mieliśmy robić przez tyle godzin? Wzięliśmy nasz „czemadan” i wyszliśmy na ulicę, ale natychmiast wróciliśmy, bo był potężny mróz i śnieg. Nasze miejsce w kącie było już zajęte, musieliśmy poszukać nowego. Usiedliśmy na środku sali, obok kobiety z dzieckiem. Kobieta była w czarnym płaszczu w kropki. Siedzimy, patrzymy na nią, i widzimy że te białe kropki się ruszają! Więc natychmiast wzięliśmy nasza walizkę i uciekliśmy. Myślę, że to były wszy, w tym czasie w Związku Radzieckim tysiące ludzi umierało na tyfus brzuszny, a to właśnie wszy przenosiły tę chorobę.
Zacząłem się zastanawiać, co mam zrobić, żeby zdobyć miejsce w pociągu. Pomyślałem, że najlepiej będzie zrobić tak jak Swierdłowsku, czyli przekupię kogoś, kto wpuści nas wcześniej do przedziału. Miałem jeszcze 1 butelkę spirytusu i 2 pary pończoch perlonowych. A tymczasem, znalazłem stołówkę na dworcu, i tam kupiłem dwie porcje zupy i chleb. Zupy wlałem do naszej menażki i zaniosłem Lusi. Byliśmy już bardzo wygłodzeni. Mieliśmy pieniądze ale bez talonu nie mogliśmy niczego kupić. Musiałbym iść chyba na bazar czyli czarny rynek, ale bałem się chodzić gdzieś daleko. 2 godziny przed porą odjazdu poszedłem na peron i zacząłem szukać wagonów z napisem Ałma-Ata.
W końcu znalazłem, kręciły się przy nich konduktorki. Nabrałem odwagi i podszedłem do jednej. Pokazałem jej bilety bez podanego numeru wagonu, i wskazuję na pończochy. Naturalnie natychmiast zrozumiała, i powiedziała, bym zaraz przyprowadził żonę. Uszczęśliwiony poleciałem po Lusie, a konduktorka wprowadziła nas do wagonu, do pierwszego pustego przedziału. Po jakimś czasie pociąg ruszył i wjechał na peron. Przed każdym wagonem ustawiły się kolejki ludzi, ale byli też pasażerowie z biletami bez numerów wagonów, ci szukali miejsc w tych doczepionych 3 wagonach bez oznaczenia. Droga do Taszkentu to parę tysięcy kilometrów, każdemu zależało, żeby znaleźć dobre miejsce. Nasz przedział pozostał pusty, pomyślałem, że na pewno dosiądą się ludzie na dalszych stacjach. Ponieważ nie mieliśmy już nic do jedzenia poszedłem do wagonu restauracyjnego, żeby dowiedzieć się, czy można coś kupić. Kelner wytłumaczył mi, że zaraz rozpoczną się „zapisy”, przez pociąg przejdzie kelner i zapisze każdego, kto będzie chciał jeść, na określoną godzinę, poda nam też numer stolika. Rzeczywiście, niedługo w naszym przedziale pojawił się kelner, dał nam numer stołu i powiedział, że mamy przyjść za godzinę. Zadowoleni, ale przede wszystkim zmęczeni, usiedliśmy przy oknie i zaczęliśmy oglądać krajobraz. Wszystko pokryte było śniegiem, drzewa były czarne, bez liści, czasami widać było wiejskie chaty i unoszący się nad nimi dym z kominów. Kiedy nadeszła nasza pora, poszliśmy do wagonu restauracyjnego. Było tam już dużo ludzi, stoliki pozajmowane, poszukaliśmy naszego numeru. Podszedł kelner, powiedział, że możemy zamówić zupę, kaszę, kotlet i kieliszek wódki. Ceny jedzenia bardzo niskie. Od razu zamówiliśmy też stolik na kolację. Kiedy wróciliśmy do przedziału pociąg zatrzymał się na stacji. Dosiadły się do nas dwie starsze kobiety. Nie będę opisywał szczegółowo całej jazdy aż do Ałma-Aty, gdzie mieliśmy przesiadkę do miasta Frunze, które dziś nazywa się Biszkek.
