
Zamówiłem w Empiku książkę Jacka Tacika „Jak nie lubić Żyda?”, chociaż tytuł wydaje mi się i niezręczny i dwuznaczny. Kupiłbym chętnie książkę „Jak polubić Polaka?”, a proces polubiania chciałbym zacząć od siebie samego. Lubię Francuzów, bo przez dziesięć lat w walce o przetrwanie trudniłem się winobraniami i piłem z żabojadami czerwone wino z niejednej beczki. Żydów natomiast lubię nadmiernie, bo grzebałem się z nimi w jednej piaskownicy tepedowskiego chederu przy Zakonie Machabauszowym i nie mam innych przyjaciół z dzieciństwa, niźli Żydzi.
Od pierwszego wejrzenia kochałem Tuwima i uwielbiałem Słonimskiego. Ale Baczyńskiego doceniłem i polubiłem dopiero wówczas, gdy wyszło na jaw, że też był Żydem. Wiersz Baczyńskiego , w którym powtarzają się słowa „wyjmij z oka szkło bolesne” nabiera patosu i gabarytu, gdy wyjaśnione jest, o jakie oko i jakie szkło może chodzić człowiekowi, który w patriotycznych okolicznościach Powstania Warszawskiego z praktycznych względów wolał swoją żydowskość ukrywać.
Przez półwiecze przyjaźniłem się z dwojgiem wybitnych artystów, z poetką Joanną Kulmową i jej mężem, reżyserem teatrów muzycznych, filozofem i organistą kościelnym. Przez pierwszych dwadzieścia lat nie wiedziałem, że Joanna była Żydówką , uratowaną z holokaustu w katolickim przyklasztornym sierocińcu.
Robert Roewen Stiller, genialny tłumacz z angielskiego i niemieckiego, a przy tym zaciekły szowinista na tle swojego szlachetnego żydowskiego pochodzenia, w manierycznej książce „Żydowskie abecadło” przedstawił Joannę : „Córka Wandy Landsberg z ojca Alfreda”. To nieprawda, pradziadkiem Joanny rzeczywiście był Aleksander Landsberg, magnat włókienniczy z Tomaszowa Mazowieckiego, ale Wanda wyszła za zasymilowanego, kompletnie spolonizowanego Alfreda Cichockiego i przyjęła jego nazwisko. Jaki ma sens podkreślanie nazwiska rodowego po mieczu, skoro na grobie Wandy widnieje słowiańskie nazwisko Cichocka po kądzieli? Stiller , drań jeden, chociaż z drugiej strony wspaniały tłumacz, prywatnie przewodniczący Żydowskiej Gminy Reformowanej w Warszawie, miał zatajoną pretensję do Kulmowej, że w wieku podeszłym wzięła z Kulmą ślub w obrządku katolickim. Na ogół jest tak, że to żydożercy w tendencji demaskatorskiej podają „prawdziwe” nazwiska zasymilowanych Żydów. Stiller postąpił podobnie szpetnie, lecz w dobrej intencji. W jego mniemaniu przypomnienie prawdziwie żydowskiego nazwiska po przodkach przynosiło każdemu przechrzcie zaszczyt.
Nic na tym świecie nie jest wieczne. Polityka przemija, poezja przemija, najgorsze, że wieczne pióro „Sheaffer” również osiąga swój kres. I właśnie takim zepsutym egzemplarzem „złotego sheaffera” Joanna Kulmnowa chciała ubogacić moją kolekcję bezużytecznych pelikanów, watermanów i parkerów, odziedziczoną po ojcu, nieszczęsnym wyrobniku literatury wspomnieniowej. Przełamując łapczywość kolekcjonera, powiedziałem wówczas, że chętnie przyjmę dar, jeśli sheaffer okaże się nienaprawialny. Ale na Chmielnej, głęboko w bramie czynszowej kamienicy, jest taki czudiesnyj wracz, jewriejczik, który z zepsutymi piórami potrafi czynić cuda. Zaprowadziłem Jana do ukrytego przed wzrokiem przechodniów warsztatu o stuletniej renomie. Sędziwy właściciel obejrzał pióro z mlaskaniem i z mruganiem, wyrzucił z siebie kilka achów i ochów, po czym oświadczył: „Zobaczymy, co da się tutaj zrobić.”
