Uncategorized

Fragment ksiazki Powrot do ziemi Praojcow cz. 4

powrotAle w sprawie prezentów nie było lepszego znawcy niż Dorota. Byłam jej za to niezmiernie wdzięczna. Wyraz twarzy Doroty był gniewny i pełen wyrzutu, jednak nie wypowiadała tego na głos. Poddała się mimo woli mojemu radosnemu podnieceniu. Rozstałyśmy się jak siostry. Potem, gdy brat mój przyjechał do Paryża, nie ukrywał swego oburzenia na nią i na kierowniczkę internatu, że pozwoliły mi wyjechać z Paryża. Odwiedził wszystkie miejsca mojego pobytu we Francji, aby zna¬leźć przyczynę mojej ucieczki. Nie znalazł jej, nie zrozumiał i… nie wybaczył. Spotkaliśmy się dopiero po dwudziestu kilku latach!

Podróż

Madrych uśmiechał się z zadowoleniem, zwycięsko, gdy wsiadałam z nim do pociągu do Marsylii. Przy¬wrócił zbłąkaną owieczkę do stada… Odnosił się do mnie bardzo przyjaźnie, niemal adorował mnie. Jakby zapomniał, że zarówno ja, jak i on nie jesteśmy już wolni, nie czas na rozpoczynanie nowego romansu. Nazajutrz rano przybyliśmy do obozu w Marsylii, gdzie znajdował się nasz kibuc. Pierwszy, który mnie zauwa¬żył z daleka i szeroko rozwarł ramiona, aby mnie uściskać, był Heniek. Czy to zrządzenie losu? Całą swą radość z powrotu przelałam bez zastanowienia na niego. Zdawało mi się, że to on właśnie najbardziej odczuł moją nieobecność. Byłam szczęśliwa i zmieszana swym niespodziewanym odkryciem. Długo nie mogłam uwol¬nić się od tego uczucia. Wciąż wracał widok jego przyjaznej i tak szczerze uradowanej twarzy.
Heniek poprowadził mnie do baraków, w których mieszkali. Wszyscy okazali zdumienie i radość na mój widok. Przez cały poprzedni dzień myślałam o Adamie i naszym spotkaniu. Odnalazłam go wreszcie w jednym z baraków. Był zaskoczony. Przyglądał mi się dłuższą
chwilę, a potem pocałowaliśmy się, trochę zawstydzeni nagłą obcością i niepewnością siebie. Może nie uświada¬miał sobie jeszcze tej niespodziewanej zmiany, może przeląkł się mojego powrotu? Wobec radosnych okrzy¬ków towarzyszy Adam przyjął mój powrót z niewielkim entuzjazmem, co sprawiło mi rozczarowanie i gorycz, które jednak starałam się odepchnąć od siebie. Ale rzeczywistość znowu mnie zaskoczyła!
W Marsylii było cieplej niż w Paryżu. Świeciło słońce. W barakach szaro i nędznie. Żelazne łóżka pokryte ciemnymi kocami, zwykłe, drewniane stoły, ciasno. I ja tutaj w swym paryskim, modnym stroju, wysokiej fryzurze, długiej spódnicy, pantoflach na wysokich obcasach… Wszyscy dotykają mnie, pytają trochę z po¬dziwem, trochę z drwiną. Jakby pragnęli pokryć własne zmieszanie i gorycz, że nie mogą sami zobaczyć z bliska osławionego Paryża. Czułam się wśród nich jak bogacz w biednym, zapomnianym miasteczku. Tłoczyli się wo¬kół mnie, przedrzeźniali… Nie byłam tą, która opuściła ich parę miesięcy temu w Eschweige, która została wypędzona jak zdrajca. Oni tak. Rozprawiali o tych samych problemach, mieli te same fryzury, nosili te same ubrania. Dla nich czas stanął w Eschweige.
Raziło mnie to wszystko. Jakbym wpadła nagle w wą¬ski, ciemny dół. Przyjęcie przez Adama też nie zapew¬niało ukojenia, nie gwarantowało miłości. Nie ukrywa¬łam tego przed nim. Sprzeczałam się. Daremnie jednak. Nie rozumiał, czego chcę od niego. Jemu było dobrze, nie odczuwał żadnych braków. Obejrzał zawartość mo¬jej walizki, decydował, co komu należy podarować lub raczej nie podarować. Jakaś niewypowiedziana pustka zaległa mi w duszy. Nawet jedzenie było tu bardzo marne i w niedostatecznej ilości. Piękny, pełen świateł i czaru Paryż, którego tak się bałam na początku, był już daleko za mną — na zawsze.
