Uncategorized

Janina Katz

Janina Katz

18. października minęła minęła 10 rocznica śmierci Janiny Katz, naszej emigracyjnej duńskiej poetki, pisarki, tłumaczki i eseistki.  Pod koniec swego życia pisała także po polsku.

Myślę, że jest to dobra okazja, żeby wspomnieć o Jance i przypomnieć, że była ważną postacią na naszym emigracyjnym parnasie, a także bardzo uznaną duńską pisarką. 

To są moje osobiste wspomnienia z wieloletniej przyjaźni z Janką. 

Aleksander Milchtach Sław


Janka. 

Weszła, niewysoka, szczupła. Ogromne, kręcone, ciemne włosy dookoła szczupłej twarzy i  pięknych oczu. Zdenerwowana i spięta, sztywne ruchy – brak tylko szyldu na piersi ”Ostrożnie – szkło”.  

To jest Janina Katz – przedstawiła ją szefowa – będzie pracować w sekcji słowiańskiej.  

Działo się to chyba w 1976 może 1977 w Bibliotece Królewskiej w Kopenhadze, gdzie ja już od roku  czy dwóch pracowałem właśnie w owej katalogowej sekcji słowiańskiej. Byliśmy młodą i hałaśliwą grupą, zwłaszcza ta polska jej część, gdzie tylko moja mama Inka Milichtajch, psuła statystykę  wieku, ale podnosiła za to poziom kultury i dyscypliny pracy. 

Janka dostała biurko obok mojego i tak już zasadniczo zostało do końca naszych dni w bibliotece. Mimo różnych przeprowadzek lokalowych prawie zawsze siedzieliśmy ramię w ramię lub nos w  nos. 

I Janka wybrała sobie moją mamę i mnie na przyjaciół. Tak się to odbyło. Janki nie można było  sobie wybrać na przyjaciółkę. To ona wybierała. Że moją mamę rozumiałem dobrze, ale fakt, że ja  też zostałem zaliczony do sfery ludzi bliskich, dotarł do mnie dopiero wiele lat później. Przy  spotkaniu z Janką, 12 lat ode mnie starszą, miałem gdzieś 25-26 lat i studiowałem na  Uniwersytecie Kopenhaskim, tym niemniej mentalnie i intelektualnie byłem w porównaniu z Janką  niedoróbką, borykającą się z własną tożsamością, brakiem celu w życiu i nieudanym związkiem.  

Dlaczego Janka akurat mnie sobie wybrała, pozostaje dla mnie tajemnicą. Faktem jest, że to ona  zainicjowała tą naszą z czasem bardzo bliską przyjaźń i ona także zaczęła mi matkować, zawsze  jednak pozostając na poziomie ”la petite différence” i nigdy nie wkraczając w strefę  macierzyństwa. 

Miało to swoje dobre strony i złe strony.  

Dobrą stroną było to, że Janka zrobiła ze mnie Żyda. Zrobiła Żyda z człowieka, którego matka  próbowała chronić przed antysemityzmem wychowując go na Polaka i który nosił swój  nieskonsumowany garb żydostwa nawet wiele lat po emigracji z Polski. Ten mój garb po prostu  wessał się w zderzeniu z bezkompromisową świadomością Janki, że jest Żydówką.  

Złą stroną wpływu Janki na mnie było jej niezadowolenie z pracy w bibliotece, którym także  zaraziła i mnie. Uważała, że zarówno ona jak i ja jesteśmy za inteligentni i za zdolni na to by  trwonić nasz czas na tak głupią i nudną pracę jak katalogowanie książek. Początkowo nie  przyjmowałem tego do siebie, bo po kilku latach mało kształcącej pracy jako taksówkarz w  Kopenhadze, praca w bibliotece wydawała się być wcielonym skrzyżowaniem intelektu i kultury.  Rzeczywistość, wraz z Janką, dopadła mnie jednak w miarę szybko. Praca była faktycznie nudna i  jednostajna, a książki, które zazwyczaj trafiały nam w ręce były albo pamiętnikami Breżniewa, albo  pracą doktorancką z Uniwersytetu w Tartu o klasie robotniczej w warunkach rozwiniętego  socjalizmu. Po likwidacji działu katalogowego było jeszcze gorzej. Zostaliśmy oboje przeznaczeni do  digitalizowania starych katalogów biblioteki, co w rzeczywistości było zwykłym przepisywaniem  kartek katalogowych na komputer. Spotykaliśmy się w tej fascynującej pracy jak dwoje skazańców,  którzy chcą wykazać się entuzjazmem w drodze na szafot. Wydobywaliśmy z siebie resztki  wisielczego humoru, żeby zmusić się do pracy. Zmienialiśmy się do przynoszenia mleka do neski i 