Magiczne pióro, jak magiczny ołówek z telewizyjnej kreskówki dla dzieci, w cudowny sposób przyczyniło się do powstania dzieł wiekopomnych. Zaczęło szwankować dopiero w momencie, gdy Joanna Kulmowa, już jako prezes Warszawskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, składała swój autograf na licznych dyplomach dla zwycięzców, bądź tylko autorów prac wyróżnionych w ogólnopolskim konkursie dla licealistów na najlepsze wypracowanie o słynnej polskiej „tolerancji w wiekach dawnych”.
W imieniu amerykańskich fundatorów nagrody wręczali licealistom dwaj wybitni Amerykanie pochodzenia polskiego: profesor Zbigniew Brzeziński, były doradca polityczny prezydenta Cartera, i Jan Nowak-Jeziorański, były dyrektor Sekcji Polskiej Radia „Wolna Europa”. Mam w bibliotece zachowany egzemplarz „Dykteryjek przedśmiertnych” Jana Kulmy , który za pośrednictwem ambasady USA w Warszawie miałem przekazać Zbigniewowi Brzezińskiemu, powinowatemu naszej wielkiej rodziny. Bo trzeba wiedzieć, że ja do Rodziny Strumiańskiej, złożonej z kilkudziesięciu markowych artystów z całej Polski i z grupki zakonnic z Gorzowa Wielkopolskiego, wtarabaniłem się kuchennymi schodami przez ożenek z Elżbietą z Wałukiewiczów, dla której Kulma był z krwi-kości „wujeczkiem Janem”. Zachowałem ten egzemplarz z piękną dedykacją Jana dla Zbigniewa Brzezińskiego, ponieważ ambasada USA , w przesadnej obawie przed zamachem terrorystycznym, nie zgodziła się na przyjęcie przesyłki i odmówiła nawet podania miejsca zamieszkania adresata. Widziałem syna profesora Brzezińskiego w pochodzie 4 czerwca 2023 r. w Warszawie. Chyba zapukam do Jego Ekscelencji Ambasadora Stanów Zjednoczonych z tym ślicznym upominkiem w ręku.
Agonia złotego sheffera rozciągnęła się na dwa dni. Podczas składania autografów przez panią prezes oddziału warszawskiego stowarzyszenia pisarzy polskich na dyplomach dla uczniów wyróżnionych w konkursie, jej luksusowe wieczne pióro cierpiało na coś w rodzaju czkawki; zacinało się, lub też, przeciwnie, wypuszczało na biały papier czarnoniebieskie kleksy. Nazajutrz, gdy na łamach „medialnego sponsora konkursu” nie ukazała się najskromniejsza choćby wzmianka o uroczystości wręczenia nagród, a na dwu kolumnach rozkładówki „Gazety Wyborczej” umieszczony był artykuł redakcyjny jawnie reklamujący pożytki stosowania amerykańskiej wiagry w praktyce życia małżeńskiego, Jan spąsowiał z oburzenia. To on, pokonując piętrzące się przeszkody, ściągnął zza oceanu dwu wybitnych Polaków z amerykańskimi paszportami, a sponsor medialny konkursu nie znalazł miejsca na jakiekolwiek odnotowanie tego wydarzenia? Skandal! Obelga dla dwu wielkich Polaków z Ameryki!
Joanna Kulmowa chwyciła za złotego sheffera i nie bacząc na jego wybryki, na jednym oddechu napisała wiersz zaadresowany do Adama Michnika, redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, który brzmiał tak:
„Jak tu śnić o tolerancji w dawnych czasach gdy nie sięga prasa wyżej kutasa? Jakże w strefy górne się zabłąka kto ma myśli na poziomie członka? Jak wywiąże się z prasowej protekcji kogo trapi ból nieczęstych erekcji? Jam Gazecie list słała za listem a jej więdło ciało jamiste! Ja o Rzeczypospolitej Narodów a Gazeta – że nie ma wzwodu... Ja: „Pisarze Polscy błagają cię!” ona – że jej opada prącie... Niegodziwie intelektu żądać od żurnala któremu penis nawala! Jeno płakać mi nad wiotkim jądrem pisma co miast wzniosłej postawy zwis ma (Warszawa 1998)”
Redaktor Adam Michnik miał szansę, ale z niej nie skorzystał i zgrabnego pamfletu na własną cześć nie wydrukował, zato śmiertelnie obraził się na Kulmową. Kartka papieru z pamfletem na temat wiagry pokryta była szpetnymi kleksami, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo wiersz do redakcji „Gazety Wyborczej” wysłany został e-mailem. Złoty shaeffer wydał z siebie ostatnie tchnienie i później już nie wykrztusił ani jednego słowa pod dyktando Joanny.
