Uncategorized

Marian Turski: Moja rozmowa z Elie Wieselem. Trafiliśmy do Auschwitz w tym samym czasie

Marian Turski

Spotkaliśmy się kilka razy, przegadaliśmy wiele godzin i chciałbym przywołać Go w Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu.

Po raz ostatni widziałem się z Elie Wieselem na sesji ONZ w styczniu 2009 r. Walne Zgromadzenie uczciło pamięć ofiar Holokaustu („New York Times” umieścił nawet wielkie zdjęcie na pierwszej stronie: obaj tam widniejemy wśród grupki Ocalałych). Ale przedtem spotkałem się z Nim trzykrotnie – w Polsce, w Izraelu i… na lotnisku we Frankfurcie. To ostatnie – najowocniejsze. Ponieważ prawie dwie godziny czekaliśmy na połączenie lotnicze, więc nic, tylko rozmawialiśmy. Ja znałem Jego losy wojenne z Jego książek. A najwięcej z książki „Noc”. On ciekaw był moich kolei losu. Mówiliśmy o zbieżnościach i o różnicach. I o niektórych chciałbym tu opowiedzieć.

Elie Wieslel

Trafiliśmy do Auschwitz w tym samym czasie. Ale inny był czas poprzedzający zesłanie dla Eliezera Wiesela w Sighet (Syhot) w Transylwanii, a inny dla mnie – w Łodzi, zwanej wówczas Litzmannstadt. On – niemal do ostatniej chwili we względnym dobrobycie, w otwartym mieście, w warunkach nie zanadto odbiegających od czasu normalnego… Owszem, faszyści węgierscy pozwalali sobie na coraz ostrzejsze ekscesy wobec Żydów, ale jeszcze w 1939 r. rodzina Wiesela – ponieważ była zamożna – mogłaby załatwić sobie emigrację do Palestyny. Potem tragiczny epizod: wywieziono z Sighet w 1942 r. napływowych Żydów i rozstrzelano ich w okolicach Kołomyi, ale – zacytuję Wiesela – „Życie powróciło do normalności. (…) Handlowcy robili dobre interesy, studenci żyli wśród swoich książek, a dzieci bawiły się na ulicy”.

My w Łodzi zamknięci byliśmy w hermetycznym getcie już od wiosny 1940 r. Z dwustutysięcznej populacji pozostała mniej niż jedna trzecia, która miała wjechać w bramę „Arbeit macht frei” (z nich końca wojny doczeka co piętnasty). W getcie niemal jedna czwarta mieszkańców zmarła z głodu i wycieńczenia, reszta – w pierwszym obozie zagłady na ziemi polskiej, i w ogóle europejskiej – w Kulmhof, czyli w Chełmnie nad Nerem. My w getcie oswajaliśmy się dzień po dniu z widokiem szkieletów ludzkich, z opuchlizną wskutek głodu, z kolejnymi wywózkami. Dla tych z Sigeth Auschwitz był szokiem większym, bo nagłym, zupełnie niespodziewanym.

Skoro mówimy o różnicach – ja byłem starszy od Eliego o dwa lata. Tylko dwa, ale w tym wieku miało to ogromne znaczenie. On był zaledwie chłopcem, uczniem. Ja natomiast już miałem za sobą dwa lata uczestnictwa w konspiracji, a w roku 1944 dokładnie wiedziałem – dzięki nasłuchowi BBC – co to jest Auschwitz, co to jest rampa, przy której pociąg się zatrzymuje, co to jest selekcja i jaki jest dalszy los więźniów (co zresztą opisałem w moim wspomnieniu „Mój najszczęśliwszy dzień”).

Co ofiary wiedziały o swoim losie? Pierwsze wywózki z getta łódzkiego bezpośrednio na śmierć rozpoczęły się w połowie stycznia 1942 r. Do maja wywieziono 55 tys. osób i ludzie chcieli wierzyć – zgodnie z propagandą okupanta – że to gdzieś na roboty, do jakiegoś innego getta. Niektórzy nawet ochotniczo zgłaszali się do wyjazdu: gorzej niż w łódzkim getcie nie może przecież być, może gdzieś tam dadzą więcej jedzenia. I oto szokujące sygnały: do pralni pod Łodzią dotarły ubrania wywiezionych; potem komendant obozu Kulmhof zażądał, by mu w getcie łódzkim wyprodukowano młyn do mielenia kości… I wreszcie we wrześniu 1942 r. – kolejne żądanie niemieckie: znów przyślijcie transport Żydów do Kulmhof. Prezes żydowskiej administracji, osławiony Chaim Rumkowski, wytargował u Niemców: pozostawią w getcie młodych i zdolnych do pracy, ale w zamian on im dostarczy dzieci, starców i chorych… Teraz już nikt nie miał złudzenia – ich los był oczywisty… Gdy w 1944 r. wywiezie się resztę Żydów łódzkich do Auschwitz, uznają to za paradoksalną łaskę: Kulmhof, czyli Chełmno, przeżyło kilka (!) osób, a więc ułamki promila, bo to był obóz totalnej zagłady; Auschwitz przeżyło 5 do 7 proc. więźniów.