jednorazowych łyżeczek z bibliotecznej stołówki (gdzie dzisiaj znajduje się Muzeum Żydów  Duńskich), kłócąc się przy tym o to czyja kolej i kto komu podebrał łyżeczkę. Kłótnie to był nasz  codzienny rytuał. Janka często groziła mi rozwodem. Mnie z kolei do szału doprowadzał jej  analfabetyzm komputerowy. Janka z uporem odmawiała zrozumienia, „o co takiej maszynie  chodzi” i trafiając na problem nigdy nie wiedziała jak go rozwiązać. Zapisywała moje wyjaśnienie krok po kroku na odwrocie starej kartki katalogowej, ale trafiając na kolejny problem nie wiedziała,  którą z tych zapisanych instrukcji zastosować. Tłumaczyłem ponownie, brała wtedy kolejną kartkę i  zapisywała od nowa. Nigdy ich nie policzyłem, ale był tego pokaźny i bardzo bezużyteczny stosik.  Jednocześnie rozmawialiśmy ze sobą praktycznie rzecz biorąc prawie cały czas. Janka potrafiła  dostrzec bezmiar nonsensu i groteski w zupełnie banalnych, codziennych sytuacjach życiowych, ale  także i w sytuacjach dramatycznych, w sobie samej, w innych ludziach, w relacjach międzyludzkich.  Wiedzieliśmy o sobie jeżeli nie wszystko, to bardzo dużo, łącznie z naszymi romansami, kłopotami  z partnerami czy ich brakiem. Z jednej strony, pod wpływem Katzowych groteskowych wizji,  pękaliśmy ze śmiechu, z drugiej strony byliśmy przygnieceni niezadowoleniem z pracy i życia, i  cierpieliśmy na chroniczny brak pieniędzy. 

Bo praca była równie nudna jak kiepsko płatna, co dla dwojga singli, jakimi wtedy bywaliśmy, było  bardzo dotkliwe. Zwłaszcza dla Janki, bo cierpiała na dobry smak. Ubierała się bardzo drogo i  ultrakonserwatywnie, jakby należała do kręgu przyjaciół Pana Maersk-McKinney-Møller.  Generalnie w szare i ziemiste kolory, eleganckie kostiumy, spódniczki i sukienki dobrze poniżej  kolana, kaszmirowe sweterki, jedwabne apaszki, bardzo drogie buciki i miniaturowe skórzane  torebki. Haute couture była dla niej w prawdzie nieosiągalna, ale też nie plamiła się tańszymi  markami niż Jaeger, Rodier itp., które w Danii lat 70-80-tych raczej były rzadkością wśród  normalnych zjadaczy chleba. Każde ubraniowe zakupy kończyły się dla Janki katastrofą finansową.  Janka nie mogła poprzestać na kupnie jednego sweterka, który i tak jak na jej możliwości był 4 razy  za drogi. Ale jak już był ten sweterek, to potrzebna tez była nowa spódniczka, a do tej z kolei nowe  buciki, a do bucików pasująca torebka… i zanim się obejrzała była już parę pensji miesięcznych do  tyłu. Potem przechodziła gehennę przerażenia i pożyczania pieniędzy, jakieś 20.000 tam, a 30.000  tu. Pożyczała od wszystkich, kto tylko miał. Była to istna ekwilibrystyka, bo stawiała sobie za punkt  honoru, żeby oddawać swoje długi, czasami może tylko odsuwając termin spłaty, bardzo często  pożyczając od jednych, żeby spłacić drugich. I zawsze była przygnębiona swoją sytuacją finansową,  choć rzadko kiedy mówiła na ten temat. Przynajmniej ze mną, bo zupełnie nie miałem ani  zrozumienia ani tolerancji dla jej ciuchowej narkomanii. W sytuacji bez wyjścia zwracała się o  pomoc do swojej matki, co, biorąc pod uwagę stosunek Janki do matki, pełen nierozwiązanych  konfliktów, nie było dla niej ani łatwe ani przyjemne. Matka interweniowała wielokrotnie zerując  jej negatywny bilans, a Janka oddychając wtedy pełną piersią z ulgą, szła na Strøget lub w inne, bardziej dystyngowane miejsca na kolejne zakupy. 

