Uncategorized

Fragment z ksiazki Powrót Do Ziemi Praojców cz.7

powrotPrzy brzegu czekały na nas gumowe łódki. Wsiadaliśmy do nich małymi grupami. Woda wlewała się bez przeszkód do środka. Mężczyźni z „Hagany”, przysłani po nas z Palestyny, ciągnęli łódki za pomocą lin do statku. Przysłuchiwałam się w skupieniu huczącemu wokół żywiołowi — bezkre¬snym wodom, potężnym, zatykającym dech w piersiach. Wszyscy milczeli. Zabroniono rozmawiać. Podniosła atmosfera, pełna napięcia i tajemnicy.

Z bliska statek wydał mi się prawdziwym okrętem… Chłopcy pomagali dziewczętom zejść do środka po huśtającej się sznurowej drabince. Przy hałaśliwym śmiechu stojących u wylotu chłopców wpadłam głową do wnętrza statku, ale na szczęście prosto w ramiona jednego z nich. Odprowadził mnie wąskim, ciemnym korytarzem do nary na naznaczone mi miejsce. Nary były trzypiętrowe, panowała nieopisana ciasnota. Ukła¬dano nas jak śledzie w beczce! Musieliśmy leżeć pod pokładem. Aby zmylić patrole francuskie i angielskie, zawieszono na maszcie flagę turecką, a kadłub statku pomalowano kolorami tureckich statków rybackich. Natychmiast rozdzielono nam torebki na wypadek wymiotów. Nary były bardzo niskie i ciasne, można było poruszać się na nich jedynie w pozycji leżącej. Był to statek rybacki przeznaczony na piętnaście osób zało¬gi — nas było tu 120 osób!
Nagle zgrzytnął chrapliwie stary motor, sapiąc ciężko jak parowóz. Przelewając się z boku ha bok — statek ruszył. Wreszcie płynęliśmy. Nawoływania, postękiwa¬nia, śmiech. Wszyscy rozprawiali, opowiadali, myśleli na głos. Przewodnicy daremnie starali się nas uciszyć.
Ostrzegali i grozili, że Francuzi złapią nas i zaaresztują. Nie mogliśmy zamilknąć. Zbyt wielki był ciężar wrażeń. Trudno było powstrzymać chęć podzielenia się nimi. Nikt nie zasnął tej nocy. Dopiero nad ranem, gdy już zabrakło sił do rozmów i kłóLni o miejsca, uciszyło się ale i lak daleko było do spokoju. Coraz inny głos przerywał ciszę.
Na końcu korytarza paliło się mizerne, żółtawe świa¬tełko. Na narze było ciemno. Okazało się, że Golda i Adam znajdują się obok mnie. Zamieniliśmy kilka słów, podzieliliśmy się ostatnimi wrażeniami. Śmieliśmy się z otaczających nas warunków, z ciasnoty, braku świeżego powietrza. Modliliśmy się o szybki przyjazd, bez przykrych niespodzianek, do Palestyny. Statek trząsł się coraz bardziej. Niemal wszystkich zaatakowały mdłości. Adam zasnął. Ja nie byłam w stanie usnąć. Leżałam cicho obok Goldy. Przewracałam się z boku na bok. Przysłuchiwałam się strzępom rozmów i plotek dochodzących z sąsiednich nar. Zaczęłam rozmyślać o mojej ucieczce z Paryża. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że rzuciłam naukę i bez zawiadomienia brata powzięłam lak ważną decyzję. Przedtem wydawało mi się, że postępuję słusznie, ale teraz, nagle, opadły mnie wątpliwości. Brat powinien zrozumieć, wiedział prze¬cież, jak trudno było dostać się na statek, nie będzie się gniewał — starałam się uspokoić siebie samą. Napisa¬łam mu obszerny list z Marsylii i nawet zdążyłam otrzymać odpowiedź. Leżąc teraz na twardych deskach nary, kołysana falami na środku morza, wdychając w siebie zaduch i stęchliznę panujące na statku, ujrza¬łam wszystko w innym świetle i przeraziłam się. Świado-mość, że nikt nie zatroszczy się więcej o mnie, wzmogła mój lęk i poczucie winy.