A w Sighet? Wspomniałem wyżej o masakrze pod Kołomyją napływowych Żydów, nie obywateli węgierskich. Uratował się z niej jeden Żyd. Zaliczono go do martwych, ale on wygrzebał się spod stosu trupów i po wielu dramatycznych przeżyciach wrócił do Sighet.

Czekał go tam los Kasandry. „Dniami i nocami szedł od jednego żydowskiego domu do drugiego i opowiadał (…) o tym, co widział. Ludzie wzbraniali się nie tylko przed tym, by uwierzyć w jego historie, ale też przed tym, by go słuchać (…). Ja też – zaznacza Eli – mu nie wierzyłem (…)”. On lamentował: „Już nie zależy mi na życiu. Jestem sam. Chciałem jednak tu wrócić i was przestrzec (…) nikt mnie nie słucha (…)”.

Z rozmowy na lotnisku z Wieselem utkwił mi w pamięci następujący wątek: gdybyśmy mieli dar przewidywania… Elie powtarzał tę frazę i snuł wizje: ojciec pożegnałby się z naszym dobytkiem i wyemigrowalibyśmy do Palestyny; dalibyśmy się przekonać naszej służącej Węgierce, która chciała nas ukryć w swojej wsi; w dniu „ewakuacji” z Auschwitz pozostalibyśmy w szpitalu obozowym, z którym jednak esesmani się nie rozprawili i chorzy doczekali się wyzwolenia.

Moje gdybanie było równoległe. Przed wywózką z getta łódzkiego byłem skoszarowany wraz z innymi członkami mojej organizacji konspiracyjnej Lewica Związkowa. Mieliśmy zamiar przetrwać w ukryciu – zakładaliśmy, że będzie to tylko tydzień, nim armia radziecka dotrze do Łodzi. Ale ta stanęła nad Wisłą po wybuchu powstania warszawskiego. Niemcy zagrozili wszystkim ukrywającym się w getcie przed wywózką, że ich rozstrzelają. Kierownictwo mojej organizacji wzięło pod uwagę przesłanki logiczne: tu w getcie będziemy musieli się ujawnić, gdy wstrzymają dopływ wody i prądu, a wtedy wszyscy zginą. Auschwitz natomiast daje jakąś szansę przeżycia, bo potrzebują siły roboczej, a wojna wnet się skończy. I cóż się okazało? Z mojego dziesięcioosobowego kolektywu w obozie tylko pięciu przeżyło. A ukrywających się w Łodzi niemiecki administrator włączył do podległego mu komanda, które sortowało pozostawiony dobytek żydowski. Wolał Żydów nie rozstrzelać, bo wygodnie mu było dekować się poza frontem i jeszcze dorobił się fortuny. Rozgłos egzekucji dałby pretekst kolegom zawistnikom, by go posłać na front i zająć po nim bezpieczne i intratne miejsce.

Przed rozpoczęciem mojego drugiego marszu śmierci z Buchenwaldu do Terezina mogłem, mogliśmy – bo kolektyw jeszcze liczył dziewięć osób – markować chorobę w „infirmerii”, czyli w szpitalu obozowym. Ale byliśmy przekonani, że Niemcy nie zostawią żywych świadków swojej zbrodni, a skomasowanych w szpitalu najłatwiej było zlikwidować. Więc – wojna się przecież skończy lada dzień! – póki sił trzeba oddalić się jak najszybciej!

Kto mógł przewidzieć, że wojna potrwa jeszcze dokładnie miesiąc (8 kwietnia rozpoczął się marsz śmierci, 8 maja – Niemcy opuścili Theresienstadt), a z naszej grupy pożegnamy jeszcze czterech towarzyszy? A przebywający w Buchenwaldzie – jak wiemy z choćby relacji Wiesela – uniknęli zagłady.

Wszyscy więc kierowaliśmy się – podejmując decyzje – racjonalnymi przesłankami. W danej chwili, w danej sytuacji – takie decyzje wydawały się najrozsądniejsze.

Jeden maleńki epizod z „Nocy” zapamiętałem bardziej niż inne i powiedziałem o tym Eliemu. Było to pierwsze zetknięcie Wieselów z tzw. stammlagrem (czyli obozem głównym) Auschwitz I, po makabrycznym pobycie w Auschwitz II, czyli w Birkenau (Brzezince). Zacytuję ten fragment „Nocy”:

„Dotarliśmy pod kolejny blok. Czekał tam na nas blokowy. Był to młody Polak, który się do nas uśmiechał. (…) – Towarzysze, jesteście w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Czeka nas długa droga pełna cierpień. Ale nie traćcie ducha. (…) Zbierajcie siły i nie traćcie nadziei. (…) Odpędzicie rozpacz, a oddalicie od siebie śmierć. Piekło nie trwa wiecznie. A teraz raczej prośba niż rada: niech panuje wśród was koleżeństwo. (…) Pomagajcie sobie nawzajem. To jedyny sposób na przeżycie”. Komentarz Wiesela: „Pierwsze ludzkie słowa”. I dalej: „Na początku trzeciego tygodnia usunięto ze stanowiska naszego blokowego, uważanego za zbyt ludzkiego”.

