Filmy i ksiazki

Kuzyn Piotra Szczepanika cz.1

 

Piotr Zettinger

   – Chcę cię spytać o jedną rzecz – powiedziała nagle Agnieszka, gdy w pewne słoneczne, ciepłe i już zapowiadające wiosnę popołudnie szliśmy wzdłuż Alei Ujazdowskich – czy ty jesteś Żydem?

   Poznaliśmy się rok wcześniej, w tatrzańskim schronisku na Hali Ornak, gdzie razem z przyjacielem spędzałem zimowe wakacje. Dosiadaliśmy się często do grupy sympatycznych i wesołych, nieco od nas starszych entuzjastów narciarstwa, którzy przyjechali tu, jak my, z Warszawy. Wieczorami dzieliliśmy się rezultatami gastronomicznych wyczynów w schroniskowej kuchni turystycznej, graliśmy w karty i kości lub po prostu gawędziliśmy o życiu i wydarzeniach dnia. Nasi nowi koledzy byli z sobą doskonale zżyci, świetnie znali różne swoje słabostki, wiedzieli dobrze, kto ile znosi i chętnie z siebie wzajemnie kpili, nie zawsze dobrotliwie. Szybko zauważyłem, że Agnieszka ma wśród nich status szczególny, bo choć okazji nie brakowało, nikt nie wyśmiewał się z jej roztargnienia i nie komentował jej nieodparcie komicznej nieporadności na narciarskich stokach. Może nie specjalnie piękna, lecz pełna uroku i trudnej do zdefiniowania, lecz fascynującej niezwykłości, Agnieszka była oczywistym ośrodkiem powszechnej uwagi, choć o nią nie zabiegała i nic w istocie nie robiła, by ją na sobie skupić. Kiedy mówiła, wszyscy milkli, tak jakby chcieli przyswoić sobie każdy, najmniejszy choćby okruch jakiejś szczególnej mądrości, nawet gdy mądrość dotyczyła spraw najbagatelniejszych, pogody lub smaku kolacyjnej fasolki po bretońsku. A kiedy milczała i zatopiona w swoich myślach zdawała się nie słyszeć tego, co mówią inni, wśród jej towarzyszy zakradał się niepokój i lęk, że może powiedzieli coś niestosownego i może ją urazili. Królowała nad wszystkim i wszystkimi spokojnie i z niedbałym, pełnym pobłażliwości dostojeństwem, godnym jej szlacheckiego ponoć pochodzenia. Szybko znalazłem się w polu działania jej magicznego czaru, choć próbowałem się przed nim bronić, bo miałem już przecież lat ponad dwadzieścia, a czułem się jakbym był niedojrzałym młokosem zakochanym w znanej mu wyłącznie z ekranu gwieździe filmowej. Tak mniej więcej oceniałem odległość dzielącą mnie od Agnieszki i moje szanse. Chciałem wprawdzie wierzyć, że darzyła mnie pewną sympatią, gdyż miło ze mną niekiedy rozmawiała i jakby ze zrozumieniem niekiedy się do mnie uśmiechała, nie wchodziło jednak w rachubę, bym śmiał współzawodniczyć z otaczającymi ją tutaj zalotnikami, starszymi ode mnie, bez porównania dorodniejszymi i bardziej przedsiębiorczymi. Oślepiony blaskiem Agnieszki, widziałem w każdym zalotnika i nie miałem wątpliwości, że w Warszawie ich grono jest jeszcze liczniejsze i jeszcze bogaciej wyposażone w niedościgłe zalety. Choć nie udawało mi się skutecznie chronić przed bólem jątrzącej zazdrości, moje uczucia w pełni się na szczęście nie rozwinęły, być może nie starczyło na to czasu. Nasz wspólny pobyt w schronisku szybko się skończył i już wkrótce, zajęty innymi sprawami i innymi problemami, przestałem o Agnieszce myśleć. Kiedy jednak w rok później znów zawitałem w schronisku na Hali Ornak i stwierdziłem, że jej tym razem tam nie ma, zrobiło mi się niezwykle smutno.  

