Uncategorized

SŁOWNIK WYRAZÓW CAŁKIEMOBCYCH

Natan Gurfinkiel

 


 

 e-episkopat (patrz epidiaskop) – został wynaleziony przez pewnego majora wojska polskiego z warszawy w czasach peerel, kiedy studenci musieli odbywać przymusowe szkolenie wojskowe. Ten bliżej nie rozpoznany oficer, który nie miał nawet matury, ale ogromną i szczerą ochotę zostania oficerem, dzięki objęciu studentów obowiązkiem zgłębiania tajemnic wojskowości, stał się nauczycielem akademickim. autor słownika, dr engur finkiel ustalił, w drodze wywiadu z nathanem gurfinklem, czyli ze mną, że pewnego dnia major prowadził wykład na temat niezwyciężalności paktu warszawskiego. informacje miały być ilustrowane przeźroczami, major wydał więc komendę: włączyćepiskopat do sieci!

konioficer

Wojsko przypomniało sobie o moim istnieniu. Były to już bowiem lata, kiedy nad budującym najsprawiedliwszy ustrój krajem zawisło groźne niebezpieczeństwo. Bo choćby kolejarze z węzła Kutno nie wiedzieć jak strzępili sobie gardła, mówiąc odwetowcom i militarystom zachodnioniemieckim swe zdecydowane NIE, ci nic, tylko ciurkiem stwarzali zagrożenie . A nawet je zwiększali i na nic nie zdawały się hektolitry udojonego mleka i dodatkowe tony stali, które, jako uwieńczenie wysiłku, włościaństwa, proletariactwa, oraz inteligencji harującej były najlepszą odpowiedzią na knowania.

Mimo coraz większych sukcesów osiąganych przez lud pracujący miastiwsi w przeciwdziałaniu niecnym knowaniom, Wojsko wyczuło, że beze mnie w zielonym drelichu równowaga strategiczna mogłaby zostać poważnie zachwiana na korzyść mrocznych sił imperializmu. Ale w owych czasach nie miałem żadnego rozeznania sytuacji – zupełnie jak ów żydowski chuligan z miasta Bromberg w Pommern, który jeszcze we wczesnych latach trzydziestych pogryzł niemieckiego owczarka, o czym można było dowiedzieć się z lektury „Obserwatora Ludowego” i co później, pomijając tylko geograficzną lokalizację występku, przytoczył Viktor Klemperer w swym znakomitym dziele „LTI”.

Nieszczęsny sprawca nie mógł przecież wiedzieć, że człowiek, który wkrótce miał stanąć na czele państwa niemieckiego był zapamiętałym miłośnikiem zwierząt i posiadaczem psa tej właśnie rasy. Oburzony dogłębnie nikczemnością chuligana i dowiedziawszy się o jego nagannym pochodzeniu, po kilku latach najechał Polskę, by odbić starą germańską prowincję i na zawsze uchronić niemieckie psy przed napaściami zdegenerowanych rasowo elementów. Ten żydowski chuligan cudownym zrządzeniem losu przetrwał zagładę i ogłosił potem w Izraelu swe pamiętniki.

„Kochani moi współżydzi – pisał – serdecznie was przepraszam. Wywoływanie Drugiej Wojny Światowej nigdy nie było moim zamiarem, a gdybym tylko mógł przewidzieć na jakie narażę was cierpienia, prędzej ugryzłbym w łydkę swego rabina, niż tego nieszczęsnego niemieckiego owczarka. Choć z drugiej strony, drodzy moi, nie przesadzajmy z ekspiacją. Wojny wybuchają przecież z byle powodu, a przeważnie nawet bez powodu, lub z przyczyn całkowicie wyimaginowanych. Nie istnieje bowiem żadne naturalne prawo, które zapewniałoby narodom życie w pokoju. Pokój jest co najwyżej możliwością, a w naszym zakątku świata wręcz niemożliwością. Dlatego – upominał skruszony chuligan swych izraelskich rodaków – dziwię się bardzo tym, którzy, zdzierają sobie gardła w jego obronie. Nie da się go wywalczyć, bo jak tylko zaczynamy walczyć o pokój, od razu robi się z tego wojna, a wówczas nasi chłopcy mogą sobie wreszcie postrzelać. I niech mi nikt nie wmawia, że tego nie lubią. Wojna Sześciodniowa może nawet toczyła się w imię ocalenia ojczyzny i różnych szczytnych ideałów, ale tak w tej zabawie zasmakowaliśmy, że zwycięstwo okraszone było nutą smutku. Inaczej być nawet nie mogło, bo kiedy dajemy naszym dzielnym chłopcom coraz doskonalsze zabawki, to po jakimś czasie zaczynają przebierać nogami, by jak najszybciej wypróbować tę kupę żelastwa. Nie na darmo w moim dawnym kraju, Polsce, jedna z najpopularniejszych pieśni nazywa się: „Jak to na wojence ładnie” i choć na pozór słowa wyszydzają militaryzm, fascynacja wojną jest łatwo wyczuwalna.”