Z firmy przy Chmielnej nadeszła wkrótce ponura telefoniczna wiadomość, że pióra nie można naprawić, tak bardzo jest zepsute. Jan, nie pytając nikogo o zdanie w tej kwestii, powiedział właścicielowi warsztatu, żeby w takim razie bezużyteczny przedmiot zachował dla siebie. Jako kolekcjoner obumarłych piór wiecznych, zaprotestowałem przeciw decyzji tak krzywdzącej dla mojego zbioru. Po krótkim konsylium postanowiliśmy w trójkę, właścicielka złotego sheffera, jej szczodrobliwy donator i ja, pożądliwy właściciel mini-kolekcji, że udam się osobiście na Chmielną i spróbuję sprawę odkręcić.
Rzecz nie była prosta. Kiedy zapukałem do ukrytego w podwórzu warsztatu, firma
była zamknięta z powodu choroby. A gdy już otworzyła podwoje, okazało się, że złotego sheffera nie ma na miejscu, ponieważ sędziwy „czudiesnyj wracz” trzyma go w swoim podmiejskim domu. Już miałem na końcu języka ostre słowa o złodziejach wiecznych piór i o ich marnym losie, który, jako żurnalista, niechybnie im zgotuję, lecz nobliwy starszy pan w porę powstrzymał mnie słowami: „Wie pan, podjąłem jeszcze jedną próbę naprawy. No i udało się! Sprawdzam już tylko, czy atrament przedwcześnie nie zasycha na spławiku. Niech pan przyjdzie odebrać pióro po niedzieli.”
W poniedziałek odebrałem sheffera z naprawy i triumfalnie zaniosłem go do Joanny Kulmowej, prawowitej właścicielki przedmiotu co najmniej tak luksusowego, choć trochę mniej kosztownego, jak przesławny zegarek ministra Nowaka, którego ten wysoki urzędnik państwowy nie odwzorował w obowiązkowym oświadczeniu majątkowym. Powiedziałem, że stał się cud, shaeffer działa jak nowy! Joanna, jako panienka wzorowo wychowana w pałacu magnata włókienniczego z Tomaszowa Mazowieckiego, zawyrokowała, że w tej sytuacji złoty shaeffer, chociaż w naprawie przywrócono mu życie, to jednak zasili moją kolekcję obumarłych wiecznych piór, skoro już raz został mi podarowany. I wówczas kategorycznie postawił się Jan. Wyrwał mi z rąk przedmiot sporu. Skreślił kilka słów na kartce papieru i oświadczył, że skoro pióro na powrót zaczęło pisać, ma pozostać w rękach Joanny, bo to dla niej shaffer został kupiony. Ja na prawidłowo funkcjonującego shaeffera nie zasługuję, bo przecież swoje dziennikarskie dyrdymałki wyklepuję na klawiaturze komputera…
Z tym wyklepywaniem na klawiaturze prawda była tylko częściowa, bo gdy chciałem napisać coś od serca i naprawdę zgrabnego, zawsze siadałem przed czystą kartką papieru i sięgałem po swoją kieszonkową maszynkę do pisania, blaszane lecz nierdzewne niemieckie pióro „Lamy”, obudowane niezniszczalnym plastikiem.
Pierwsze pióro „Lamy” w roku ustrojowego przełomu dał mi Konrad, stary kumpel od nart i od pływania, legendarny komentator sportowy sprzed trzech ćwierci wieku („Sportu blaski , sportu cienie, czyli Gruda na antenie”) w zamian za świetną podróbkę starożytnego „Pelikana”. Nie było to z mojej strony oszustwo , bo powiedziałem mu, że bierze do rąk falsyfikat. „To nic nie szkodzi – powiedział – bo ty dostajesz pióro z plastiku”. Właściwie nie było to pióro wieczne, lecz tylko doskonały przyrząd do pisania na atramentowe naboje. Stalowa stalówka na każdym papierze pisała równo, miękko rozsmarowywała atrament bez zasychania. A gdy mocniej nacisnęło się na papier, dzióbek stalówki rozdwajał się lekuchno, stawiając na papierze literki z kaligraficznymi pogrubieniami, jakby pisane były kreślarską redisówką. Dla Joanny Kulmowej taki przyrząd nie nadawał się do użycia , bo ona pisała drobnym maczkiem i ślicznym kaligraficznym ściegiem. Dla niej naprawdę przydatny był taki delikatny cienkopis, jak wieczne pióro Shaeffera.