Kiedy wysiedliśmy z pociągu, od razu na stacji zobaczyliśmy ogłoszenie po polsku, że tuż obok jest punkt mobilizacji do armii gen. Andersa. Poszliśmy tam, stanąłem przed kapitanem w mundurze, z czapką z orłem, podałem mu moje dokumenty. Zapytał czy służyłem w wojsku. Wytłumaczyłem mu, że nie zdążyłem być zmobilizowany, bo uciekłem z Krakowa. Zapytał o wyznanie, odpowiedziałem, że mojżeszowe. Dał pieczątkę i powiedział, że jestem zwolniony. Myślę, że powodem tego zwolnienia było właśnie moje wyznanie. Wróciliśmy z Lusią na stację, tym razem nie było żadnych problemów z biletem, nasz pociąg powinien odjechać za 5 godzin ale będzie miał opóźnienie. Zostawiliśmy więc walizkę w przechowalni i wyszliśmy na miasto. W Ałma-Acie było ciepło jak latem, poszliśmy na bazar. Wszędzie leżało dużo jedzenia, były owoce, placki, mleko. Kupiliśmy parę placków, pomidory, mleko i wróciliśmy na dworzec. Zjedliśmy do syta, zapakowaliśmy resztę i czekaliśmy na pociąg. W końcu przyjechał, zajęliśmy nasze miejsca i jedziemy do Frunze. Planowałem, że tam spotkamy mojego kolegę Wilka Offnera. Był on impresario orkiestry wojskowej armii gen. Andersa. Pociąg zatrzymywał się na stacjach, na każdej można było kupić lepioszki-pierożki , szaszłyki, kwas chlebowy. Dojechaliśmy do Frunze, wyszliśmy z dworca do miasta. W dali widać było ośnieżone góry Pamir, na ulicach wozy zaprzęgnięte w woły, jakiś człowiek jechał siedząc na wielbłądzie dwugarbnym. Po dwóch godzinach poszukiwania, spoceni i zmęczeni, dotarliśmy w końcu do domu, którego adres podał nam Wilek. Pukamy, otwiera nam stara kobieta, ale mówi tylko po kirgisku, więc woła młodego chłopca mówiącego po rosyjsku. Na nasze pytania o Wilka odpowiedział, że „ wsie paljaki ujechali”, czyli wszyscy Polacy wyjechali…Byliśmy strasznie rozczarowani, i wiedzieliśmy, że musimy znaleźć szybko jakiś nocleg… Zapytaliśmy, czy mogliby nas przenocować, ale odmówili. Podali nam jednak adres „domu kołchoźnika”, gdzie będziemy mogli przenocować. Odnaleźliśmy ten dom, był to mały hotelik. Zapytałem, czy dostaniemy u nich nocleg, odpowiadają, że tak. Podałem nasze dokumenty, okazuje się, że musimy jeszcze przejść „sanobrobotke” to znaczy kąpiel w bani czyli łaźni publicznej, i „wszobujke” czyli odwszenie ubrań. Znaleźliśmy banię. Dostaliśmy miednice i mydło, a oddaliśmy nasze ubrania i buty, widzieliśmy jak wkładają je do parówki. Łaźnie były osobne dla kobiet I mężczyzn. W bani nie było pryszniców tylko krany. Napełniłem miednicę gorącą wodą i oblałem się, namydliłem i znowu oblałem, powtórzyłem to jeszcze raz, i wytarłem się ręcznikiem, który dostałem razem z miednicą. Poszedłem po ubranie gdzie zobaczyłem, kobiety wydawały ubrania gołym mężczyznom… Otrzymałem ubranie, ubrałem się i odszukałem Lusię. Otrzymaliśmy zaświadczenie, że przeszliśmy „sanobrobotke”. Wracamy do „domu kołchoźnika”, pokazujemy dokument, i wtedy okazuje się, że wszystkie pokoje są zajęte. Nie pomagają nasze prośby, perswazje, tłumaczenia… Dopiero, kiedy wyjąłem ostatnią butelkę spirytusu, pokój się znalazł. Pokój był mały ale czysty. Byliśmy głodni, więc wyszliśmy jeszcze do miasta. Znaleźliśmy „czajnię”- herbaciarnię, gdzie można też było coś zjeść. Zamówiliśmy szaszłyk z lepioszkami i zieloną „kripiczną” herbatę. Okazało się, że w „czajni” można też przenocować, i to bez żadnych procedur. Byli tam dwaj mężczyźni rozmawiający po żydowsku. Podszedłem do nich, przedstawiłem się i zaczęliśmy rozmawiać.Pochodzili z Rzeszowa, powiedzieli, że do wojska ich nie przyjęli z powodu wyznania, więc zdecydowali, że jadą do Samarkandy. Radzili nam, żebyśmy pojechali do Karabaldy, to tylko jedna stacja od Frunze, a jest tam kołchoz, w którym są Polacy i będziemy mogli się tam osiedlić. Jednak zdecydowaliśmy z Lusią, że pojedziemy do Semipołatyńska, bo wiedzieliśmy, że tam pojechali Rotenbergowie i „tato” Kremler z synem. Następnego dnia rano ubraliśmy się, zapłaciliśmy za nocleg, kupiliśmy szaszłyk w lepioszce, który zjedliśmy idąc na stację kolejową, gdzie kupiliśmy bilety. A więc, tą samą drogą, którą przyjechaliśmy do Frunze, przez Ałma-Atę, jedziemy do Semipołatyńska. Cdn.
Zredagowala Anna Karolina Klys
Wszystkie czesci KLIKNIJ TUTAJ
Kategorie: Ciekawe artykuly, wspomnienia