
Nie daj się pokonać, nie pozwól się poniżać, zachowaj pewność siebie i poczucie własnej wartości. Masz prawo stawiać siebie na pierwszym miejscu i nie musisz się z tego tłumaczyć. Wszystkim nie dogodzisz, a zresztą po co miałbyś się o to starać? Utrzymuj relacje tylko z tymi, którzy cię szanują, i nigdy nie pozwól, aby ktoś cię wykorzystywał do swoich celów i tobą manipulował. Za to ty musisz znać prawa psychologii, aby sobie radzić. Patrz w oczy, mów mało, nie ujawniaj swoich myśli i zamiarów, w każdej sytuacji okazuj spokój i niezależność. Nie rozpychaj się łokciami ani o nic nie proś – zwycięstwo samo wpada w ręce silnych.
Taka jest filozofia życiowa i program moralny sączony mi wprost do serca przez niezliczone anglojęzyczne filmiki, specjalnie dla mnie wyselekcjonowane przez diaboliczną sztuczną inteligencję na usługach chińskiego pożeracza uwagi i czasu o niewinnej nazwie TikTok. Jestem urzeczony tym niekończącym się strumieniem ciekawostek i niesamowitości, przeplatanych widokami pięknych gór, miast, mórz i kobiet, lekcjami języków, które trochę znam (wie już o mnie wszystko) oraz owymi psychomoralitetami, wygłaszanymi przez urodziwe męskie awatary lub całkiem żywe amerykańskie psycholożki. Muszę przyznać, że cała ta tiktokowa etyka trochę mnie zbija z tropu. Wcale nie jest taka sentymentalna i empatyczna, jak znana mi tak dobrze etyka drobnomieszczańskich pisemek i poradników dla poszukiwaczy szczęścia. Autorytatywny osąd maszyny stanowi, że naszą uwagę i aprobatę w większym stopniu niż miękkość otrzymuje jednak twardość, balansująca na krawędzi egocentrycznego cynizmu. To coś między stoicyzmem a apoteozą narcyzmu. Jeśli szukać w dziejach filozofii jakiegoś wzorca tej ideologii, to byłby to może Max Stirner, autor sławnej książki „Jedyny i jego własność”. Ta gorąca apoteoza miłości własnej doznała nie do końca zasłużonej nobilitacji ze strony Karola Marksa, który rozprawił się z nią w specjalnie napisanej rozprawie.
Mądry egoizm, połączony ze stoicką samokontrolą i świadomością siebie sprzedają się lepiej niż hedonistyczny samorozwój, przełamany empatią i odpowiedzialnością społeczną, które królowały na rynku porad życiowych jeszcze kilka lat temu. Skąd ta zmiana? Zapewne wynika ona z algorytmizacji komunikacji społecznej. Dawniej ludzie oglądali i czytali to, co chcieli im pokazać najwięksi nadawcy, wierzący, że umieją łączyć dwie najważniejsze umiejętności marketingowe, czyli odczytywanie trendów i pragnień odbiorców z ich sugerowaniem i generowaniem. Dziś strategia marketingowa, podparta żmudnymi badaniami rynku, wypierana jest przez algorytmy śledzące nasze działania w internecie. To zapewne wystarczyło do dokonania istotnej korekty: człowiek nie jest istotą ani szczególnie miłującą bliźniego, ani krępującą się własnego egoizmu. Całkowicie wystarczy mu, gdy wobec innych jest „w porządku”, czyli przestrzega sensownych, równościowych zasad i konwencji, a poza tym może już myśleć wyłącznie o sobie. Tego zaś, kto stanąłby na jego drodze do szczęścia i komfortu, ma prawo „unieszkodliwić”, a co najmniej unieważnić albo ominąć.
Niegdyś cała publiczna moralistyka skupiała się na samodoskonaleniu moralnym, czyli na tym, jak stać się kimś bardziej zasługującym na szacunek z racji swych cnót, charakteru, zasług, dokonań. Piękno charakteru, odpowiedzialność i społeczna użyteczność jednostki były w centrum uwagi. I to niezależnie od tego, czy moralistyka była zakorzeniona w religii, liberalna czy hedonistyczna. Szczęście osobiste było pochodną doskonałości moralnej i zaangażowania w dobro wspólnoty. Po rewolucji lat 60. ten tzw. eudajmonizm zaczął ustępować miejsca nowej etyce publicznej, której naczelnymi wartościami stały się empatia, wrażliwość, troska o słabszych i odpowiedzialność społeczna. Konserwatyści i postępowcy mówili o tym niemalże jednym głosem. Lecz znów: szczęście osobiste zależało od tego, jak bardzo angażujemy się w sprawy wspólne. Po prostu zaczęto rozumieć je szerzej, wręcz globalnie, a do tego z arsenału walki o lepsze jutro wyeliminowano przemoc.
Jednakże to, co widzimy dziś w internecie, a co wydaje się odzwierciedlać mentalność globalnej klasy mieszczańskiej, jest inne. Tu w centrum uwagi jestem ja sam. I dopiero, gdy ja będę silny i mądry, gdy zaspokoję swoje potrzeby i zrealizuję swoje życiowe cele, mogę coś zrobić dla innych. Słucham tego przekazu z podziwem i lękiem jednocześnie. Podziwem dla wysokiej jakości tych poradników. Mamy tu do czynienia z „turbomiksem” kulturowym – od Arystotelesa, Epikura i Marka Aureliusza, przez Konfucjusza i Lao Tzi, po Steve’a Jobsa. I nie jest to naiwny eklektyzm, lecz przemyślana synteza dawnej moralistyki, współczesnej psychologii i nowoczesnej wiedzy o zarządzaniu. Niejednego się z tego nauczyłem.
Skąd więc lęk? Otóż ciarki mi biegną po plecach na myśl o nadużyciach, do których prowadzić może taki trening psychoetyczny, gdyby swoją lekcję dobrze odrobił jakiś cyniczny drań albo narcyz. Swoją drogą to właśnie postać narcyza jest prawdziwym golemem naszej epoki. O nikim nie mówi się tak wiele i przed nikim tak bardzo nie ostrzega. A w dodatku ten narcyz, stawiający siebie w centrum świata i bez żadnych skrupułów używający wszystkich wokół do własnych celów, osiągający je nawet kosztem cierpień i krzywd innych ludzi, tkwi w każdym z nas. Niby to usłużni trenerzy nam schlebiają, stają po naszej stronie i respektują zasadę „o obecnych się nie mówi”, lecz trudno nie odnieść wrażenia, że ten diaboliczny, wszechobecny narcyz jest naszym wspólnym problemem. A pierwsze filmiki w jego obronie już kursują…
Kategorie: Uncategorized