Chuligan, choć od lat trzydziestych nieco się postarzał, nie uronił nic ze swej nieokiełznanej fantazji i tylko jego ruchy nabrały nieco większej dostojności. Sposób formułowania myśli urągał jednak powadze statecznego męża, jakim powinien być człowiek, który nie potrafił już szybko przejść przez jezdnię.

Walka o pokój, drodzy moi, to zupełnie coś takiego jak screwing w celu przywrócenia dziewictwa. Dzięki tej maksymie, która w otoczeniu wielu innych soczystych sformułowań prezentowała się jak koronny klejnot, pamiętnik wywołał w Izraelu skandal. Wydany pod tytułem „Jak sprowokowałem wielką wojnę” został wyprzedany na pniu i drukarnia ledwo nadążała z uzupełnianiem nakładu. Wszyscy udawali, że są oburzeni posądzeniem Izraelczyków o militaryzm i prześcigali się w potępianiu książki, z którą nie wypadało się obnosić, czytali ją więc z wypiekami na policzkach, owijając okładkę gazetą, bo nawet w autobusie nie mogli oderwać się od lektury. „Autor zachowuje się tak, jakby koniecznie chciał udowodnić, że nazistowski szmatławiec miał rację, gdy piętnował jego chuligański postępek” – pisał jeden z recenzentów pamiętnika.

Ślady skandalu odbijały się echem jeszcze na początku lat siedemdziesiątych. Gdy po wyjeździe z Polski znalazłem się w Londynie zauważyłem w tunelu kolejki podziemnej wymalowane farbą grafitto: Fighting for peace is the same as fucking for virginity Hasło, uznane za arcydzieło grafitti art – kunsztu ściennego bazgrania, obiegło później cały świat i nikt nie pamiętał już o izraelskim pierwowzorze…

Kiedy przełykałem jeszcze najwyższą scjencję techniczną, korzystałem z odroczenia, ale tylko do czasu. Po zawaleniu roku, rezygnacji z zostania inżynierem i rocznej niemal pracy w charakterze praktykanta dziennikarskiego, dostałem wezwanie do stawienia się przed komisją poborową. Jedynym ratunkiem było podjęcie nowych studiów. Wybór padł na kierunek dziennikarski, bo praca w rozgłośni mogła dostarczyć dodatkowych punktów, które razem z wynikiem egzaminu zwiększałyby prawdopodobieństwo pokonania toru przeszkód.

Egzamin wstępny przebiegł gładko i zamiast wylądowania w jednostce i stałem się studentem szkolonym wojskowo – jak określano służbę wojskową, odbywaną w trakcie studiów. Była ona łatwiejsza do zniesienia, niż odzianie w kamasze i miała nieporównanie większy walor rozrywkowy.

Zajęcia na Studium Wojskowym odbywały się raz w tygodniu. Ubrani w drelichowe kombinezony i furażerki studenci maszerowali przez miasto, by wsiąść do tramwaju i pojechać na Młociny, wybrane przez dowództwo na prowizoryczny poligon. Na tym właśnie odległym podówczas przedmieściu Warszawy wykuwała się przyszła potęga militarna Układu Warszawskiego, bo – jak tłumaczono studentom – rdzeniem każdej armii jest pluton piechoty, a jakość plutonu zależy od sprawności jego dowódcy. Usłyszałem więc, od prowadzącego zajęcia porucznika Gucińskiego, że po otrzymaniu zadania do natarcia/ obrony dowódca plutonu przeprowadza pracę myślową. Nawykły od najwcześniejszego dzieciństwa do myślenia robiłem to tak intensywnie, że nigdy nie udawało mu się wyhamować na czas tego przemyślunku. Kiedy po kilku latach od ukończenia studiów powołano mnie na trzymiesięczny kurs oficerów rezerwy, miałem pewnego dnia pod okiem swego dowódcy komenderować plutonem żołnierzy. Zarządźcie zbiórkę – powiedział kapitan. Przyprawiłem go niemal o zawał serca, kiedy zamiast dobitnej i dziarskiej komendy zwróciłem się do żołnierzy z przyjaznym z uśmiechem: koledzy zechcą ustawić się na zbiórce, najlepiej w dwuszeregu.