Dwa tygodnie później przewieźli nas do pięknego dworu w Bandolu — portu w południowej Francji, skąd mieliśmy odpłynąć do Palestyny. Posiadłość należała do pewnego bogatego Żyda, który podarował ją Ży¬dom uratowanym z zagłady, a czekającym na statek do Palestyny. Posiadłość leżała nad brzegiem morza. Klimat był łagodny i ciepły. Mały raj, w którym zapominało się o całym świecie. Tłum ludzi z roz-maitych krajów, mówiących różnymi językami, róż¬niących się między sobą wiekiem, wyglądem, wyznawa¬nym światopoglądem, ale zjednoczonych wspólnym dążeniem dotarcia do Palestyny. Dobrze było czuć tę jedność, obserwować, słuchać i nie krępować się żydow¬skich imion i mowy. Obcy nie mieli tu wstępu. Kierow¬nictwo „Brychy” dbało o to przezornie. Pilnowało tej „twierdzy”.
Wciąż przekazywano tu sobie wiadomości, pogłoski lub przypuszczenia o życiu w Palestynie i szansach rychłego do niej dotarcia. Mówiło się najwięcej o stat¬kach, przewodnikach, o tych, którzy wyjadą pierwsi. Plotki, miłostki, zdrady, pojednania i rozstania. Roz¬maite grupy, prądy polityczne, sprzymierzeńcy i prze¬ciwnicy. Rozbudzało to dziwną energię, porywało, mimo ciężkich warunków, ciasnoty i wszelkich niedo¬statków. Zapomniałam o pięknym, skąpanym w słońcu
i zieleni internacie, wciąż jednak oddychałam atmosferą Francji, z którą nie wiązały mnie koszmarne wspo¬mnienia z zagłady.
Myśląc o tym wszystkim, cieszyłam się, że brat znajduje się daleko i nie może zatrzymać mnie lub zawrócić z wybranej drogi. Byłam teraz taka jak ogół, przynależałam do ogółu. Moja obecność była tu pożą¬dana, nikt nie był bogatszy ani biedniejszy ode mnie — mieliśmy te same ideały, te same możliwości rozpoczęcia budowy swej egzystencji w nowej ojczyźnie. Tak przy¬najmniej wyobrażałam to sobie. Każdy był tu ważny i potrzebny, a fakt ten napełniał mnie dobrym samopo¬czuciem. Słuchałam, wchłaniałam w siebie otaczającą nas atmosferę, obserwowałam ludzi. Niektórzy podobali mi się, na innych patrzyłam krytycznie i — jak każdy z nas — wyczekiwałam niecierpliwie możliwości wejścia na statek. W naszym kibucu nic się nie zmieniło. Kierownik stał się znów oficjalny i pełen wyniosłej rezerwy, jak przedtem. Wzmogły się plotki wokół niego. Jego dziewczyna z Głównego Zarządu znajdowała się pośród nas, gdy on tymczasem zaczął oglądać się za Basią, najmłodszą z dziewcząt. W kibucu uważano ją za dziecko, w Eschweige zwolniono z dyżurów i pracy, aby mogła uczyć się w żydowskiej szkole powszechnej. Basia wpatrywała się w Ramiego, jakby był wszechwiedzący i wszechmogący… Chana, ta z Głównego Zarządu, wysoka i tęga szatynka, była podobno starsza od nas. Wykształcona, miła i delikatna w obejściu. Mówiono, że jest chorowita, ale mądrych uparł się, żeby pojechała z nim razem nielegalnie do Palestyny, mimo że ze względu na słabe zdrowie i wysokie stanowisko w orga¬nizacji mogła otrzymać oficjalne pozwolenie i odbyć tę podróż w normalnych, bezpiecznych warunkach.
Niejednokrotnie oburzała mnie nadgorliwość rozmai¬tych „superidea listów”, którzy — niby w imię wyższych zasad kibucu — dawali się nam mocno we znaki. Nie milczałam, nie okazywałam posłuszeństwa. Nie potrafiłam powstrzymać się od krytyki, zwalczałam rzeczy niesłuszne, uprzykrzające życie. Fakt, że ktoś jest członkiem orga¬nizacji sprzed wojny i zna język hebrajski z owych lal, nie upoważnia go, aby rządził innymi. Byli wśród nich prawdziwi idealiści, wierni, doświadczeni i zdolni organi¬zatorzy, od których można było brać przykład i uczyć się. Ale były leż osoby ograniczone, które cechowały ślepy