List brata był gorzki. Nie gniewa się na mnie, pragnął jedynie zapewnić mi przyszłość i szczęście. Jeżeli zna¬lazłam krótszą drogę do swego szczęścia, pozostaje mu tylko pobłogosławić mnie. Nie spaliłam za sobą żadnych mostów, zawsze mogę zwrócić się do niego w potrzebie, jednak muszę pamiętać, że odtąd wszelka odpowiedzialność za moje losy spada wyłącznie na mnie. Gdyby robił mi wymówki i wymyślał, zniosła¬bym to łatwiej. Czułam się odtrącona, zdana na łaskę losu. Należę tylko do siebie, do nikogo inne¬go. Wszystkich przecież mi zabili — brat i bratowa nie są rodzicami, mają własne życie. Kiedy wpadłam w ra¬miona Marka na ulicy w Warszawie, po powrocie z obozu — wydawało mi się, że znów posiadam rodzinę, że nie jestem samotna… Wszystko jednak potoczyło się inaczej, nie da się wypełnić próżni sieroctwa. Zresztą sama pokierowałam swoim losem, rzuciłam mu wy¬zwanie…
Golda zauważyła mój niepokój. Nie spała również. Ucieszyłam się, gdy odezwała się do mnie. Było mi tak ciężko z tymi myślami. Mówienie o tym z Adamem nie miało sensu. Nie bardzo obchodził go mój brat, a w sprawie mojej edukacji dawno już stwierdził, że jestem zbyt uczona dla niego — a w kibucu nawet naukowcy pracują na roli, doją krowy i sprzątają obory, niepotrzebna mi więc matura…
Opowiedziałam Goldzie o przyczynach porzucenia
Paryża i swych obecnych udrękach. Myślałam, że pod¬niesie mnie na duchu. Myliłam się jednak. Golda negowała mój postępek. Mówiła do mnie słowami, których bałam się usłyszeć od brata. Jej argumenty były logiczne, wynikały z wyrachowania. Pragnęłam oddalić je od siebie, przekonać ją, a jeszcze bardziej samą siebie, że wobec rzadkiej okazji natychmiastowego wyjazdu do Palestyny postąpiłam słusznie. Przyjadę wreszcie na stałe miejsce i założę dom. Dom! Będę razem z Ada¬mem, osiedlimy się w kibucu, gdzie nikt nie jest materialistą, nie ubiega się o prywatny dobrobyt. Golda roześmiała się ironicznie. Nie wierzyła w idealizm ki¬bucu, a co do Adama, powiedziała, że jeżeli napraw¬dę mnie kocha, to zaczekałby na mnie, aż skończę naukę.
Nie rozumiem — mówiła — dlaczego rzuciłaś
Paryż i wróciłaś do szarego, ciężkiego życia w kibucu? My nie mamy innego wyjścia, ale ty masz brata, który chciał ci pomóc!… Miałaś dobre warunki, nie musiałaś szorować podłóg i zakopconych kotłów, zmywać stosów talerzy i żyć z góry ustalonym trybem. Miałaś możliwo¬ści zdobycia wykształcenia, zawodu… Tyle musiałaś wycierpieć, zanim wyjechałaś do Paryża, a teraz stamtąd uciekłaś…
Z początku milczałam, a potem porwała mnie złość na nią. Teraz, gdy wróciłam do kibucu, nie chciałam słuchać takich słów o jego ideałach. Zaczęłam zapal¬czywie odpierać jej zarzuty. Pragnąc przekonać Goldę o słuszności wybranej drogi, szukałam właściwie ar¬gumentów na przekonanie samej siebie. Nie odpowia¬
dała mi więcej. Zwykle mój zapał udzielał się innym. Teraz jednak, ogarnięta wątpliwościami, nie potrafiłam jej przekonać.