Kilka lat później, kiedy już żadne z nas nie pracowało w bibliotece, brałem udział w uroczystości  wręczenia Jance nagrody literackiej Duńskiego Związku Pisarzy. Janka była tak przejęta i  zdenerwowana (z czasem się przyzwyczaiła do wystąpień publicznych), że poprosiła mnie, żebym  towarzyszył jej na tej imprezie, zorganizowanej w lokalach związku w obecności parnasu duńskiej  kultury. Od początku do końca wisiała na moim ramieniu. Po paru obowiązkowych panegirykach  na cześć Janki, plus też bodajże paru, dla mnie niezrozumiałych, literackich analiz jej twórczości, na  scenie pojawił się jej przyjaciel Jacques Blum, znany duński publicysta. W swoim krótkim, ale 

bardzo zabawnym wystąpieniu oświecił wszystkich obecnych o słabości Janki do drogich ciuchów  jak i o tym, że pieniądze z nagrody z pewnością zostaną zużyte na ten cel. 

W takiej to atmosferze bibliotecznego marazmu, Janka któregoś dnia przyszła do pracy i z pewnym  zażenowaniem obwieściła, że w autobusie w drodze do pracy popełniła dwa wiersze i czy mam  ochotę je przeczytać. Oczywiście że miałem i o ile wierzyć w tą autobusową zasłonę dymną, to  byłem jej pierwszym czytelnikiem. Były to bardzo dobre wiersze – rozrachunki z matką – matką  Żydówką, którą młoda Janka karała najpierw swoim katolickim a potem komunistycznym odlotem,  za to że była Żydówką, że przeżyła obozy, że odebrała Jankę, która jej nie pamiętała, od polskiej  rodziny, która Jankę przechowała przez wojnę – bo była i chciała być matką. 

Miała na imię Lola. Z Krakowa po 68-tym wyemigrowała do Wiednia. Zmarła na ulicy w  Kopenhadze w drodze między mieszkaniem Janki a pobliskim supermarketem pod wpływem  zderzenia z ciężkim mrózem na polu, mówiąc po krakowsku. Janka była tego dnia w pracy bardzo  niespokojna i po pierwszym nieprzyjętym telefonie, wydzwaniała do domu co 15 minut, żeby  sprawdzić co się z matką dzieje. Martwiła się i miała złe przeczucia. Pod koniec pracy – telefon do  Janki z wiadomością, że Lola nie żyje. 

Byliśmy sami w wielkim, i w ten zimowy wieczór, już ciemnym i ponurym pomieszczeniu  biurowym. Janka zamarła ze słuchawką w ręku. Po pewnym czasie poprosiła, żebym pojechał z nią  do szpitala pożegnać Lolę. Sprawiała wrażenie przerażonej. Wprowadzono nas w szpitalne  kazamaty Rigsa, gdzie pomieszczenie z Lolą było już przygotowane na nasze przyjście. Janka  nastawała, żebym wszedł i był przy niej. Usiadła przy łóżku, wzięła Lolę za rękę i patrzyła na jej  twarz. Nic nie mówiła, nie płakała, siedziała w bezruchu, skupiona, ale jakby gdzieś w głębi jej  ciałem targały dreszcze. Nie mam pojęcia jak długo to trwało. Na koniec pogłaskała Lolę po  włosach, pocałowała w czoło… i odwiozłem ją do domu.  

