Uncategorized

Reforma w Norymberdze


   

Jakub Kopec

  W rocznicowym dniu 8 marca odebrałem trzy maile zza mórz i oceanów. Najbardziej ucieszył mnie mail z Tel-Avivu z dwugodzinnym  filmem fabularnym  pt. „Marzec 68” w spinaczu. Zastanowił mnie mail z Lundu, bo zawierał informację, że dzieci imigrantów muzułmańskich w 61 procentach nie chcą się uczyć w szwedzkich szkołach, a bardzo chcą w Szwecji mieszkać.

  Wszystkie trzy rocznicowe maile zawdzięczam fałszywemu przekonaniu moich kolegów szkolnych, że w dniu 8 marca 68 zająłem pryncypialne stanowisko w kwestii żydowskiej, sprzeczne z poglądami głoszonymi przez reżim gomułkowsko-moczarowski. Prawda nie była aż tak piękna. Kilka dni wcześniej Natek Tenenebaum, nb. autor teksu hymnu „Solidarności” pt. „Modlitwa o wschodzie słońca”, mój przyjaciel i bliski sąsiad z osiedla przy ulicy Podleśnej, namawiał mnie żebym wraz z nim udał się na protest przeciwko zdjęciu „Dziadów” z afisza, który miał się odbyć na dziedzińcu teatru „Narodowego” przed ostatnim przedstawieniem, a ja udziału w demonstracji odmówiłem, tłumacząc się obawą utraty pracy w Biuletynie Politycznym PAP!

   Byłem bezpartyjnym dziennikarzem w „Biuletynie Politycznym”, na otwarte zebranie PZPR wciągnięto mnie niemal siłą i kazano mi głosować na rezolucję potępiającą wichrzycieli ze Związku Literatów. Ludzie kochani, Antoni Słonimski i Józef Hen mają być wichrzycielami? Przecież to jakaś mroczna bzdura, zakrzyknąłem. A poza tym cała moja wiedza o wydarzeniach w ZLP, związanych ze zdjęciem „Dziadów” z afisza, pochodzi z papowskich nasłuchów BBC,  Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa, bo w „Trybunie Ludu” niczego konkretnego na ten temat nie przeczytałem. Czy dziennikarz Biuletynu Politycznego PAP może dawać posłuch dywersyjnym stacjom radiowym?

   Ale w aktach personalnych i w teczce SB zapisano, że skumałem się ze syjonistami i  należę do jakiejś wywrotowej organizacji, co jeszcze należałoby potwierdzić . Tymczasem ja ani Słonimskiego , ani też Hena nie uważałem za Żydów, tylko za znakomitych polskich pisarzy. Nie skumałem się też z syjonistami, bo ten termin pojawił się na łamach gazet trochę później, gdy byłem już tylko inteligentem niepracującym.

   Podstawowe wykształcenie zdobywałem w chederze Zakonu Machabeuszowego przy ul. Jagiellońskiej 28 w Warszawie, w czasach tuż po II wojnie przemianowanym na bezwyznaniową szkołę  TPD. Ubolewam nad tym przemianowaniem, bo w chederze byłbym nauczył się jidisz i hebrajskiego, co uczyniłoby mnie bogatszym. Ale i tak nie powinienem narzekać, bo gdy za dyktatury generała Jaruzelskiego błąkałem się po Francji w poszukiwaniu pracy, w takim , na przykład, zatłoczonym Paryżu nie miałem kłopotu z zakwaterowaniem. Przechwalałem się nawet podobnym do mnie migrantom zarobkowym, że gdybym chodził od jednego do drugiego  znanego mi Żyda, kolegi szkolnego lub znajomka z klubu TSKŻ przy Nowogrodzkiej, i spędził u każdego z nich  na kalimacie choćby sakramentalne trzy dni, to takie wędrowanie zajęłoby mi rok cały, a wizę pobytową  wydawano  tylko na sześć miesięcy. Przechwalałem się możliwościami kwaterunkowymi, bo w rzeczywistości za każdym razem, gdy wpadałem do Paryża, miałem ciepły kąt w pracowni malarskiej  Renaty Celnikier na socjalistycznym osiedlu „Les artistes aux Montmartre”, zbudowanym w latach trzydziestych, na wzór i podobieństwo „szklanych domów” Żeromskiego.