Zrobiło mi się jeszcze ciężej na duszy. Warunki na statku, przypominające warunki panujące w bunkrze w czasie powstania i ostatecznej likwidacji getta war¬szawskiego — wzmagały to straszne samopoczucie. Tym bardziej że tutaj sama o tym zadecydowałam, że nikt mnie do niczego nie zmuszał. Zadecydowałam bez wiedzy brata — może wbrew jego woli — po tylu staraniach z jego strony urządzenia mnie w Paryżu, i to właśnie ciążyło mi najbardziej.
Podróż przedłużała się. Niedługo po wypłynięciu statku na pełne morze popsuł się silnik. Francuski kapitan, mały, krępy człowieczek, ciągle pijany, roz¬kazał rozpiąć żagle. Ludzie zapadli na chorobę mor¬ską, mdleli. Dusiliśmy się pod pokładem, gdyż nie¬zmiernie rzadko wolno nam było wychodzić na ze¬wnątrz. Anglicy obserwowali morze z powietrza i ze specjalnych okrętów, aby wykryć udających się nielegal¬nie do Palestyny imigrantów żydowskich. Znikł pod¬niosły nastrój, który towarzyszył nam dotychczas. Znu¬żyły nas ciągłe pogłoski o trudnej sytuacji w Palestynie i o naszych szansach bezpiecznego tam dotarcia. Trud¬no było przełknąć solone, obrzydliwe ryby z konserw i twarde jak kamienie suchary. Stanowiły jedyne poży¬wienie, które przydzielali nam przewodnicy z ,Naga¬ny”. Nie otrzymywaliśmy nawet wody w dostatecznej ilości. Posuwaliśmy się wolno naprzód na burzliwych falach. Rezygnacja pogłębiała się. Marzyliśmy już tylko o dopłynięciu do twardego gruntu, nieważne, gdziekol¬wiek by to było — Cypr czy inne miejsce — byle tylko dobrnąć wreszcie do jakiegoś brzegu! A wokół nas jedynie woda, niebo i fale kołyszące statkiem.
Nie miałam siły myśleć o czymkolwiek. Wszystko oddaliło się ode mnie. Gdyby choć wolno nam było znajdować się na pokładzie i wpatrywać się w len ogrom wody, upajać się jej potęgą i pięknem, zmieniającymi się w różnych porach dnia barwami!
Nagle zauważono, że w pobliżu nas tonie statek podobny do naszego. Natychmiast rzucono się na pomoc. Na pokładzie znajdowali się żydowscy imigranci z Maroka, około 50 osób. Wśród rozbitków byli chorzy, ranni, kobiety ciężarne. Przeprowadzono ich do nas. Jeden Bóg wiedział, jak w tej ciasnocie zdołano ich pomieścić! Nowo przybyli zaczęli śpiewać, przykla¬skując rytmicznie w takt orientalnych melodii, nie zważając na ogólny zamęt i wyczerpanie. Może był to rodzaj wyrażenia dziękczynienia za ratunek, radości z ocalenia życia?
Był już koniec listopada 1947 roku. Zbliżaliśmy się powoli do brzegów Palestyny. Przeważnie leżeliśmy w zaduchu i duchocie pod pokładem. Kto zemdlał, otrzymywał dodatkową porcję wody i plasterek cytryny. Pocieszaliśmy się, że wkrótce będziemy jedli pomarań¬cze. Na razie jednak był to tylko daleki sen. W takim niewesołym nastroju dotarła do nas wieść, że Organiza¬cja Narodów Zjednoczonych postanowiła utworzyć państwo żydowskie na terenach zamieszkanych przez Żydów w Palestynie! Wszyscy zaczęli całować się i pła¬kać z radości. Znów ogarnął nas entuzjazm, nadzieja. Zapomnieliśmy na chwilę o cierpieniu i niedostatkach. Odtąd płynęliśmy do swojego państwa, a nie do angiels¬kiej Palestyny!