upór, mania własnej wielkości, wywyższanie się, chęć rzą-dzenia. Uważali się za lepszych ze względu na przedwojen¬ne członkostwo. Już wtedy bowiem wyrzekli się dobrych warunków w domu, wygodnego życia i wstąpili do kibu- ców, gdzie ciężko pracowali, znosili niedostatek i trudy. Należeli jakoby do nielicznych w narodzie żydowskim, którzy zawczasu — przed Hitlerem i zagładą — zrozumieli niebezpieczeństwo diaspory i konieczność osiedlenia się w dawnym kraju przodków, aby uniknąć prześladowań rasistowskich. Ponieważ inni zrozumieli to dopiero po kataklizmie, więc muszą ich słuchać i uczyć się od nich, jak żyć, jak postępować… Wciąż słyszało się takie słowa od przedwojennych syjonistów.
Nie znosiłam dogmatyzmu i bezpodstawnego uporu
towarzyszy z zarządu. Krytykowałam ich z całą swą impulsywnością. Nie znosili mnie za to. Przeważnie przegrywałam… W większości wypadków również ci „superidealiści” i „patrioci” wyjeżdżali w końcu do Ameryki lub innych krajów wielkich możliwości.
Jednym z takich był Icek. Dawny towarzysz Haszo- mer Hacair. Fanatyczny jidyszysta, znał hebrajski jesz¬cze sprzed wojny. Człowiek bardzo energiczny, o wyso¬kich aspiracjach i wielkiej pewności siebie. Uosobienie przepisów, reguł i ślepego ich wyznawania. Był sek¬retarzem naszego zarządu w kibucu w Eschweige. Cho¬dził między nami, sprawdzał, szukał, śledził, aby tylko przyłapać kogoś na łamaniu przepisów. Każdego, kto odważył się nałożyć jakąś rzecz z odzieży przeznaczonej na podróż do Palestyny, podnieść kromkę chleba do ust przed zakończeniem śpiewu pieśni hebrajskich, roz¬mawiać językiem galutu (polski, rosyjski itp.), surowo karcił, pouczał, przywoływał do porządku. Wszyscy bali się jego czujnych, latających niespokojnie oczu i ci¬chych, kocich kroków. Był niedostępny, surowy, mało z kim przyjaźnił się. Ubierał się pedantycznie według mody kibucowego pioniera i zachowywał się jak władca absolutny. Wzór klasycznego chaluca, należycie wy¬szkolonego jeszcze przed wojną. Umiał też doskonale grać swą rolę, wywierać wrażenie, a niektórym towa¬rzyszom potrzebny był właśnie ktoś, kogo należy śle¬po słuchać i naśladować. Miał więc kilku służalczych pomocników, wielbicieli mocnej ręki… Nie lubiliśmy się bardzo nawzajem. Ja wszakże stale mówiłam po polsku…
Któregoś dnia siedziałam na łóżku i czytałam książkę. Było nas cztery w pokoju. Każda zajmowała się czymś innym. Golda przyniosła talerz zupy z jadalni. Usiadła przy składanym stoliku i zaczęła jeść. Po chwili zjawił się Icek. Być może, śledzi! ją. Golda wstała z krzesła i przysiadła na swym łóżku, udając, że zupa nie należy do niej. Icek grobowym głosem zapylał, kto śmiał przynieść jedzenie do pokoju?! Zapanowała cisza. Nikt nie odpowiadał, nie próbował wyjaśnić. Wstałam i po¬deszłam do stołu, zaczęłam jeść. Nie mogłam dłużej ścierpieć tej bzdury. Jakim przestępstwem jest zjedzenie trochę zupy pozostałej z obiadu?! Denerwowało mnie także tchórzostwo koleżanek. Co on sobie myśli, kim tu jest?! Kim byłby bez nas? W kibucu wszyscy towarzysze są sobie równi — to główna jego zasada. Nie ma władców i podwładnych — tak nas wszakże uczono! Dlatego postanowiłam żyć w kibucu. Nie mówiłam tego na głos, jadłam, aby zademonstrować to czynem. Icek zabrał mi talerz sprzed nosa i zaniósł go do jadalni. Zostałam z łyżką w ręku… Przyniosłam z powrotem zupę i znów zaczęłam jeść. Czułam, że krew uderza mi do głowy. Dziewczęta spoglądały zalęknione, nie wtrą¬cały się. Icek zbladł. Wyciągnął ponownie rękę po talerz. Zanim zdążył mi go zabrać, wylałam mu na twarz jego zawartość. Skoczy! do mnie, chciał mnie spoliczkować. Akurat wszedł jeden z kolegów i powstrzymał jego rękę. Dziewczęta nie poparły mnie. Bały się. Nie chciały z nim zadzierać. Ale Icek otrzymał lekcję. Nie wchodził więcej do naszego pokoju… Po pewnym czasie zaczęły na¬pływać niewesołe listy z Palestyny. Ciężko, nie ma
