Katechetka z Mszany Dolnej nominowana do nagrody Muzeum Historii Żydów Polskich
Urszula Antosz-Rekucka, katechetka, która w Mszanie Dolnej od lat dba o pamięć o dawnych żydowskich mieszkańcach, znalazła się w gronie sześciu kandydatów do nagrody POLIN, która jest przyznawana przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Otrzymują je osoby, organizacje lub instytucje aktywnie działającym na rzecz ochrony pamięci o historii polskich Żydów.
Urszula śmieje się, że choć nie ma w niej żydowskiej krwi (sprawdziła do pięciu pokoleń wstecz), jest żydowskie mleko. – Moja mama pochodzi z Broniszowa, małej wioski pod Kielcami. Dziadkowie mieli tam dom z solidną, zimną piwnicą – opowiada. – Podczas wojny służyła im za schron w trakcie bombardowań. Raz schowali się w niej także żydowscy sąsiedzi. Mężczyzna i młoda kobieta z dzieckiem przy piersi. Mama też tam wtedy była i ciągle płakała, więc by ją uspokoić, ta kobieta nakarmiła ją swoim mlekiem.
Jest też inna rodzinna historia: o ojczymie mamy Urszuli, któremu w czasie likwidacji getta w Skalbmierzu Niemcy przystawili lufę do skroni i kazali zawieźć Żydów furmanką na śmierć. Gdy wrócił, całą noc wymiotował.
Czy dlatego w piątek piecze chałkę, w sobotę pali szabasowe świece, a dzieciom dała na imię Jakub i Rachela? I dlatego nie pozwala mieszkańcom Mszany zapomnieć o ich przedwojennych żydowskich sąsiadach?
Na wszystkie te pytania odpowiada krótko: – Bo mamy dług wobec tych ludzi. Chodzimy przecież codziennie po ich śladach.
Przypadek
Przez pierwszych 18 lat życia Urszula chodzi jednak po tych śladach zupełnie nieświadomie. Ani w szkole, ani w domu nikt nie mówi jej, że w jej rodzinnej Mszanie Dolnej żyli kiedyś jacyś Żydzi. Że szabasowe świece zapalano w co trzecim domu. Że otworzyli tu pierwszą bibliotekę i pierwszą publiczną łaźnię, że zbudowali piekarnię z opalanym drewnem piecem, do której za komuny ustawiały się kolejki po najlepszy na świecie chleb. Że w czasie wojny budowali niewolniczo ulicę Stawową i chłodnię na ryby. Wreszcie – że ostatni fragment drogi, którą byli pędzeni do swojej zbiorowej mogiły, musieli przemierzyć nago.
Urszula kończy szkołę, ma zostać lekarzem. Zdaje na medycynę w Krakowie, ale pojawiają się problemy zdrowotne – traci czucie w rękach. Diagnoza: problemy z kręgosłupem. I zakaz dźwigania więcej niż kilogram. Urlop zdrowotny, potem powrót na studia, znów urlop. – Zdałam sobie sprawę, że z medycyny nici – wspomina. – Zaczęłam szukać jakiegoś pokrewnego kierunku i padło na psychologię. Po pisemnych egzaminach miałam trzeci wynik i przekonanie, że ustne są już tylko formalnością. Ale dostałam 40 stopni gorączki i ropnia w gardle. Nie mogłam mówić. Wyznaczono mi osobny termin. Do dziś pamiętam pytanie, które dostałam: rola chóru w tragedii greckiej. I do dziś potrafię na nie odpowiedzieć. A jednak nie zdałam. To była moja pierwsza ocena niedostateczna w życiu. Pamiętam, że usiadłam i zaczęłam myśleć, co dalej. Co zrobić ze swoim życiem? I wtedy koleżanka powiedziała mi o teologii. Postanowiłam spróbować. Tym bardziej że zawsze interesowałam się filozofią i nurtowały mnie egzystencjalne pytania.
