Opowiadania

Kto

 

Zenon Rogala


Dzień ledwo dyszał. Naiwnie sądził, że dzisiejszy rześki i dziarski poranek dostarczy mu stosownej siły, aby zmaganie z gorącym powietrzem nie wyczerpało go tak jak wczoraj. Pamiętał bowiem jaką klęską skończyły się wczorajsze próby opanowania sytuacji. Pamiętał jak szybko stracił siły kiedy cały dzienny czas poświecił na nierówną walkę z upałem. Dzisiaj nie był już tak wojowniczy ponieważ wczorajszy wysiłek zbytnio  nadwyrężył zasoby jego sił. Bogatszy w te doświadczenia dokładnie wiedział, że dzisiaj też nie poradzi sobie z szykującym się do ataku upałem. Ledwo minął ranek, a już dzisiejsze fale gorąca przewalały się bezkarnie po jego terenie i dzień nie miął nic do gadania. Smagany rozgrzanym powietrzem musiał uznać wyższość kaprysów przyrody i poddać się sile gorących ciosów zadawanych mu raz z lewej, raz z prawej. Te uderzenia gorącego powietrza całkiem go otumaniły i biedny dzionek całkiem  poddany obcej woli, ledwo dyszał. Czekał teraz wieczornego chłodu. Wiedział też, że zanim przyjdzie ukojenie musi jakoś znosić tryumfalny marsz brawurowej, letniej szarzy ponoszącej się wszędzie spiekoty.

Postanowił zachować resztki swojej tożsamości i cały czas do wieczora zamierzał spędzić na dyskretnym obchodzie terenu, na którym panował przez większość doby. Od pewnego czasu trwał już ten okres codziennego skracania się  dnia, więc zmierzch dyskretnie zbliżał się codziennie coraz wcześniej. Wystarczyło, aby dzień przespacerował się niespiesznie po znanym mu terenie i jakoś zabił czas do nadejścia wieczoru. Dzięki temu zachowałby przynajmniej pozory posiadanej władzy. 

Rozumiałem go bardzo dobrze. Co chwilę sprawdzałem stan nierównej walki dnia z wszędobylskim upałem. Sam prawie w negliżu dokonywałem z balkonu swego pokoju oceny tej beznadziejnej dla dnia sytuacji. Upał zastosował najbardziej zdradziecką metodę polegającą na bezwzględnym ataku na oczy, a każdorazowe wejście na balkon musiało znaczyć patrzenie na świat jedynie poprzez wąziuteńkie szczelinki. Zastosowanie obrony taktycznej w postaci okularów przeciwsłonecznych niewiele było pomocne w tej nierównej walce.

Co prawda wraz z upływem czasu ataki promieniste nie były już tak dotkliwe. Świadczyły o tym coraz większe, wydłużające się ciemne plamy cieni okolicznych drzew, a nawet ogromna, pełzająca powoli plama cienia wokół wielkiego, naszego pensjonatu, w którym zamieszkałem z Iwoną w czasie największych zwycięstw gorąca nad mijającymi dniami. 

Stałem długo na balkonie naszego pokoju i dokładnie widziałem jak dzień mijał powoli. Powoli bowiem przesuwały się po terenie sąsiadującym z  naszym domem, ślady zwycięskiej wędrówki słońca, po potyczce z przeciwnikiem pozbawionym szans na równorzędną walkę. 

Spustoszenie jakiego dokonał skwar, widać było między średniej wielkości płotem, parkingiem, placem zabaw i wielką karuzelą ze smutnie zwisającymi siedziskami. Po tym tryumfalnym marszu, słońce wyczerpane wysiłkiem powoli zmierzało na zasłużony odpoczynek. Zaczął się powolny zmierzch dnia. Dzień mijał także we mnie, a właściwie przede wszystkim we mnie.

Słońce zrezygnowało już z bezpośredniego ataku na moje stanowisko obserwacyjne. Jednak mimo, że nieco osłabione skierowało swe promienie z wyraźnie zachodniego kierunku, niespodziewanie zobaczyłem po przeciwnej stronie hotelowego placu postać dziewczynki, może kobiety, w każdym razie osóbki machającej zawzięcie w stronę mojego balkonu. Zmęczone i nadwyrężone upałem oczy, potrzebowały dłuższej chwili, aby tę życzliwą mi postać zidentyfikować. To nie było takie proste. Może duża odległość, może nieostry obraz postaci, a najpewniej załzawione od wysiłku oczu nie dawały gwarancji trafnego rozeznania.

Może to Marysia, moja kochana siostra, zawsze skora do życzliwej pomocy, a może Halinka, ta cicha łagodna, szlachetna osoba, a jeśli nie, więc może Zosia, na którą nie wiadomo dlaczego od zawsze wołaliśmy Ala, a może Krysia, moja koleżanka licealna, z którą w jednym szeregu zdawałem maturę, a może Majka ta zamorska bratanica, wrażliwa matka i wspaniała nauczycielka, a może Ewa znawczyni czarów teatru, najwyżej notowana w kręgach profesorskich, a może Basia, moja wielka licealna miłość, która ostatnio powiedziała mi – kiepsko ze mną,- a może to Daria, do której czuję szczególną słabość, bo to ona, jak mało kto wyczuwa nastroje literackich klimatów, no bo przecież niemożliwe, żeby to była Irenka, która tak bardzo przeżyła śmierć poety, albo  wiecznie młoda Zosia, żona wiecznie młodego Czesia, ani Maryla, bo przecież od dawna przebywa nad jeziorem, ani Barbara, córka pięściarza wagi ciężkiej, więc też na pewno nie Justyna, żona mojego najlepszego kolegi Kazia Lasoty, ani tym bardziej Jadzia żona Mirka, wzorcowego kumpla na całe życie, więc też nie Jola, żona Artka, na którą od zawsze mówiliśmy Wieśka, bo już z całą pewnością nie Iwona, która stoi właśnie obok mnie. Kto więc, kto tak entuzjastycznie macha w moim kierunku.  

– Zupełnie zapomniałam ci powiedzieć, że ta pani co tak rozpaczliwie daje nam znaki, to nasza recepcjonistka. Jeszcze wczoraj prosiła mnie, żebyś przestawił samochód, bo przeszkadza z pracach remontowych naszego hotelu – Iwona właśnie wyszła na balkon zmęczona upalnym dniem.


Wszystkie wpisy Zenka

TUTAJ

Kategorie: Opowiadania

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.