Pierwsze „Lamy” zgubiłem po trzech latach. Napisałem w tej sprawie do Konrada Grudy na adres w Wiesbaden, a on przysłał mi kolejny egzemplarz, co kosztowało go dwadzieścia euro. Kilka następnych „Lamy” kupiłem w kawiarni „Wrzenie Świata” od nieocenionego reportera Mariusza Szczygła, płacąc po siedemdziesiąt pięć złotych za sztukę. Później kupowałem już tylko przez Internet, bo wychodziło jeszcze taniej. Rozdawałem szlagierowy niemiecki produkt moim znajomym przy okazji imienin, bądź urodzin. Jeden egzemplarz dałem w prezencie torakochirurgowi dr Piotrowi Rudzińskiemu, który zrobił mi w płucu wielką dziurę po nowotworze i artystycznie ją załatał. Z wdzięczności za przeszczepienie nowej rogówki do obu oczu, dwa egzemplarze podarowałem też doktor Małgorzacie Cybilskiej z kliniki okulistycznej profesora Szaflika -Juniora, bo przy wypisywaniu recept i kart chorobowych ta znakomita mikrochirurg posługiwała się długopisami jednorazowego użytku, ponieważ w roztargnieniu wszystkie przyrządy pisarskie błyskawicznie gubiła. Od długopisów robiły się jednak odciski na kciuku i palcu wskazującym, którymi podczas operacji okulistycznych pani doktor delikatnie dzierżyła brzeszczot mikroskopijnego skalpela, a piszące bezwysiłkowo ergonomiczne pióra „Lamy” są tak tanie, że nawet ja, emeryt starego portfela, mogę je masowo rozdawać.
W 2012 roku przeczytałem w nekrologu, że Konrad Gruda „urodził się jako Glückmann”. Był Polakiem pochodzenia austriackiego, czy może raczej niemieckiego? Mało prawdopodobne. W „Żydowskim abecadle” nieoceniony Robert Stiller niesprawiedliwie pomija jego nazwisko. Skoro jednak Polskę opuścił w 1969 roku po antysemickich czystkach w Telewizji Polskiej, mogę snuć domysł, że urodził się jako Glikman, co w Niemczech transkrybowano na Glückmann. Ważne jest tylko to, że Konrad , jako założyciel klubu „Kaczka”, był pionierem dziennikarskiego narciarstwa alpejskiego, i że, po wtóre, to on zaszczepił na polskiej ziemi zainteresowanie taniutkim piórem „Lamy”, spełniającym wszystkie wymagania najwytrawniejszego nawet grafomana. Skoro był Żydem z pochodzenia , to mam do niego żal, że mnie tej tajemnicy w zaufaniu nie zawierzył.
Ale prawdziwą przykrość wyrządził mi dopiero profesor Marek Safjan, uczony prawnik z Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu, uwielbiany przeze mnie i przez całe moje naturalne środowisko na równi z prezesem Rzeplińskim, sędzią Tuleyą i innymi kontestatorami Dobrej Zmiany w togach sędziowskich, a nawet prokuratorskich. Zaatakowany przez „Gazetę Polską”, organ polskich neofaszystów, profesor Safjan zaczął gęsto się tłumaczyć. Że po pierwsze nie jest Żydem, albowiem w jego żyłach płynie krew w trzech czwartych słowiańska,i że po drugie jego czystej krwi żydowskiej dziadek nie był funkcjonariuszem w Grenzschutzu, lecz niewolnikiem wykorzystywanym w służbie pomocniczej tej formacji, świadczącym usługi sanitarne, że po trzecie z ojcem, sławnym autorem scenariusza do serialu o szpiegu J-23, ma niewiele wspólnego, ponieważ nie mieszkał z nim już od trzeciego roku życia i nie miał z nim żadnego sentymentalnego kontaktu, że na koniec o swojej żydowskiej przymieszce do słowiańskiej krwi, ani też o „resortowej” przynależności ojca przez długie lata nie miał zielonego pojęcia.