To właśnie podczas studiów w Papieskiej Akademii Teologicznej zaczyna interesować się historią Żydów. Z uwagą słucha wykładów o religii judaistycznej. Chodzi też na Kazimierz, by szukać śladów dawnych mieszkańców. Są lata 80., dzielnica jest podupadła, Festiwal Kultury Żydowskiej i tłumy turystów w knajpach to przyszłość. Urszula znajduje stare hebrajskie napisy na kamienicach. Fotografuje, potem wysyła zdjęcia do Warszawy na konkurs ogłoszony przez fundację Shalom. Dziękują, nawiązują kontakt. Uczestniczy w spotkaniach działającego wtedy przy ul. Sławkowskiej Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów. Wynajmuje mieszkanie na Kazimierzu.
Gdy kończy studia, akurat wchodzi do szkół katecheza. Brakuje wykształconych ludzi do pracy z uczniami. Wykładowcy PAT apelują do studentów ostatniego roku: Pomóżcie!
Urszula, której nigdy wcześniej nie przyszło do głowy, by zostać katechetką, podejmuje wyzwanie. Trafia do zespołu szkół na osiedlu Oficerskim w Krakowie. Pracuje tam przez dwa lata. Pierwszy rok za darmo (status katechetów nie był wtedy jeszcze uregulowany), potem dostaje umowę na kolejny rok. Wtedy jednak zakochuje się, rodzi syna, potem córkę. Wypada z zawodu na dziesięć lat.
Pierwszą pracę po przerwie dostaje w małej wiosce pod Mszaną. Uczy małe dzieci. Na katechezie stara się im opowiadać o różnych religiach. Organizuje tygodnie ekumeniczne. W święto Chanuki przynosi do klasy bączka i cukierki. Mówi uczniom o dzieciach, które kiedyś mieszkały w ich wiosce i wierzyły w tego samego Boga, choć trochę inaczej. Potem słyszy, że mąci im w głowach. Niezadowoleni są i rodzice, i dyrekcja szkoły. Urszula odchodzi. Dziś nie chce wracać do tego tematu. Nie chce nawet, by podawać nazwę wioski. Było, minęło. A gdyby się nie stało, pewnie nie poszłaby dalej i nie robiła tego, co robi teraz: jest katechetką w Zespole Szkół w Mszanie Dolnej.
Prawda
Calosc TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
W kazdym narodzie sa jednostki wielkiego sumienia, anioly, jednostki ktore nasza egzystancje jako homo sapiens ratuja i usprawiedliwiaja przedstawiajac dowod na to ze to wszystko ma jakis cel i sens jest warte zycia.
Do Pani Urszuli. Mam w tym zakresie spore doświadczenie. Poziom ostracyzmu zależy od środowiska, w jakim się pracuje/żyje. Tym “czymś więcej niż samotność” jest świadomość wierności właśnie impulsom z wewnątrz. Cierpienie i samotność ma miejsce gdy się np. jest w kosciele i wie się, że jest się w nim jedynym człowiekiem, który słyszy na oba uszy, a nie na jedno. I zarazem wie się, że nie istnieją szanse na teraz, na dzisiaj “przetkania” uszu niesłyszącym, bo skończyłoby się to jedynie obelgami. Nie żartuję. Pozdrawiam.
Dziękuję za tak empatyczny komentarz. To wszystko prawda, ale jest jeszcze coś więcej niż samotność i cierpienie. Trudno mówić tu o satysfakcji czy radości, zważywszy na kontekst, ale jednak jakieś pozytywne przeżycia także są moim udziałem. Całkiem sporo. Wiele wzruszeń. I jednak jakaś satysfakcja, gdy widzę, że do uczniów coś dociera, gdy czuję, że godnie uczciliśmy pamięć…. Pozdrawiam serdecznie!
Takie impulsy pochodzą z wnętrza człowieka. Nie są koniunkturalne. Sprzeciwienie się tym impulsom byłoby zdradą samego siebie. Pójście za tymi impulsami oznacza ostracyzm w otoczniu, przezwiska, napiętnowanie, stygmatyzację. Powrotu nie ma. Nie ma już poprzedniej beztroskiej religijności. Pozostaje samotnośc i cierpienie.