Lolę poznałem parę lat wcześniej. Rozmawiaśmy czy też raczej ona mówiła do mnie w pełnym  słońcu na promie jadąc na wernisaż do galerii sztuki, należącej do bliskich przyjaciół Janki. Wydaje  mi się, że pamiętam tatuaż z numerem obozowym na jej ręce. 

Janka nie rozmawiała ze mną dużo o Loli. To był temat, który roztrząsała z moja mamą. Janka  uwielbiała Inkę i zwykle przekomarzała się z nią z ciepłą ironią – za jej przeszłość zaangażowanej  komunistki, za jej własne rozrachunki z tą przeszłością, za jej wieczną postawę uczciwej  komsomołki, za jej mądrość, ciepło i niewinność ducha mimo własnych przeżyć obozowych. Jankę  zawsze bardzo bawiło, ze zwracałem się do mamy przez per „Towarzyszko”. Napisała o Ince  świetne opowiadanie „Resten af dagen” (po polsku „Okruchy dnia”) w zbiorze „Den glade jødinde” (po polsku „Wesoła Żydówka”). Tytuł i inspirację do opowiadania zaczerpnęła z filmu „Rest of the  day”, którego polski tytuł brzmiał właśnie „Okruchy dnia”. Miała niekłamaną ochotę, żeby nasze  mamy się poznały. „Ineczko” – przekonywała przekornie – „nie chcesz spotkać koleżanki z Bergen Belsen?” Ineczka nie chciała. 

Janka bardzo szybko przyjęła na siebie obowiązek podawania mi strawy duchowej. Raz po raz  podrzucała mi różne must read książki i ostro kontrolowała czy czytałem, nie ukrywając swojego  rozczarowania, jak się okazywało, że nie. Takiej samej kontroli bywałem poddawany, jak zaczęła  pisać i wydawać. Sama czytała praktycznie bez przerwy i wszędzie. Zawsze miała przy sobie  książkę, którą właśnie rozdrabniała na części pierwsze. Zauważyłem to dopiero jak udało mi się, 

chyba jeden jedyny raz, przekonać ją do przeczytania kogoś, kto mnie zachwycił swoją  wnikliwością i precyzją języka. Był to V.S. Naipaul, późniejszy noblista, którego odkryłem po moich  podróżach po Indiach, a który na początku lat 80-tych był w Danii mało znany. Janka dostała  kompletnego odjazdu na jego temat i przeczytała chyba wszystko, co było dostępne w Danii  zarówno po angielsku jak i po duńsku. Wtedy dopiero zwróciłem uwagę, że czytanie dla Janki nie  było tylko rozwijającą przyjemnością. To była skoncentrowana praca – Janka czytając, zaznaczała i  wypisywała sobie słowa, zwroty językowe, obrazy, asocjacje, przemyślenia.  

Patrząc na to z perspektywy czasu rozumiem, że czytanie w sposób, jaki to robiła, a dotyczyło to w  dużej mierze literatury po polsku, duńsku i angielsku, było wieloletnim przygotowywaniem  własnego warsztatu. Kto wie czy nie można by zaryzykować twierdzenia, że tłumaczenie polskiej  poezji, a później i prozy, na duński, były „tylko” etiudami przed wystartowaniem z własną duńską  twórczością.  