Jakiś zacny polityk poczynił w związku z tym roztropną uwagę, że na ataki faszystów przyzwoity człowiek nie powinien w ogóle odpowiadać, ponieważ redaktorzy „GP” według reguł Kodeksu Boziewicza nie posiadają tak zwanych „praw honorowych”, bo są to ludzie, którym nie należy podawać ręki. Wprawdzie Robert Stiller w swoim „Żydowskim abecadle” o najwybitniejszych twórcach literatury polskiej (Mickiewicz, Tuwim, Słonimski, Leśmian ,Hen, Brzechwa itd.), poświęca odrębną notkę Leopoldowi Ungerowi, zaś autora „Stawki większej niż życie” lekceważąco pomija, lecz ja, dla przykładu, byłbym dumny z pochodzenia, jakie przypadło w udziale profesorowi Safianowi bez jego najmniejszego w tym kierunku wysiłku i zasługi. To wielki powód do chwały i sławy – napisać scenariusz dla serialu, z którego bon-moty przeniknęły do języka potocznego i są żywe do dzisiaj (Andrzej Zbych to pseudonim duetu autorskiego Andrzeja Szypulskiego i Zbigniewa Safjana).
«Łączenie historii mojego ojca z moim życiorysem jest ohydne. Mój życiorys był życiorysem odrębnym (…), nigdy nie należałem ani do organizacji młodzieżowej, ani do partii. A wciąż używa się wobec mnie stereotypu „Żyda i komucha”» – wyżala się profesor Safjan w Internecie.
Jaki tam Żyd z profesora Safjana? Z powodu miażdżącej przewagi krwi słowiańskiej nad żydowską domieszką, na domiar złego po mieczu, a nie po kądzieli, sędzia Trybunału Sprawiedliwości miałby olbrzymie trudności z uzyskaniem obywatelstwa Izraela!
W życiorysie poetki Joanny Kulmowej zamieszczonym w Wikipedii nie wspomina się o tym ,że Żydówkę o tak zwanym „dobrym wyglądzie” uratowano w katolickim klasztorze. A byłaby to informacja pozwalająca zrozumieć zaszyfrowany fragment z tomu wspomnieniowego pt. „Ciułanie siebie”, który brzmi jak następuje:
„Bałam się okropnie dalszego ciągu, że paskudztwo tego świata mnie oblepi, zamuli na zewnątrz i od wewnątrz, zwłaszcza od wewnątrz. Bałam się, płakałem ze strachu przed ludźmi, którzy przecież pomimo wszystko tak cudownie i niespodziewanie pozwolili mi przeżyć. Pisałam wtedy, tuż po wojnie: „Boże, jeśli mam dojrzeć w bólu, niech nie dojrzewam” (…) Miałam lat siedemnaście, a to wiek sposobny do samobójstwa.”
„Tak cudownie i niespodziewanie pozwolili mi przeżyć”! Ta zwięzła recenzja życia klasztornego stała się dla mnie zrozumiała dopiero po obejrzeniu filmu dokumentalnego braci Sekielskich o pedofilii w kościele. Jeśli Joanna Kulmowa nie była ofiarą gwałtu, to przynajmniej doświadczyła molestowania i kar pokutnych na klęczkach. Jej uporczywe zaprzeczanie pochodzenia żydowskiego znajduje tym sposobem całkowite uzsadnienie.
Jakub Kopeć
Wszystkie wpisy Jakuba TUTAJ

Kategorie: Uncategorized
Julku, Znałam całą rodzinę doskonale i potwierdzam. Ale w ogóle dziwna obsesja Pana Jakuba.
Ja też bardzo lubię pióra wieczne Lamy. Ale jest coś jeszcze lepszego (choć niestety coraz rzadszego do znalezienia) – pióra wieczne dla dzieci firmy Faber-Castel. Pozdrawiam.
Panie Jakubie,
Pragnę rozwiać Pańskie wątpliwości odnośnie rodowodu Konrada Grudy, Gliksmana. Jego siostra, 90 +, dokładnej liczby nie mogę podać, Pan rozumie dlaczego, żyje w Szwecji. Przed wojną Konrad studiował na Uniwersytecie Jagielońskim na stojąco. Ten fakt zwalnia chyba od przedstawiania metryki urodzenia.
Z uszanowaniem,
Julian Better