Więc teraz o sobie. Nie pamiętam żadnych ludzkich odruchów jakiegoś nadzorcy (więźnia oczywiście), kapo czy blokowego (mowa ciągle o więźniach) z pobytu w Auschwitz. Ale oto, co mi się przydarzyło po przybyciu do Buchenwaldu. Podróż podobna jak u Wiesela, po marszu podobnym jak u Wiesela. Nas w Wodzisławiu (Loslau) zapakowano po 120 do wagonu, a gdy dotarliśmy do Buchenwaldu, było w nim 36 trupów (Wiesel wspomina, że u niego więcej). I oto pierwszy apel, już w Buchenwaldzie. Przemawia blokowy (więzień), Niemiec:

„Burschen [chłopaki], przyjechaliście tu do innego obozu niż ten, w którym przedtem przebywaliście. Jedzenia będzie mniej, bo wojna w toku i wszędzie jest mniej jedzenia. Ale tutaj nikt was nie będzie bił… Lecz zapamiętajcie to sobie: zatłuczemy na śmierć, jeśli ktoś ukradnie chleb koledze…”. Pierwszy raz od czasu, gdy opuściłem getto łódzkie, łzy pojawiły się w moich oczach. Ogromnego wzruszenia. Po raz pierwszy odczułem, że mi przywrócono godność ludzką. Mógłbym powtórzyć za Eliem Wieselem: „pierwsze ludzkie słowa”.

Dodam jeszcze, co działo się później. Blokowy: „A teraz powiedzcie, kto wśród was w poprzednim obozie [tj. Auschwitz] zachowywał się okrutnie wobec kolegów i towarzyszy”. Wskazano na jednego wyjątkowo bezwzględnego i bezlitosnego kapo (wyjaśniam: funkcja kapo ważna była w poprzednim obozie, po opuszczeniu go stawał się zwykłym więźniem jak każdy). Blokowy rozkazał swoim przybocznym, by go wyprowadzili. Poszli z nim do latryny, gdzie go utopili.

Proszę, dwa bardzo podobne epizody, ale w różnych lokalizacjach. Ja z Buchenwaldu (owego czasu) zachowałem jak najlepsze wrażenie, jeżeli chodzi o stosunek do więźniów, Elie Wiesel – jak najgorsze. Obiecaliśmy sobie, że spenetrujemy literaturę na temat Buchenwaldu i że kiedyś wrócimy do rozmowy o tym – jakże odmiennie odczuwanym – miejscu i czasie. Nie wróciliśmy…

Z racji zawodowych obowiązków przeczytałem ogromną ilość pamiętników i wspomnień obozowych. Gdyby mnie ktoś spytał: jaka, twoim zdaniem, książka najbardziej oddaje istotę otchłani, w której znalazło się człowieczeństwo, odpowiedziałbym bez wahania: „Noc” Eliego Wiesela.

W tej wątłej pod względem objętości książeczce pomieściło się wszystko: i niewinność, i złudzenia, i nadzieje, i cierpienie, i rozpacz, i siła, i słabość, i zaparcie się, i bohaterstwo, i poświęcenie, i egoizm, i znieczulica, i wiara, i utrata wiary…

Elie Wiesel otrzymał za „Noc” Pokojową Nagrodę Nobla, powinien był otrzymać Nobla literackiego.

Tekst ukaże się w nowo przygotowanej przez Kompanię Mediową edycji „Nocy” Eliego Wiesela.

***

Eliezer Wiesel (1928–2016), amerykański pisarz żydowskiego pochodzenia. Urodzony w rodzinie chasydzkiej w Rumunii, w czasie drugiej wojny więzień obozów w Auschwitz i Buchenwaldzie. Po wojnie w USA był inicjatorem powstania United States Holocaust Memorial Museum. Ponad 40 swoich utworów literackich poświęcił Zagładzie. Uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla w 1986 r.

Marian Turski Urodził się w 26 czerwca 1926 r. w Druskiennikach na dzisiejszej Litwie. Od 1942 r. żył w łódzkim getcie, wtedy w Litzmannstadt. W sierpniu 1944 r. deportowano go do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Wiosną 1945 r. przeżył marsz śmierci byłych więźniów obozu koncentracyjnego z Auschwitz do Buchenwaldu. Od 1958 r. kieruje działem historycznym w POLITYCE. Działa aktywnie w licznych organizacjach żydowskich. Od 2009 r. przewodniczy Radzie Muzeum Historii Żydów Polskich.

Marian Turski: Moja rozmowa z Elie Wieselem. Trafiliśmy do Auschwitz w tym samym czasie


Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. Od lat imponuje mi glębią przemysleń, wiedzą i językiem.
    Dzisiaj odesłał mnie również do książki Wiesela.
    Ściągnąłem z internetu i czytam, czytam i czytam.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.