Janka była jeszcze młodą kobietą, kiedy przyjechała do Danii, ale nie na tyle młodą, by posiąść  nowy język ojczysty. Włożyła ogromny, świadomy wysiłek w naukę duńskiego, w naukę, której  faktycznie nigdy nie zakończyła. Trudno rozdzielić czy była to nauka warsztatu czy języka, ale  uczyła się zawsze, do samego końca. Duński znała fantastycznie, niestety miała fatalną wymowę. Na początku swojej kariery, zawsze żądała, żebym przychodził na jej wieczorki autorskie. Bała się,  że przyjdzie mało ludzi, a może moja obecność dodawała jej otuchy. Sama czytała tłumaczoną i  własną poezję przed publicznością, podczas gdy ja nie dość że mało co rozumiałem z jej recytacji,  to jeszcze zaciskały mi się palce u stóp (jak to mawiają Duńczycy) z zażenowania jej wymową. Raz  tylko Janka miała duńską aktorkę, która czytała jej wiersze na spotkaniu, i zaraz tego pożałowała.  Nie dlatego że było źle. Nie, ale Janka chciała się produkować sama. Czasami, na dzień czy dwa  przed występami, trenowałem z nią czytanie wierszy. To zawsze dawało jakiś efekt. Ale  zauważyłem też, że duńska publiczność wcale nie sprawiała wrażenia, jakby Janka robiła coś  niewłaściwego i jakby jej kiepska wymowa im w czymkolwiek przeszkadzała. Zacząłem się bardziej  relaksować na jej spotkaniach, później przestałem przychodzić na każde zawołanie, a później Janka  przestała mnie wzywać. Z czasem jej wymowa, ciągle będąc daleka nawet od „niedoskonałości”, bardzo się poprawiła. Podejrzewam, że wynajęła sobie profesjonalną pomoc, i być może, że wraz z  rutyną przestała się tak bardzo denerwować. Któregoś razu byłem na dyskusji panelowej, gdzie  Janka, mianowana do nagrody literackiej dziennika Berlingske, brała udział w „konkursie  piękności” przed zaproszonymi czytelnikami tejże gazety razem z młodym, pewnym siebie i  wygadanym duńskim debiutantem. Była świetna – ostra, błyskotliwa, dowcipna i prowokująca. 

Janka już od przyjazdu do Danii pisała krytyki i artykuły do polskich emigracyjnych pism w Paryżu i  Londynie, a także do Wolnej Europy w Monachium. Biblioteka dawała jej chleb. Prawdziwa praca  zaczynała się dopiero około 17-18-tej po powrocie do domu. Posiadała ogromną samodyscyplinę i  

poczucie celu. Nikt nie był w stanie zmienić jej decyzji co do zaplanowanej pracy w domu. Naginała  wolę wszystkich swoich przyjaciół do swoich pracowych potrzeb, a może także czasami i do swoich  widzimisię. Wiele osób mogło odbierać ją jako egocentryczną i rozkapryszoną panienkę, ale dla  ludzi, którzy akceptowali i dostosowywali się do jej planów, była niesłychanie wynagradzającą,  szczodrą i lojalną przyjaciółką. 

Podobnie traktowała wszystkich Duńczyków, którzy współpracowali z nią nad jej książkami. Była  nieubłagana w swoich wymaganiach co do dotrzymywania umów i terminów pracy. Robiła 

awantury, nie przyjmowała do wiadomości ani prawdziwych powodów ani wymówek. Była  prawdziwym tyranem i tytanem pracy. Za to wszyscy byli wynagradzani, dostając co najmniej  połowę jej honorariów czy legatów, przy tłumaczeniach nazwiska współpracujących figurowały  jako tłumacze na równi z Janką, przy jej własnych książkach byli zawsze wymienieni na  eksponowanym miejscu. 

Janka była swoistą mieszanką wrażliwości i kruchości oraz siły woli i odwagi. Po latach dopiero  zdałem sobie sprawę, że ten szyld na jej piersi, jaki sobie wyobraziłem przy pierwszym spotkaniu  powinien raczej brzmieć „Ostrożnie – szkło pancerne”.  

W rzeczywistości Janka nosiła na piersi, wśród innych wisiorków na łańcuszkach, miniaturową  gwiazdę Dawida. Obnosiła się z tym ostentacyjnie na ubraniu, nawet chodząc latem po ulicach  Kopenhagi. Czy po prostu miała szczęście, lub czy gwiazda ta była tak mała, że przygodni  przechodnie nie dążyli zwrócić na nią uwagi, lub czy dlatego, że byłą kobietą, to nigdy osobiście nie  zetknęła się z agresją ze strony wyznawców proroka. Janka w swoich dość licznych wystąpieniach  w mediach absolutnie nie skrywała, albo może raczej celowo podkreślała swoje zaangażowanie i  poparcie dla Izraela w konflikcie z Arabami i resztą świata. Nie ukrywając swoich sympatii, nie  mogła jednak przekroczyć czerwonej linii politycznej poprawności wyrażając swoje antypatie.  