    Renata wyjechała z Polski w pamiętnym roku 1969  z dyplomem magistra inżyniera elektroniki na Politechnice Warszawskiej. Malować zawodowo zaczęła dopiero we Francji z braku lepszego zatrudnienia. Rynek artystyczny był ciasny, ale wcisnęła się nań przebojem podczas procesu „rzeźnika z Lyonu”  Klausa Barbiego, lokalnego szefa gestapo , sadysty wsławionego tym, że osobiście torturował i zabijał więźniów, głównie Źydów. Fotografowanie podczas rozprawy było zabronione, dopuszczalne było natomiast sporządzanie portretów rysunkowych. Renata z blokiem rysunkowym siedziała w loży prasowej i udatnie utrwalała na kartonie scenki rodzajowe z udziałem oskarżonego, sędziów i świadków. Rysunki świetnie oddawały nastrój sali sądowej, artystka znakomicie oddawała też podobieństwo w portretowanych  fizjonomiach. Rysunki sygnowane przez Renatę Celnikier ukazywały się na pierwszych stronach gazet w Lyonie i trafiały też do gazet paryskich.

     Najwykwintniejsze dania z – żaby, ostrygi i ślimaki winniczki – znalazły się we  francuskim menu nie z rozpustnego obżarstwa  epoki Ludwika XIV, lecz w ponurych  czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej , kiedy od śmierci głodowej ludzie ratowali się spożywaniem wszystkiego, co zawiera substancje białkowe, także pogardzanych wcześniej żab. Podobnie osobliwą technikę kolażu Renata Celnikier wypracowała z ekonomicznej konieczności, gdy farby okazały się za drogie.

   I tak, na przykład, okładkę mojej książki pt. „Wariant Oleksego. Przyczynek do dziejów prowokacji politycznej w Polsce” (wyd. Univ-comp 1995), traktującej o wałęsowskiej próbie zamachu stanu, podjętej po przegranych wyborach prezydenckich z pomocą fałszywego oskarżenia o szpiegostwo  na rzecz Rosji, rzuconego na premiera Rzeczypospolitej, zdobi mozaikowy portret Józefa Oleksego autorstwa Renaty. Artystka osiągnęła efekt malarski właściwy dla taszyzmu.   Posługując się strzępkami   papieru, wydartymi z  kolorowych czasopism i naklejanymi na karton, uzyskiwała wysublimowany efekt taszystowskich „plam” olejnych rozsmarowywanych  na płótnie.

   Kolaż Renaty Celnikier pt. „Wariant Oleksego” jeszcze dziś można oglądać  na portalu lubimyczytać.pl, gdzie nasze wspólne  dzieło zalecane jest nabywcom. Kupić go jednak nie można., choć podawana jest cena. Nie można też przeczytać, chociaż obliczono, że lektura zajmie wprawnemu czytelnikowi zaledwie 3 godz. 30 minut. Książki po prostu nie ma, bo natychmiast po hucznej promocji w Centrum Prasowym Rządu przy Bagateli cały nakład co do sztuki został przemielony. Ocalały jednanie egzemplarze rozdane dziennikarzom w czasie promocji. Stało się tak, bo książkę uznano za bluźnierczą wobec postaci świętego Lecha Wałęsy, który w klapie marynarki nosił medalionik z portretem niepokalanego Jana Pawła II.

  Nie to było okropne, że książkę zniszczono. Najgorsze, że nie wypłacono nam honorarium, które zamierzaliśmy przeznaczyć  na książkowe wydanie w moim niszowym wydawnictwie „JJK” eseju Franciszka Celnikiera (ojca Renaty,1915–1979),  wydrukowanego pośmiertnie w  1985 r. w zeszytach  wrocławskich „Studiów nad Faszyzmem i Zbrodniami Hitlerowskimi”. Studium autorstwa prawnika z wykształcenia i amatora-historyka w sposób pionierski poddało  analizie pojęcie Żyda w prawodawstwie nazistowskim. Prace wydawnicze były już mocno zaawansowane, zgromadziliśmy materiał fotograficzny, który Renata uzupełniła własnymi kunsztownymi rysunkami, gotowy był skład komputerowy, nie zdołałem tylko zgromadzić stosownych funduszy na druk. 

