Marian Marzynski

Miałem siedem lat, gdy Niemcy przegrywali wojnę. Wycofując się z frontu, w lecie 1944 roku, rozbili obóz przed kościołem naszego sierocińca w Łażniewie pod Warszawą i częstowali nas czekoladą. Potem odwiedzili nas zwycięzcy: obdarci i głodni rosyjscy żołnierze, którzy wyjadali nam zapasy żywności. Nie rozumiałem tej wojny, ale wiedziałem, że straciłem w niej rodziców, którzy byli Żydami i że była to moja wielka tajemnica, znana tylko Bogu. Drugim po Bogu był ksiądz.


Dotykając w zakrystii jego szat, podając mu przy ołtarzu ampułki z winem i wodą, rozpylając i wdychając kadzidło, czułem, że kościół zastąpił mi dom, a kościelna ceremonia — dziecięce zabawy. Byłem bezpieczny, ale też zobowiązany.
Z wycieczki na święcenia kapłańskie w warszawskiej katedrze, zapamiętałem obraz leżących tam pokotem kleryków. Postanowiłem zostać księdzem.

Rozmyślałem o tym w czasie rekolekcji na początku 1945 roku, gdy do jadalni weszła kobieta i powiedziała, że jest moją matką. — Nie znam pani — powiedziałem jej, teraz mamy rekolekcje, nie mogę z panią rozmawiać, proszę przyjść, jak się skończą.
Pieszo, przez zamarzniętą Wisłę, matka po raz drugi przyszła do Łaźniewa. Wciąż jej nie poznawałem, ale gdy wymieniła imię swojej siostry, powiedziałem: — Tak, pamiętam, to była piękna ciocia Franuchna. Rozpoczęliśmy pertraktacje: — Jest mi tutaj dobrze — mówiłem — księża o mnie dbają, a pani? Skąd pani weźmie pieniądze na moje utrzymanie? Z podróży do Warszawy zapamiętałem trzeszczącą się furmankę i kożuch, którym mnie przykrywała. Po wielu latach przeczytałem list, jaki zaraz po wojnie matka otrzymała od księdza Józefa Kamińskiego.





Niedługo po przyjeździe do Warszawy, matka i ciocia Antosia zaprowadziły mnie do kościoła Na Kamionku. Ksiądz Kamiński był tam proboszczem i zaproponował, abym służył do mszy. Ołtarz był wyższy niż ten, który znałem z Łaźniewa. Sięgnąłem po ampułki z wodą i winem. Jedna z nich upadla mi na podłogę. Poczułem, że wiara, która zaraziła mnie ciocia Antosia, została skompromitowana. Aż do jej śmierci w 2008 roku, traktowaliśmy ją jak rodzinę. Propozycję wystąpienia dla niej o medal „Sprawiedliwych”, odrzuciła z uśmiechem: — To, co było między Matką Bożą, mną i tobą, Maryś, nie powinno nikogo obchodzić.
Dcn
Poprzednie czesci TUTAJ
Wszystkie wpisy Mariana TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Piękne i bardzo wzruszające wspomnienie.
Pani Kaczorowska, to prawdziwa bohaterka. Dlatego uważam,ze choć za swego życia nie myślała o uznaniu i odznaczeniu Medalem Sprawiedliwych, to teraz warto by się starać o pośmiertne uznanie jej zasług przez YAD VESHEM.