pracy, nie ma mieszkań. Ludzie siedzą w namiotach i nie wiadomo, do kiedy tam pozostaną. Icek umiał uważnie czytać. Wyjechał do Ameryki. Kilku jego wielbicieli poszło w jego ślady. Nie byłam tym zdziwiona. Nie pojmowałam jednak, dlaczego miał taki posłuch u człon¬ków kibucu. Byli przecież dorosłymi, wolnymi ludźmi!
Pobyt w Bandolu był stosunkowo krótki. Jesienią 1947 roku ktoś zbudził nas w środku nocy. Natychmiast zerwaliśmy się z łóżek i wciągnęliśmy na siebie ubrania. Nasza kolej nadeszła! Inni zazdrościli nam, że nareszcie opuszczamy Europę. Oczekiwaliśmy wszak niecierpliwie wraz z dziesiątkami ludzi chwili, gdy przypłynie po nas statek. Z trudem mogłam uwierzyć, że teraz już poje¬dziemy. Wydawało się, że nigdy nie nastąpi kres naszej wędrówki. We Francji mogła nas zatrzymać i zawrócić policja francuska, a teraz groziło to samo niebezpieczeń¬stwo ze strony Anglików, którzy rządzili Palestyną i nie wpuszczali tam Żydów. Zatrzymywali na morzu statki przewożące imigrantów żydowskich, których następnie internowali w obozie na Cyprze… Pamięć drutów kol¬czastych była jeszcze tak świeża!
Każdy miał prawo wziąć ze sobą dziesięć kilo bagażu. Żadnych pieniędzy, dokumentów, fotografii. Nasza gru¬pa liczyła około trzydziestu chłopców i dziewcząt. Szliśmy prędko za przewodnikiem, nie znając ani drogi, ani kierunku. Posuwaliśmy się w skupieniu, ciszy, zamyśleni i szczęśliwi. Kiedy dotarliśmy do wyznaczone¬go punktu, zaczęliśmy schodzić ze stromych, wysokich skał, potykając się raz po raz. Oglądaliśmy się uważnie na wszystkie strony, czy ktoś nas nie śledzi. Obawialiś¬my się głównie patroli francuskich, które — w razie wykrycia nas — uniemożliwią nam wyjazd, kto wie, na jak długo?! Staraliśmy się podtrzymywać na duchu jeden drugiego, uspokajać, dodawać otuchy. Droga stawała się coraz trudniejsza, plecaki ciążyły i prze¬szkadzały, dokuczało pragnienie. Z ledwością wlokłam się za towarzyszami. Nie byłam nigdy wysportowana, a przed przyjazdem do Marsylii przeszłam operację ślepej kiszki i nie czułam się jeszcze dobrze. Bałam się strasznie, że w jednym z tych trudnych momentów schodzenia ze skał stoczę się w przepaść. Chłopcy, którzy czołgali się w pobliżu mnie i widzieli mój przerażony wzrok, śmieli się do mnie lub ze mnie… Ale w ten sposób dodawali mi odwagi, Nie było innej, lżejszej drogi. Musiałam zebrać wszystkie siły, zdławić strach, nie patrzeć w dół i posuwać się naprzód krok za krokiem. W końcu dotknęliśmy miękkiego piasku. Nie wierzyłam własnym oczom, gdy już stanęłam na brzegu. Spoglądałam na wysokie, wrogie szczyty skał i nie wierzyłam, iż zdołałam zejść z nich… Gdybym przedtem widziała ich ogrom, nie odważyłabym się pójść tędy za żadną cenę! Teraz patrzyłam na nie z dołu, wyczerpana doszczętnie i szczęśliwa, że jednak udało mi się przebyć tę drogę. Coraz więcej ludzi schodziło na brzeg i dołą¬czało do naszej grupy. Razem było nas 120 osób.
W dali rysowały się kontury jakiegoś statku. Światła zgaszone — czarna plamka na pełnym morzu. Była od kilku lat naszym celem, marzeniem! Przy brzegu czekały

Wybrala i przyslala Halina Birenbaum

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

birenbaum

 

 

 

 

 

 

 

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.