Na statku znajdowało się kilku młodych Żydów, urodzonych w Palestynie, zwanej wtedy Erec Izrael (Ziemia Izraela). Przewodniczyli nam w tej wyprawie. Utrzymywali stały kontakt z centralnym dowództwem „Hagany” w kraju. Mieli doskonałą kondycję, nie znać było po nich śladów znużenia. Przydzielali nam żywność i wodę, czuwali nieustannie, aby — w miarę możności —- wszystko na statku toczyło się w zaplanowanym porząd¬ku. Spoglądaliśmy na nich z podziwem, ale i z pewną dozą zazdrości. Byli przystojni, wysportowani, silni. Pewni siebie, doświadczeni w swej misji — mówili po hebrajsku od urodzenia… Daleka Erec Izrael zawsze była dla nich domem, miejscem, gdzie przyszli na świat. Tam się wychowali, chodzili do szkół… Pośród piachów pustynnych lub malarycznych błot zbudowali domy, zasadzili zieleń. Mieli rodziny, kolegów — wszystko to, o czym my marzyliśmy. Czy spełnią się nasze marzenia? Czy będziemy kiedyś tacy, jak oni? Czy kiedykolwiek wylądujemy na lej upragnionej przez nas ziemi? Czy nie pochwycą nas Anglicy i nie odeślą do obozu na Cyprze? Uczynili tak już z tysiącami imigrantów żydowskich.
Ceniliśmy wysoko gotowość Palestyńczyków do po¬święceń. Dobrowolnie przecież wzięli na siebie cierpienia i trudy niebezpiecznych przepraw na zniszczonych stat¬kach. Wszystko po to, aby przemycić nas do Pale¬styny. Nie robili tego po raz pierwszy. Byli inni niż my.
Nie znali koszmaru okupacyjnych prześladowań, które były naszym udziałem. Uważali nas za dziwne istoty. Nędzne, słabe… Reprezentowaliśmy w ich oczach stary, zhańbiony świat; to oni właśnie „wznio¬są” (od „Alija”) nas w ten nowy, lepszy. Takie mieli pojęcie o nas, Żydach z galutu. Nawet jeżeli było to dalekie od prawdy, trwali w swych przeko¬naniach, co nie przydawało godności naszej wobec nich postawie. Kto z nich potrafiłby sobie wyobra¬zić, że właściwie byliśmy silniejsi od nich? Umieliśmy przetrwać w sytuacjach beznadziejnych, dla nich na pewno niepojętych, i jeszcze starczyło nam sił, aby w imię wzniosłych, kibucowych ideałów wyruszyć w ciężką i niebezpieczną wędrówkę. Nikt nie zdawał sobie wówczas z tego sprawy. Czuliśmy się gorsi od nich. Widzieliśmy w nich żywy symbol własnego, upragnionego państwa i skupionego w nim narodu. Nie znali antysemityzmu, rasizmu. Wyrośli w walce o prawo swego narodu do ziemi w kraju przod¬ków. Stworzyli „Haganę”, aby bronić się przed tymi, którzy sprzeciwiali się ich osiedleniu w Pa¬lestynie. Byliśmy z nich dumni. Musimy słuchać i uczyć się od nich, aby zakorzenić się w nowym kraju. Niejednokrotnie śmieliśmy się z siebie sa¬mych i naszych „przestarzałych” nawyków. Po przybyciu do kibucu w Palestynie mieliśmy odczuć jeszcze mocniej i boleśniej te różnice. Tutaj można było wszystkie słabości złożyć na karb ciężkich warunków, w jakich upływała nasza podróż. Po¬tem nie było argumentów — była rzeczywistość!