A było tych niepoprawnych irytacji całkiem sporo, poczynając od krytycznego nastawienia do  Islamu oraz kultury i moralności imigrantów muzułmańskich, poprzez krytyczny stosunek do  większości duńskich i europejskich polityków i mediów ukrywających lub bagatelizujących  negatywne konsekwencje masowej imigracji tychże. Konsekwencje ponoszone zresztą nie tylko  przez Żydów. Denerwowała ją również ich hipokryzja, relatywizowanie prawdy i krypto antysemickie stanowisko w sprawie konfliktu na Bliskim Wschodzie. Nie wiem czy i z kim Janka  jeszcze rozmawiała na te tematy, ale wiem, ze z dużą satysfakcją uwalniała się z jarzma  poprawności w długich, niekiedy godzinnych rozmowach telefonicznych lub spotkaniach ze mną,  gdzie oboje mieliśmy pełny komfort i swobodę wyrażania niepopularnych opinii i gdzie  pozwalaliśmy sobie na robienie niedopuszczalnych generalizacji. Byliśmy wzruszająco dumni z  tego, że żadne z nas nie nadawało się na „Ashamed Jews” Howarda Jacobsona. 

Spotykaliśmy się głównie na mieście. Są dwie knajpy w ścisłym centrum Kopenhagi, które jeszcze  zanim wprowadzono zakaz palenia, śmierdziały papierosami i kwaśnym piwem. Janka stawiała  sobie za punkt honoru, żeby przesiedzieć parę godzin popijając cappuccino z wodę mineralną, paląc, czytając, pracując lub konwersując ze stałymi klientami, co najmniej raz w tygodniu w jednej  z nich. Palæ Bar, miejsce spotkań śmietanki dziennikarskiej po fajrancie, ale także pub  niezrealizowanych geniuszy zazwyczaj o ambicjach literacko-artystycznych najróżniejszych maści i  narodowości, był chyba najbardziej ulubionym miejscem Janki. Znała tam prawie wszystkich i czuła  się jak w domu. Nie bez znaczenia był fakt, że zakaz palenia ominął Palæ Bar. Janka nigdy nie  przestała palić. Drugim miejscem była Snaren, knajpa leżąca na większej i bardziej uczęszczanej  ulicy w związku z czym jej klientela nie była aż tak stała i homogeniczna jak w Palæ Bar. Do tego,  po wprowadzeniu zakazu palenia bytność Janki w Snaren była ograniczona do okresu letniego.  Wtedy Janka rozsiadała się przy stoliku na ulicy, gdzie wolno było palić. Janka chętnie umawiała się  w obu knajpach ze znajomymi, chętniej chyba niż we własnym domu. To były jej biura, jak to  określił jeden z naszych wspólnych przyjaciół.

Janka wezwała mnie też parę razy do biura w Palæ Bar, prezentując mi swoje teksty w  maszynopisie. Na miejscu, pod jej bacznym wzrokiem, musiałem przeczytać przydzieloną mi porcję  tekstu i wyrazić swoją opinię. Dotyczyło to m.in. pierwszych 40 stron „Længsel på bestilling” („Tęsknota na zamówienie”), które zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Janka opisuje w 1.  osobie tęsknotę bohaterki powieści za intymnością z mężczyzną w tak bardzo precyzyjny i  sugestywny sposób, że nie miałem wątpliwości, że pisała o sobie. Byłem wstrząśnięty – z jednej  strony jej cierpieniem, z drugiej – obnażeniem się. Zdałem sobie sprawę, jakbym podświadomie  uznał Jankę jako już orbitującą poza zasięgiem sfer intymnych i już bez potrzeb. A tu – szczerość aż  do bólu. Musiałem zamówić kolejne piwo, zanim mogłem z nią rozmawiać. Janka natomiast była  tylko zainteresowana moją formalną oceną tych stron. Dała mi resztę manuskryptu do  przeczytania w domu. Wszystko co pisała było mocno autobiograficzne. Tym niemniej była  wściekła na tych krytyków, którzy fakt ten podkreślali w swoich recenzjach bez względu na to, czy  były one dobre czy bardzo dobre. Bo inne się nie zdarzały. ”Ja nie piszę autobiografii tylko  literaturę” – wykrzykiwała na nich do mnie.  