   Spotkałem ją ponownie przez czysty przypadek tuż po powrocie, tak jakby los chciał mnie od razu wynagrodzić za moje tegoroczne zakopiańskie rozczarowanie. Siedziała przy okrągłym stoliku w Świteziance, otoczona gronem znajomych, wśród których rozpoznałem kilku jej ubiegłorocznych kolegów ze schroniska. Zauważyła mnie dopiero kiedy z moim towarzystwem z kawiarni wychodziłem. Podniosła głowę, przyjaźnie się usmiechnęła, pomachała mi ręką i zanurzyła się ponownie w swoich sprawach.  

   Dlaczego później do kawiarni wróciłem, nie umiem wytłumaczyć, chyba się wtedy nad tym nie zastanawiałem, po prostu wiedziałem, że muszę tak postąpić, nawet jeśli narażę się na śmieszność. Pożegnałem się pod jakimś pretekstem z moimi przyjaciółmi i spiesznie ruszyłem znowu w stronę Świtezianki, popędzany niepokojem, iż przyjdę za późno. Do kawiarni dotarłem spocony i zadyszany, zupełnie, jak się okazało, niepotrzebnie, bo Agnieszka i jej koledzy pogrążeni byli w zaciętej dyskusji i do nikąd się jeszcze nie wybierali. Na mój widok Agnieszka wstała i podeszła do mnie, spokojna i zupełnie nie zdziwiona, tak jakby mój powrót był najoczywistszą rzeczą w świecie i jakby wręcz takiego obrotu spraw oczekiwała.

    – Świetnie, że cię znów widzę – powiedziała z uśmiechem. – Dziś jestem zajęta, ale jeśli chcesz, możemy się spotkać jutro po południu, powiedzmy o czwartej, może tu, w Świteziance.

    Agnieszka wróciła do swojego stolika, ja udałem się w stronę domu, z bijącym sercem i wypiekami na policzkach.

   Czatowałem pod Świtezianką już na długo przed ustaloną godziną, pełen radosnego podniecenia i wielkiej niepewności. Agnieszka trochę się spóźniła, przyszła nieco zadyszana od szybkiego marszu, zarumieniona – i wspanialsza niż kiedykolwiek. Postanowiliśmy wykorzystać nieoczekiwanie piękną pogodę i zamiast siedzieć w zadymionej kawiarni, poszliśmy na spacer. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować, rozpierała mnie radość, bałem się ją jednak ujawnić, czułem się odurzony, spięty i skrępowany. Agnieszka potrafiła sytuację rozładować w naturalny, przyjemny sposób i już po chwili swobodnie gawędziliśmy jak starzy przyjaciele, choć o nieważnych sprawach, o jej tegorocznej zimowej wyprawie w Karkonosze i moim ostatnim pobycie na Hali Ornak. Na przechodniach robiliśmy prawdopodobnie wrażenie radosnej i dobranej, może nawet zakochanej pary, która wykorzystuje przyjemności pierwszego ciepłego dnia roku. Na pewno nie zaprotestowałbym przeciwko takiej opinii, bo pogrążyłem się w tej przygodzie bez reszty i przestałem już marzenia odróżniać od rzeczywistości.   

   Nieoczekiwane pytanie Agnieszki wyrwało mnie w brutalny sposób z krainy ułudy. Nie tak wyobrażałem sobie rozwój naszej znajomości. Jeszcze przed chwilą jawiła się przede mną wizja zdarzeń radosnych i romantycznych, szedłem lekko skacząc po górach, wędrowałem po oświetlonych słońcem i pachnących kwiatami ścieżkach, teraz znalazłem się nagle w obliczu inkwizycji, w lodowatym przeręblu. Wybąkałem, że tak, jestem Żydem, nic więcej nie byłem w stanie powiedzieć. Chciałem natychmiast pożegnać się i uciec, wzburzenie i bolesne zaskoczenie odebrało mi jednak zdolność działania, stałem i patrzyłem na Agnieszkę, jakbym zobaczył złego ducha. Przez głowę przelatywały mi nieprzyjemne myśli i ponure wspomnienia, pełne skierowanych przeciwko mnie oskarżeń i gróźb.

cdn.

Inne wpisy Piotra na blogu

KLIKNIJ TUTAJ

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.