Kiedy kapitan ochłonął z szoku i mi zaczął tłumaczyć , że komenda ma być wypowiadana rytmicznie, donośnym i zdecydowanym głosem, usłyszał w odpowiedzi: kapitanie, po pierwsze dżentelmen nie krzyczy, a po drugie wykonali wzorowo, więc o co chodzi. Ta wymiana zdań zaważyła na mojej dalszej karierze jako podporucznika rezerwy. Do WKR wpłynęła bowiem opinia, że wzmiankowany uczestnik kursu wykazuje całkowity zanik instynktu dowódczego i z tego powodu nie może na wypadek wojny zostać postawiony na czele plutonu, a i w czasach pokoju jego zdolność sprawowania tej funkcji jest mocno wątpliwa.

Czasami odbywały się zajęcia teoretyczne, a wówczas nie trzeba było zakładać kombinezonów i jechać na koniec miasta. Wykłady na temat wyższości uzbrojenia Układu Warszawskiego nad ideologicznie niesłuszną bronią NATO były ilustrowane przeźroczami, wyświetlanymi z epidiaskopu. I właśnie przy tej okazji major, nim zaczął mówić wydał legendarną komendę: włączyć episkopat do sieci! W pomieszczeniach Studium Wojskowego odbywały się również zajęcia praktyczne. Na stołach leżały porozrzucane części karabinowego zamka i trzeba było je złożyć w przepisowym czasie. Niekiedy zajęcia te, prowadzone przez chorążych i podporuczników wizytowane były przez wyższych oficerów. Jeden z moich kolegów tak się zdenerwował tą inspekcją, że upuścił na podłogę włożony już do karabinu zamek. – O, zgubił zamek od kabeku – zdziwił się pułkownik – drugi nańdzie, Adnauru przeda.

Któregoś dnia zauważyłem, że koledzy przyszli na teoretyczne zajęcia, zaopatrzeni w wiązki siana i torebki owsa. Jeden z naszych kolegów jeszcze na samym początku roku wdał się w romans z sekretarką dowódcy Studium i właśnie ona zreferowała swemu ukochanemu przebieg narady oficerów.

– Mamy problem, proszę ja was – odezwał się podpułkownik Woździk – polega on na dalszym funkcjonowaniu u nas chorążego Gosia. Jak wszyscy wiemy, jest on sumiennym oficerem i wykonuje wzorowo swoje obowiązki. Studium Wojskowe potrzebuje chorążego, bo bez niego jakość szkolenia studentów mogłaby poważnie ucierpieć, nie mówiąc już o tym, że inni oficerowie byliby ponad miarę przeciążeni pracą, od czego jakość szkolenia ucierpiałaby jeszcze bardziej. Chorąży Goś jest więc nam nieodzownie potrzebny, a tu masz babo placek – jakiś gryzipiórek w ministerstwie źle obliczył potrzeby etatowe Studium Wojskowego uczelni i chorąży nie ma stałego zatrudnienia, co znaczy że jest dochodzący, lub dorywczy albo tymczasowy czy jak to się tam jeszcze nazywa. Ja już na ten temat przeprowadziłem rozmowy w ministerstwie, ale teraz, w środku roku ta sprawa jest nie do ruszenia, trzeba poczekać aż zacznie się nowy rok akademicki. Ale – podpułkownik zawiesił głos i spojrzał uważnie na swych współpracowników – w wojsku trzeba umieć sobie radzić, nawet jak się ma nad sobą cywilne ministerstwo. Mamy przecież nigdy nie obsadzony etat konia. Jak obliczyłem, przywiązana do stanowiska suma w zupełności wystarczyłaby na pobory dla chorążego Gosia. Proponuję więc, żeby został on czasowo zatrudniony na tym etacie konia.

Następnego dnia chorążego powitało rżenie, gdy tylko pokazał się w holu, a kiedy wszedł do sali wykładowej, zobaczył swój stół przywalony wiązkami siana i woreczkami z owsem.

Wszystkie wpisy Natana TUTAJ

http://studioopinii.pl/nathan-gurfinkiel-slownik-wyrazow-calkiemobcych-2/

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. “bo kiedy dajemy naszym dzielnym chłopcom coraz doskonalsze zabawki,”. Tu będą Ci miały za złe wszystkie izraelskie dziewczęta oraz wszystkie feministki na świecie.Te pierwsze nie muszą udowadniać, że potrafią strzelać, więc feministkami nie są. Te drugie nie potrafią strzelać, ale nikt od nich tego nie wymaga, więc dają o sobie znać głośnym krzykiem.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.