Zostalam zaproszona w rocznice zaglady warszawskiego getta do gimnazjum w Rechowot, aby opowiadziec swoje wspomnienia z owych czasow.
Zasiadlam na wzniesieniu w przepelnionej sali. Do chwili, gdy uczniowie nie usadowili sie na miejscach i nie ucichli na znak,ze sa gotowi mnie sluchac – obserwowalam ich w podnieceniu i wzruszeniu. Jakos nie czulam tym razem tremy, nie speszylo mnie spojrzenie kilkuset oczu utkwionych we mnie w badawczym zaciekawionym oczekiwaniu. Wiedzialam, ze beda mnie sluchac.
Przeciez zdawalam sobie dokladnie sprawe “jakie” jest to, co im opowiem. A oni wyczytali chyba z mojej twarzy cos iecodziennego,
gdyz natychmiast obdarzyli mnie kredytem ufnosci i umilkli w napieciu.
Nie roznilam sie niczem od innych ludzi, ale siedzialam w centrum sali obok szesciu plonacych swiec, pamieci szesciu
milionow zameczonych, ktorych ja jestem niedobitkiem. Zostalam przy zyciu, aby niesc za soba opowiesc tych mak i smierci.
Od chwili gdy zapadla cisza na sali juz jakby nawiazal sie miedzy nami kontakt zrozumienia i pewnej sympatii. Jakbysmy sie stopili w jedno nagle. A wobec tego mialam mowic przed jednym, bliskim czlowiekiem, ktorym stalo sie teraz dla mnie tych kilkuset uczniow i ich nauczycieli. I dlatego nie balam sie. A tak wiele mialam do opowiedzenia! Oni mieli nikle, ogolnikowe pojecie o tym, co sie wtedy zdarzylo – ja doznalam tego na wlasnym ciele i duszy. Patrzac na ich mlodziutkie twarze, z Alatwoscia przenioslam sie do wlasnego dziecinstwa, uprzytomnilam je sobie z cala jasnoscia. Tylko, ze oni tutaj siedzieli w szkole wolni, czysci – a my wtedy gniezdzilismy sie w piwnicach, na strychach. Moc bawic sie na podworku, juz nazywalo sie rajem. Mimowoli przypomnialy mi sie dzieci z “Punktu” na ulicy Nizkiej.
Nie wiem, dlaczego o nich wlasnie pomyslalam patrzac na tych uczniow stloczonych gromadnie przede mna. Nie mialam zamiaru opowiadac o tamtych dzieciach, chcialam cos na temat moich osobistych przezyc. Ale widocznie wzbudzilo sie mimowolne porownanie, jak to zwykle u mnie: tu mlodziez skupiona w ciasnocie na sali – i tak samo tam wtedy na Nizkiej w getcie warszawskim w 1941 roku. Ale tam nie bylo to juz szkola, a owa
mlodziez nie byla wiecej uczniami. Poszlam wowczas z kilkoma kolezankami i kolegami z getta na przedstawienie, ktore urzadzily dzieci wygnancow w “Punkcie” – tak nazywaly sie miejsca, gdzie znajdywali schronienie bezdomni Zydzi wypedzenie okrutnie ze swoich domostw z miast i miasteczek w okol Warszawy. Przed wojna byla tu szkola, ale teraz Zydzi nie musieli (i nie wolno bylo im) uprawiac nauk przed wyslaniem do Treblinki, Majdanka, Oswiecimia… Gniezdzili sie tutaj teraz w najwiekszej ciasnocie, w nedzy przestrasznej i brudzie. “Mieszkali” w dawnych domach kultury, klasach szkolnych i t.p. zaglodzeni, oszolomieni nieszczesciem, chorobami, bezradnoscia beznadziejna. Zlamani na duchu, chorzy i nawet juz martwi lezeli
razem na barlogach rozpostartych na podlodze. Nie nadazano z uprzataniem zwlok. Wymierali tu, jak muchy z braku wszelkich
warunkow, a nawet miejsca na skrawku brudnej podlogi. Wszy i inne robactwa zzeraly ich zywcem.
Przedstawienie zorganizowane przez dzieci z “Punktu” mialo na celu zebranie pieniedzy na kupno troche produktow, aby moc A ugotowac zupe – wodzianke dla tych, umierajacych z glodu ludzi.
My mieszkalismy jeszcze wtedy w wynajetym pokoju, spalismy na wlasnej poscieli i narazie nie cierpielismy glodu. Litowalismy
sie nad tymi z “Punktu”, ich los wstrzasal i przerazal nas. Jednak ludzilismy sie, ze nas to jakos ominie.
Na sali, gdzie odbywalo sie przedstawienie czuc bylo krezolem, moczem, wydechami ludzkimi. Pod scianami lezeli ludzie, ktorych juz nic na swiecie, procz odrobiny jedzenia, nie obchodzilo. Strasznie bylo patrzec na nich!
Na dworze, przed “Punktem” krecily sie wozy pogrzebowe. Widzialam je z bliska – byly naladowane do szczytu trumnami pelnymi zwlok. Przez niedomkniete wieka wystawaly nogi, rece.
Dzieci z “Punktu” spiewaly, deklamowaly. Utwory ich mowily o tragediach i nieszczesciach, ktore je napastowaly, o ich tesknocie za wolnoscia, za domem , kawalkiem chleba – za prawem do zycia! Spiewaly w jezyku idisz. W malych miasteczkach przewaznie poslugiwano sie tym jezykiem.
Szczegolnie zapamietalam jedna dziewczynke stamtad. Deklamowala taki wiersz zydowski cienkim, cichym glosem. Miala chyba 12 lat, wysoka, blada, chudziutka. Wlosy zgolone, twarz niemal przezroczysta – ale deklamowala z sila i wielkim uniesieniem. Wyliczala nieszczescia jakie spadaly jedne po drugich na jej rodzine, miasteczko: wygnanie, ogolocenie z wszystkiego, glod, poniewierka bezkresna i smierc kolejna rodzenstwa, ojca, matki… Wiersz zakonczyla rozpaczliwym pytaniem wolajacym do Boga: “czyz jeszcze nie dosc, czy kielich naszych lez nie wypelnil sie jeszcze po samo dno?! Kiedy przyjdzie kres tych cierpien?!”
Plakalismy wszyscy. Ona nie plakala, plonela cala swym wierszem – modlitwa, oskarzeniem, rozpacza. A Nie doczekala kresu tej meki. Kto wie, czy jeszcze zyla, gdy rozpoczela sie wywozka z umszlagplacu do Treblinki i likwidacja getta. Dzieci w “Punktach” nie zyly dlugo, a w czasie akcji wysiedlenczych, lapanek na zaglade zabierano je w pierwszym rzedzie jako bezdomnych i najubozszych.
Mialam teraz jej postac przed oczami jak zywa, jak wtedy przed laty, gdy drzaca wzruszeniem i uduchownieniem deklamowalam przed nami swoj wiersz. I od tego wydarzenia rozpoczelam opowiesc moich wlasnych przezyc, cieszac sie w duszy, ze opowiadam przed mlodzieza wolna i szczesliwa – a szkola jest znow miejscem nauki, a nie “Punktem” dla skoncentrowania ginacych, skazanych na zaglade wygnancow zydowskich.
Napisala i przyslala Halina Birenbaum
Kategorie: Uncategorized