Ludzie z trudem trzymali się na nogach. Jedni krążyli po statku zamroczeni, drudzy padali omdlali na prycze. Nie było ani co jeść, ani co pić. Wodę dzielono jak lekarstwo. Przystojny, mówiący po hebrajsku Amos z Palestyny lawirował między nami, oceniał, komu naprawdę należy się jeszcze trochę wody i kawałek cytryny. Chociaż każdy czuł się źle, tylko najbardziej chorzy i wyczerpani mogli stać się wybrańcami Amosa. Pod koniec podróży zachorowałam. Dotąd trzymałam się jakoś, jadłam paskudne ryby i twarde suchary, których inni już dawno nie mogli przełknąć. Wciąż leżałam na narze i rozmyślałam o tym, co było, co będzie. Czas dłużył się w nieskończoność. Któregoś dnia, nagle, ogarnęły mnie silne mdłości. Adam poradził mi zejść z nary i rozprostować trochę kości. Ledwie postawiłam nogę na huśtającej się podłodze, gdy pocie¬mniało mi w oczach. Poczułam, że wpadam w jakąś przepaść. Ktoś schwycił mnie mocno i podparł swym ciałem. Otoczył mnie gęsty mrok, z którego nie sposób było się wyrwać. Opierałam się bezsilnie o niespodzie¬wanego wybawcę. Przyniosło mi to ulgę i dziwne poczucie bezpieczeństwa. Aż stało mi się lepiej, mrok zrzedł, powróciła władza w nogach. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą dobrą, przyjaźnie uśmiechniętą twarz Heńka.
Byłam zmieszana, nie pojmowałam niczego. Co się ze mną stało? Skąd się tu wziął w tej chwili? Byłam mu wdzięczna, ale też zawstydzona swą słabością. Nie przypuszczałam, że może mi się przytrafić coś podob¬nego. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że mam w Heńku prawdziwego przyjaciela, do którego zawsze będę mogła się zwrócić. To nagłe odkrycie napełniło mnie nie znanym dotąd poczuciem bezpieczeństwa i spokoju.
Heniek był starszy ode mnie o pięć lat. Urodził się w Warszawie na Nowym Mieście. Jego ojciec był inkasentem, pochodził z Łowicza. W 1939 roku został zmobilizowany, walczył pod Kutnem, następnie dostał się do niewoli. Po pewnym czasie wrócił do domu chory, złamany i zgnębiony.
Już w pierwszych dniach okupacji Warszawy Heniek został kilkakrotnie złapany do robót przymusowych. Później znalazł się w obozie pracy w Legionowie. Rodzice nie wiedzieli, co się z nim stało. Jednakże po krótkim czasie udało mu się zbiec wraz z grupą polskich współwięźniów. Przecięli druty kolczaste i zaczęli ucie¬kać przed siebie — na oślep. Heniek sam nie wiedział, jak długo tak biegł, aż upadł całkowicie wyczerpany. Przenikliwy chłód późnej jesieni otrzeźwił go. Przywarty kurczowo do ziemi, usłyszał nagle turkot nadjeżdżają¬cych furmanek. Chłopi wieźli żywność do Warszawy. Jeden z nich ukrył Heńka pod ławką. Przed mostem Niemcy zatrzymali furmanki i rewidowali, waląc kol¬bami, gdzie popadło. Ale na szczęście nie natknęli się na skulonego Heńka.
W domu zastał zrozpaczoną jego nieobecnością rodzi¬nę. Jakże uszczęśliwił rodziców niespodziewany powrót syna!
W tym czasie koledzy jego brata, Bolka, szykowali się do ucieczki na Wschód, na tereny zajęte przez Rosjan.
Bolek miał wyruszyć razem z nimi. Heniek chciał mu towarzyszyć, ale brat uważał, że jest za młody na taką wyprawę. Jednakże ojciec oświadczył Bolkowi, że nie pozwoli mu pójść z kolegami, jeżeli nie zabierze młod¬szego brata. Dał im trochę pieniędzy na drogę i wyru¬szyli. W tym czasie tysiące Żydów przedzierało się przez Bug na stronę rosyjską, aby ratować się przed Niemcami.
