Marian Marzynski
Zanim zasiedliśmy do stołu na ekranie pojawił się nasz błazen — prezydent, darujący życie puszystej parze indyków. Ich pióra kojarzyły się z jego fryzurą. Zaraz potem swoją powietrzną fortecą odleciał do Afganistanu, do siedzącym tam nie wiadomo po co naszych żołnierzy; indyk z prezydentem doda im energii w zabijaniu muzułmanów.
Indyka zgotowała nam przyjaciółka — „czysta” Amerykanka — Kathleen McKenna (jeżeli nie liczyć jej irlandzkiego zanieczyszczenia), wraz z podkuchennym mężem o imieniu Jacques, belgijskim socjalistą. Przyprowadzili swoich przyjaciół: skrzypaczkę Susan i jej córkę – nauczycielkę, Margaret. Jak zwykle przy tej okazji ja, przybysz z Polski, pytałem miejscowych o głębszy sens słowa thanksgiving, ale niczego się nie dowiedziałem, bo wiadomo, że żadnego pojednania z Indianami nie było; pozostają rozmowy o tym, jak tego ptaka rozmrozić, w jakiej temperaturze piec i co wspaniałego do środka mu zafundować.

Po pierwszych kęsach indyka z jego nadziewkami, mieniącymi się kolorami tęczy, było wiadomo, że zebraliśmy się po to, by zaświadczyć, że nie jest tak źle, że mamy co do ust włożyć, w co się odziać i że jest komu za coś podziękować. Często, po rocznym niewidzeniu, mówi się przy indyku dobrze o rodzinach i przyjaciołach, a nawet — zdarza się — o pracodawcach. Blasku dodaje to, że w swoim klanowym instynkcie kilkaset milionów innych Amerykanów uzbrojonych w widelce i noże sięga po to samo indycze mięso.
Rozmawiamy o problemach: syn Kathleen i Jacques’a skończył studia historyczne i wybiera się na rok do Rosji, która go fascynuje, ale czy będzie mu tam bezpiecznie? Pytają nas, wschodnich Europejczyków — rodzice. Na co ja, że nie ma się czego obawiać, że nie jest to ta sama Rosja, pod której pręgierzem wyrastaliśmy. Grażyna ma odmienne zdanie i o takim opowiada im zdarzeniu, dziejącym się w Polsce, ale oddającym rosyjską atmosferę państwa policyjnego.
Policja w Gdyni wzywa ją na przesłuchanie. Odciski palców. Na stole leży pistolet śledczego, który pyta komu i za ile sprzedaliśmy nasze paszporty we Francji. Niech lepiej mówi, bo jej mąż Marian, siedzi już w więzieniu i sypie (ani nie siedzi, ani nie sypie). Wciąż na nowo, każe jej pisać zeznanie, że paszportów wrogom ustroju nie sprzedaliśmy, że Marian miał je w ręku ostatni raz po pokazaniu ich na granicy francusko-belgijskiej, a potem ślad po nich zaginął. Wypuszczają ją. Pięć lat później mój francuski kuzyn przed sprzedażą, czyści swój samochód i pomiędzy siedzeniami znajduje bezwiednie przeze mnie wsunięte polskie paszporty.
Zmiana tematu. Margaret, która uczy angielskiego w publicznej szkole powszechnej, odpowiada na moje — ojca innej nauczycielki — pytania. Plagą jej szkoły są telefony komórkowe, których uczniom nie wolno używać, ale wyciągane są po każdym wyjściu z klasy nauczyciela i na każdej przerwie. Równoległe z zajęciami trwa uczniowski mecz: kto dłużej utrzyma się w grach wideo. Ilość czasu, jaki jej uczniowie spędzają na gapieniu się w komórki, przechodzi jej wyobrażenia. Szkołom nie wolno zabierać uczniom telefonów, ale rozważa się zakupienie japońskiego programu, który blokuje w szkole sygnał telefoniczny i internetowy. Socjalista Jacques przewiduje z powodu internetu światowy kryzys mentalny: garstka intelektualistów będzie pisać instrukcje jak żyć, reszta ludzkości używając klików — wykonywać polecenia.
Deser. Zachwyty nad domowymi wypiekami: francuski tart Grażyny, ciasta ze słodkich kartofli i jabłek, w wykonaniu Susan, która głęboki smutek na twarzy przerywała lekko nerwowymi wybuchami śmiechu, kwitującymi humor wokół stołu. Kathleen bierze mnie na bok i mówi: po 45 latach małżeństwa, jej mąż — tenor operowy, odszedł z pewną flecistką. Susan przyszła do nas, żeby przy indyku zacząć powracać do życia. Nasz indyk dodał świętu dziękczynienia nowego blasku.
Kategorie: REUNION 69
Kochaj bliźniego…a nie siebie samego.
Potępiam ubliżanie kogokolwiek, a w szczególności ludzi, których wybrały miliony głosujących.
To także oczywiście obraza tych olbrzymich rzesz ludzkich.
Warto wyrazić skruchę i odpokutować.
Nie ublizaj naszemu prezydentowi!!
Po przeczytaniu wpisu kol. Marzyńskiego przypomniała mi się stara anegdota z życia tow. Lenina. Bylo to w roku 1915-tym, po konferencji socjalistów europejskich w szwajcarskim Zimmerwaldzie koło Berna. Jeszcze w czasie jej trwania grupa delegatów bolszewickich wraz z Leninem postanowiła odetchnąć czystym górskim powietrzem, wspinając sie po jednym z łatwiej dostępnych szlaków . Gdy otworzyła się przed nimi majestatyczna panorama szwajcarskich Alp, z ośnieżonymi szczytami opromienionymi zachodzącym slońcem, towarzysze, dotąd glośno rozprawiąjacy o polityce, mimo woli zamilkli pod wrażeniem otaczającego ich piękna. Gdy usiedli na chwilę, by móc podziwiać niezwykły krajobraz, w ciszy rozległo sie głebokie westchnienie Lenina. – To z zachwytu nad przyroda, Wlodzimierzu Iljiczu? – zapytała z szacunkiem jedna z towarzyszek – NIe, ja wciąż myślę: jaka to straszna swołocz, ten Martow*! – padła odpowiedż.
* Julij Martow (nazwisko panieńskie Cederbaum) byl ówczesnym przywódcą frakcji umliarkowanych socjalistów, których Lenin i jego zwolennicy określali mianem “mieńszewików”.
Najbardziej zainteresował mnie w opowieści MM wątek o Kathleen, której mąż — tenor operowy, odszedł z pewną flecistką. Może w nastepnym odcinku więcej na ten temat.
“demokratyczna faszyzujaca holota” to rownie, jak nie bardziej, obrazliwe okreslenie, ublizajace wielu z nas.
Żydzi amerykańscy zapłacą ciężki rachunek Demokratom i Republikanom. Oskarżeni przez Republikanów za impeachment ale już niedługo przez Demokratów za fiasko tegoż.
Jak w na starym kontynencie i w starej ojczyźnie, winni socjalizmu i kapitalizmu jednym tchem.
Gdyby wymodlony Bernie et consortes doszli do wladzy po kilku latach zabrakloby indykow ,slodkich kartofli i jablek, i prorokow…
Takie wywody alienują od 69 wielu z nas, którzy mieszkają w USA, są obywatelami i dla których Trump jest prezydentem . Nazywanie Trumpa błaznem ubliża nam. To nie pomoże demokratycznej, faszyzującej hołocie ani żydowskiej mniejszości w USA.