    Okazałem się gamoniem wydawniczym. Tyle tylko mam na swoją obronę, że zajęty byłem obroną własnego tyłka,  zagrożonego w procesie, który wytoczyli mi Lech i Jarosław Kaczyńscy jako współautorowi i wydawcy książki pt. „Po drugiej stronie lustracji”. W książce marginesowo napomknąłem o konszachtach liderów partii Porozumienie Centrum, nazywanej „partią braci Kaczyńskich” z autorami największej w III RP aferze finansowej FOZZ. 

   Ale Renata nie poddała się i, nie zważając na trudności,  doprowadziła w 2014 roku do edycji książki Feliksa Celnikiera „Żyd, czyli kto? Pojęcie Żyda w doktrynie i hitlerowskich poczynaniach prawodawczych. Studium absurdu i mistyfikacji”  nakładem   Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma.

 „Feliks Celnikier podjął w swym opracowaniu próbę odpowiedzi na pytanie, kto był Żydem w świetle prawa hitlerowskiego.- pisze Danuta Janicka.- Tzw. ustawa o odrodzeniu stanu urzędniczego z dnia 7 kwietnia 1933 r. zawierała pierwszy z szeregu słynnych paragrafów aryjskich – na podstawie tej ustawy pozbawiono prawa sprawowania urzędów osoby mające choćby jednego tylko żydowskiego dziadka. Tak zaczęło się prawodawstwo, najpierw ogólnoniemieckie, a potem wydawane na ziemiach włączonych do III Rzeszy i okupowanych, które pozwoliło w pierwszej kolejności na selekcję, natomiast później na wydanie na śmierć milionów Żydów.”   

  Renata Celnikier miała jednego tylko żydowskiego dziadka, bo jej mama nosiła de domo prasłowiańskie, choć według niektórych badaczy, także tatarskie nazwisko Kopeć. Gdybym  miał na to wpływ, wolałbym wybrać dla siebie raczej żydowskie pochodzenie, niźli przyznawać się do jednego tylko dziadka Tatarzyna. Ale Renaty w marcu 1968 roku przed uznaniem jej za osobę obcą w kraju nadwiślańskim nie uchroniło posiadanie po kądzieli dziadka o nazwisku, które nosił także mój dziadek Franciszek, organista kościelny we wsi parafialnej Wojciechowice koło Opatowa.

  Mój ojciec  Antoni Kopeć w latach trzydziestych był już przesiąknięty miazmatami marksizmu-leninizmu, kiedy, jako wygnaniec z Polski centralnej, podejmował pracę nauczyciela  na kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Otrzymał posadę kierownika w szkole elementarnej  w Stołpcach na   Nowogródczyźnie. W dobrej wierze podpisał się pod petycją białoruskich intelektualistów do władz polskich o nauczanie białoruskich dzieci w ich ojczystym języku. Potraktowano to jako zdradę narodową i na mocy spec-ustawy z 1934 roku o sądownictwie administracyjnym, która była najwyższym osiągnięciem sanacyjnej jurysprudencji, bez rozprawy sądowej wsadzono ojca na sześć miesięcy do więzienia w Baranowiczach. Na skutek uderzenia pękiem kluczy w głowę przez więziennego klawisza, mój biedny tata doznał olśnienia i zapisał się do Białoruskiej Partii Komunistycznej. Nie miał wyboru. Polska Partia Komunistyczna, po wymordowaniu jej władz naczelnych przez siepaczy Stalina, została rozwiązana w 1935 roku.  

  Muzułmańskie żądanie nauczania w języku ojczystym uważam za arogancję ludzi, którym udzielono gościny w kraju nadbałtyckim. Ale jak się zdaje, król Szwecji nie zabrania imigrantom zakładania prywatnych szkół religijnych, podporządkowanych jednak ogólnoszwedzkiemu programowi dydaktycznemu.

    To całkiem co  innego gościć w jakimś kraju i domagać się nauczania w ojczystym języku, co innego zaś być najeźdźcą  w kraju sąsiednim i domagać się zaprzestania brutalnego wynarodowiania tubylców podbitego kraju. Zazdroszczę jednak problemów wszystkim moim wygnańcom, bo w  przynależnym do Unii na poły faszystowskim  kraju  mogę być uznawany przez organa państwowe za potomka żydokomuny, na domiar nieszczęścia pogardzanego dziś białoruskiego pochodzenia.

                                                                         Jakub Kopeć (emigrant wewnętrzny)

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.