Po paru miesiącach, na początku 1940 roku, odnalaz¬ła ich w okolicach Słonimia znajoma z Warszawy, która przywiozła im list od rodziców. Zawiadamiali w nim, że życie w Warszawie wraca do znośnej normy, mogą więc wracać do domu. Bolek postanowił posłuchać rady rodziców. Heniek natomiast, który już wcześniej poczuł na sobie hitlerowskie jarzmo, nie chciał słyszeć o po¬wrocie do Warszawy. Bracia rozstali się — jak się okazało — na zawsze.
Białorusini w okolicy Słonimia, u których zatrzymał się przez pewien czas Heniek, odnieśli się doń serdecz¬nie. Heniek pracował tu przy budowie szosy Sło- nim—Wilno. Za niewielką opłatą wieśniacy prali mu odzież, udzielali noclegu, a nawet jadł z nimi ze wspólnej miski jak członek rodziny, Zimą pomagał im w gospo¬darstwie, młócił zboże, jeździł do lasu po drewno, rąbał je.
Kiedy Rosjanie zaczęli zmuszać polskich uciekinierów do przyjmowania rosyjskich paszportów i do wyjazdu w głąb Rosji, Heniek nie sprzeciwił się temu. Wyjechał do Barnaułu, gdzie z początku dostawał listy od rodzi¬ców z getta warszawskiego. Po wybuchu wojny rosyj¬sko-niemieckiej kontakt ten urwał się. Heniek nie do¬wiedział się nigdy, w jakich okolicznościach zginęli jego najbliżsi…
W Barnaule pracował na budowie, następnie w sow- chozie i w kopalniach węgla w Kuzbaskim Basenie na Syberii. Później służył w Armii Czerwonej, ale nie posłano go na front, gdyż nie dowierzano cudzoziem¬com.
Po zakończeniu wojny wrócił w ramach repatriacji do Polski. Rosjanie powracający z frontu opowiadali mu, że Warszawa jest doszczętnie zniszczona, że hitlerowcy wymordowali wszystkich Żydów. Ale Heniek nie uwie¬rzył. Musiał pojechać i przekonać się na własne oczy. A potem wstąpił do kibucu w Lublinie.
Heniek był poważny, zrównoważony, cierpliwy. Przy¬stojny szatyn o niebieskich oczach. Szanował innych, chodził własnymi drogami, ufał własnym siłom. Był zamknięty w sobie, interesował się literaturą, malarst¬wem, muzyką. Przyjemnie było z nim rozmawiać. A jed¬nak wybrałam Adama… Nie znaczy to, oczywiście, iż między mną i Adamem nie było żadnych rozbieżności czy niespodziewanych starć. Adam był pracowity i zdol¬ny do ręcznych robót. Jeszcze w kibucu chętnie pomagał mi w różnych pracach. Był skromny, cichy. Wzbudzał zaufanie i sympatię swą szczerością i bezpretensjonal- nością. Byłam mu za to wdzięczna, polubiłam go. Śmiałam się, gdy mówił o moim wykształceniu… On nie miał żadnego, ale charakteryzowała go wrodzona inte¬ligencja i doskonale orientował się w wielu dziedzinach życia. Nie lubił czytać, słuchać referatów. Nie zabierał głosu w dyskusjach. Raczej słuchał. Nie lubił także
zwierzać się. Ale mnie opowiadał o wszystkim, co przeszedł w czasie wojny i okupacji. Zbliżyło to nas bardzo do siebie. Ja przeżyłam ów okres inaczej, chyba w trudniejszych warunkach, choć śmierć wszędzie była ta sama.

 

Przyslala Halina Birenbaum

birenbaum

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.