Marian Marzynski
Jerzy Dynin pisał swój pamiętnik jako 20-letni młodzieniec, zaraz po zakończeniu wojny. Dlaczego przez 75 lat trzymał te kartki w ukryciu? Czy taka była cena wojennej traumy ocalonego Żyda?
Pisze Dynin:
Wiosną czterdziestego drugiego roku, wszystko zaczynało się zielenić. Lepkie pączki kasztanowca pękały i ukazywały swą zawartość. Na duszy było nam nieco lżej, lecz spokój przechodził, kiedy do miasteczka przyjeżdżał żandarm Reines. Wówczas mama starała się jak najmniej być w zasięgu jego wzroku i chodziła do biura okrężną drogą, przez ogrody. I oto widzę Reinesa, jak stoi na werandzie mieszkania burmistrza po obfitym posiłku. Niska postać o wielkim brzuchu i błyszczącym z daleka hełmie. W ręku ma krótką broń automatyczną. Tegoż dnia na rozstrzelanie przyprowadzono z majątku Burdykowszczyzna, piętnaścioro młodych Żydów i Żydówek Na widok Reinesa zrobiło mi się mdło i na nieswoich nogach dowlokłem się do naszej izby. Mama przyszła z biura ledwo żywa. Usłyszeliśmy salwę z automatu. Mama zbladła. „Zabijają niewinnych ludzi”, wymamrotałem raczej do Boga niż do siebie lub mamy.
„Aryjskie papiery” to opowieść o rodzinie żydowskiego przemysłowca tekstylnego w Łodzi, którą pod białoruskimi Baranowiczami, na ziemi wilgotnej od polsko-żydowskiej krwi, utrzymywała przy życiu walizeczka z brylantami, a do śmierci zbliżało — obrzezanie Jurka. Chwilami pierwszą osobę zastępuje trzecia, bo jak pisze autor, pisania w pierwszej osobie nie wytrzymywał emocjonalnie:
Spojrzał jeszcze raz przez okno, po czym uklęknął i zaczął się modlić. Była to modlitwa bez końca. Obudził się w nim Bóg. Wewnętrzny rozkaz opanował go całkowicie: „Teraz musisz pójść do kościoła”. Zwalczył w sobie szybko niechęć pójścia do zimnego, pustego kościoła. Wiedział, że ktoś nim rządzi – ten, kto go ocali. Wszedł przez wąskie otwarte drzwi kościoła. Był sam z Bogiem. Coś kazało mu zbliżyć się do samego ołtarza. Tam uklęknął i modlił się. Nie chciał opierać się o poręcz bariery przy ołtarzu. „Niech będzie niewygodnie”. Tym rozpoczął swoją pokutę. Kolana bolały od klęczenia na kamiennej i zimnej podłodze, a on wyciągał ręce do ołtarza i prosił o łaskę. O, jakżeby chciał się rozpłakać, jakże by mu to ulżyło. Próbował płakać, nie mógł. Modlił się więc dalej. Był blisko Boga. Oddał się całkowicie w jego władanie. Wyszedłszy z kościoła, uśmiechnął się jakimś nieziemskim uśmiechem. Nie bał się teraz niczego i nikogo.
Fenomenalna pamięć autora, który od czasu matury, 80 lat temu, nie rozwijał swojego polskiego, zamieniła pamiętnik w dreszczową powieść, z mocno rozwiniętymi postaciami matki i syna. Proza Dynina jest na miarę „Pamiętnika z powstania” Mirona Białoszewskiego. W obu przypadkach wojna opisywana jest tak brutalnie, że od karabinowych strzałów pękają bębenki, a po wybuchach bomb, oczy zaciemnia kurz ziemi.
Druga wojna światowa odchodzi już w niepamięć. Za odwagę wydania tej książki brawo „Prószyński i S-ka”.
Kategorie: wspomnienia