Uncategorized

K U R I E R


Henryk Grynberg

19 IV 2013 – w okrągłą rocznicę powstania w getcie warszawskim – przypomniałem w „Pamiętniku 2” zadedykowany Janowi Karskiemu wiersz Paula Genegi „Kurier” (oryg. „Courier”), który dawno temu zamieściłem w Tygodniku Powszechnym (1988, nr 17) we własnym przekładzie. Miał być wkrótce potem pokazany po angielsku i po polsku na wystawie poświęconej Janowi Karskiemu – ambasada amerykańska w Warszawie zwróciła się do mnie o pozwolenie. Po latach odczytałem go po polsku do filmu Sławomira Grünberga o Janie Karskim i władcach ludzkości – żadnego innego wiersza w życiu tak dobrze nie recytowałem – ale w filmie zabrakło dla niego miejsca.

Pokazuję go jeszcze raz, bo po lekturze biografii Anny Arno „Paul Celan. Tam za kasztanami jest świat” uświadamiam sobie, że poetyka „Kuriera” Genegi przypomina „Fugę śmierci” Celana i że bezwiednie recytowałem go w podobnym rytmie i przyśpieszonym tempie jak Celan „Fugę”. Bezwiednie, bo – Antoni Libera jest świadkiem – dopiero parę lat temu jego recytację usłyszałem. Proponowałbym producentom filmu, żeby tamto moje nagranie udostępnili, a jeśli już go nie mają, to nagrali ze mną jeszcze raz. (Poniższa wersja przekładu, skopiowana z „Pamiętnika 2”, jest bardziej zbliżona do oryginału od zamieszczonej w Tygodniku Powszechnym).

PAUL GENEGA

Janowi Karskiemu, polskiemu kurierowi, któremu Getto Warszawskie zleciło zawiadomić świat o Zagładzie

KURIER

Niosę morze w złożonych dłoniach.
Nie krople, nie litry, lecz całe
ciemne chlupoczące morze.
Szczypią kraby. Parzą pokrzywy.
Rekiny prują moje linie życia.
Boli, gdy tyle się niesie,
będąc małym człowiekiem,
biegnąc, biegnąc
jak słońce krwawe –
na zachód – i niosąc
morze w złożonych dłoniach.
Im prędzej poruszam nogami,
im bardziej się staram dobiec,
tym bardziej się boję uronić.
Zjełczałe ryby i wodorosty,
rozbite muszle i rafy
moją podróż znaczą
i wszędzie sieję sól.
Wszędzie żyzna zielona ziemia
leży teraz jałowa.
Ale nie patrzę za siebie
ani w niebo, gdzie biały księżyc
co noc gwiazdy pożera,
najpierw kęsami,
potem całą gębą,
nabrzmiewając jak pijawka
i wzniecając sztormy
okrutne jak historia
w moich zaciśniętych dłoniach,
tych tępych, żałosnych zwierzątkach.
Jak bardzo by chciały to wszystko odrzucić
do rowów i zakopać na zawsze.
Jak bardzo bym chciał się zawinąć
w cienie sosen,
leżeć na wzgórzu nucąc
i być wolnym od tego,
czym tak strasznie mnie
namaszczono – i żeby
to się okazało szalonym
przywidzeniem, zwyczajnym koszmarem.
Ale nie jest. Więc dalej przed siebie
muszę biec jak skrwawione
słońce – na zachód – by zanieść
morze całemu światu do rąk.
Podróż jest chwilą
i całym milenium. Ale
dobiegam. Dobiegłem i już
wprowadzają mnie do gabinetu
z krzeseł i telefonów,
zwyczajny gabinet dwudziestego wieku.
Trzej dobrze ubrani mężczyźni
wchodzą wycierając czoła
krochmalonymi chusteczkami.
Chcę prosić o wybaczenie, wyjaśnić,
że jestem tylko kurierem,
małym, nic nieznaczącym człowiekiem,
że wiadomość nie jest
tym samym co goniec.
Ale słowa moje giną na wietrze,
a ci trzej stoją sztywno i się przypatrują
z uśmiechem. Skinęli.
Więc... wypuszczam fale
soli i kości. I powódź
zatapia wszystkie zwyczajne
pokoje tego stulecia.
I następnego. Z dna morza
podnoszę się poprzez wiry
czarne jak atrament,
mijając martwe oczy żywych
i żywe oczy umarłych...
aż wynurzam się z dłońmi
gładkimi jak rozwarte nożem
muszle ostrygi, które
już się nigdy nie zamkną.

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.