Jakiś czas później opowiedziała mi, że Jacques Blum po przejrzeniu maszynopisu podsumował go z  lekką ironią jako „Ostatni numerek”. Trochę była chyba smutna, ale wybroniła się groteską i  śmiechem. Po opublikowaniu książki walnąłem ją na półkę i nie zajrzałem aż do teraz. Czytałem  przecież maszynopis. Ale o ile mnie pamięć nie myli, to wstęp został w książce trochę złagodzony. 

Biuro w Snaren, mimo życia trochę w cieniu Palæ Bar, było parokrotnie ramą uroczystości na cześć  Janki, jakich Palæ Bar nigdy nie dostąpił. Mój pierwszy raz w Snaren był w towarzystwie niewielkiej grupy osób, które przyjęły zaproszenie Janki na drinka po wspomnianej już uroczystości u pisarzy  duńskich. Janka, która zawsze miała gest, płaciła za wszystkich. Płaciła mimo tego, że była bez  pracy i jak zwykle w opłakanej sytuacji ekonomicznej. Nigdy jej to nie wstrzymywało. Na swoje 60- te urodziny całkowicie zapełniła restaurację syna swoich bliskich przyjacół, gdzie gościom  zaserwowano pełny, wykwintny obiad z należytym wyborem odpowiednich trunków. Janka nigdy  mi nie zdradziła, ile ją to kosztowało. 

Na drugiej uroczyści w Snaren nie byłem obecny, ale znam jej przebieg częściowo od Janki, częściowo od Bogusi Sochańskiej. Była to uroczystość wręczenia Jance odznaczenia za szerzenie  kultury polskiej zagranicą. Bogusia, która była wówczas polską attaché kulturalną w Kopenhadze,  wystąpiła z wnioskiem przyznania Jance tego odznaczenia, co zostało zaakceptowane przez Ministerstwo Kultury w Warszawie. Michał Jagiełło, ówczesny wiceminister kultury, przyjechał do  Kopenhagi, aby na specjalnie w tym celu zorganizowanej uroczystości w ambasadzie wręczyć Jance odznaczenie. Do tego jednak nie doszło. Janka nie zgodziła się na uroczystość w ambasadzie. W  zamian zaproponowała spotkanie w Snaren. Spotkanie to, w którym udział brały tylko 3 osoby,  Bogusia, Michał oraz Janka, rozwinęło się bez wątpienia w jedną z najbardziej nieortodoksyjnych uroczystości wręczania medali w historii Polski. W historii Danii pewnie też, choć jako taka nie  brała w nim udziału. Nie jestem upoważniony do opisywania zajść, jakie uczestnikom tego  wydarzenia zgotowała Janka. Mogę tylko dodać, że mimo wszystko skończyło się happy-endem,  wszyscy troje zostali najlepszymi przyjaciółmi.  

Janka uważała czy też może raczej życzyła sobie, żeby prawda była absolutna, a sprawiedliwość jedna. Chyba poszukiwała Boga, o którym mawiała, że nie jest dobry tylko mściwy, ale którego  najbardziej podejrzewała o to, że nie istnieje. Tym niemniej hołdowała tradycjom religijnym. 

Pościła i nie paliła w Yom Kipur, chodziła do synagogi w Pesach, świętowała Boże Narodzenie u  przyjaciół. Na odsłonięciu macew na grobach mojej mamy i ciotki, imprezę na którą nie zaprosiłem  rabina, co mi zresztą miała za złe, przyniosła i zmusiła mnie do odczytania kaddish. 

Często wydawało się, że Janka widziała świat i ludzi, takimi jakimi chciała ich widzieć, ale nie takimi  jakimi byli (cokolwiek by to nie znaczyło). O przyjaciołach zawsze wypowiadała się, jakby to byli  ludzie bez skazy, choć jest niemożliwe, żeby przy jej inteligencji i przenikliwości mogła uniknąć  choćby podejrzeń, że nie wszyscy zawsze byli piękni, dobrzy i wspaniali. Ale Janka chciała ich takimi  widzieć i tworzyła sobie właśnie taki trochę czarno-biały świat. 

Czasami obraz świata, jaki sobie malowała, był zupełnie fałszywie biały. Jeden taki przypadek  doprowadził do ostrego spięcia między nami jakieś dwa miesiące przed jej śmiercią. Jakiś czas  wcześniej Janka podjęła decyzję, (bo inaczej nie potrafię tego określić), że w dzisiejszej Polsce nie  ma antysemityzmu. Żadne argumenty nie były w stanie zmienić jej stanowiska. Dyskusja na ten  temat wybuchła między nami ponownie w drodze do Farum na wystawę malarstwa i fotografii  mojej żony Ewy, kiedy to opowiedziałem Jance, że przeczytałem książkę Stefana Zgliczyńskiego o  „poetyckim” tytule „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”. Janka nie chciała ani  słyszeć ani wiedzieć, co Zgliczyński na ten temat miał do powiedzenia („Polacy mnie uratowali” – argumentowała), ani co miał do powiedzenia o obecnym stanie rzeczy. Parę dni później zadzwoniła  i ponownie wszczęła się dyskusja na ten sam temat. Nawet próbowała naciskać na mój  wewnętrzny atawistyczny anty-guzik, używając argumentu, że Zgliczyński to komuch. Gdy to nie  pomogło, a oboje już po prostu krzyczeliśmy w telefon, Janka cisnęła słuchawką. To jej się zdarzyło  po raz pierwszy wobec mnie. Nie wiem, czy zdarzało się wobec innych. Po kilku dniach milczenia z  obu stron zadzwoniła trochę skruszona, ale nie przepraszała. Nie wracaliśmy już więcej do tej  sprawy. Nie była nieomylna. Znam przypadki, kiedy malowała niewłaściwych ludzi niewłaściwymi  kolorami. I ponosiła tego konsekwencje. 

W Farum zauważyłem, że Janka była jakby odmieniona. Być może, że zmiana to zaszła już jakiś czas  wcześniej, ale ja dopiero wtedy to odkryłem. Zniknęły konserwatywne kroje, szarości i beże. Janka  miała na sobie kolorową letnią sukienkę, nie mini, ale wyraźnie przed kolano, czerwone jak piekło  pomalowane usta, była pełna życia i energii, zalotna, zaczepna. Nie wiem, kiedy się dowiedziała, że  znowu jest poważnie chora. Ukrywała to przed nami. Wtedy w Farum chyba jeszcze nie wiedziała,  ale i tak miała już ostro nadwyrężone zdrowie. 

Od kilku dni była nieprzytomna. Ewa i ja byliśmy przy niej do samego końca, kiedy lekarze odłączyli  ją od respiratora. Trzymaliśmy ją za ręce, głaskaliśmy po włosach, znacznie krótszych i mniej  obfitych niż kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy. Nie powstrzymałem się i przypomniałem jej radę,  jaką dała mojej mamie w podobnej chwili. 

Było to 3 lata wcześniej. Janka pojawiła się błyskawicznie w szpitalu na Frederiksbergu, jak się  dowiedziała, ze Inka jest umierająca. Oprócz Janki było nas jeszcze 4-ro zebranych w „boksie  śmierci” – Ewa, ja, mój brat cioteczny oraz jej opiekunka. Siedzieliśmy wokół Inki, która odurzona  morfiną ciężko i głośno walczyła o oddech. Piękne serce mojej „Towarzyszki” miało już dość,  odmawiało współpracy. Kiedy nadszedł krytyczny moment, Janka szybko pochyliła się nad nią i  powiedziała: „Ineczko, gdybyś spotkała Pana Boga, to mu powiedz, żeby cię w dupę pocałował”. 

Aleksander Milchtach Sław

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.