Marian Marzynski
śród książek czytanych w areszcie domowym Covid-19 jedna wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Są to wydane w Polsce 40 lat temu — wspomnienia Nadieżdy Mandelsztam, żony wybitnego poety rosyjskiego, który za wiersz „Oda do Stalina” oddal swoje życie w sowieckim gułagu, w grudniu 1938 roku. Piszę monodram na podstawie tej książki. Kolejny fragment dzieje się w Woroneżu, mieście ich trzyletniego zesłania.

Dopiero w Woroneżu zrozumiałam jak powstają wiersze. Przedtem myślałam, że stał się cud: czegoś nie było i coś przyszło na świat. W latach 1919-1926 dziwiło mnie jak on pracuje: stawał się napięty i skupiony, unikał pogwarek, uciekał na potworka, ulice, bulwar. Wasylissa Szkłowska opowiadała mi, że często do niej wpadał, żeby pogrzać się przy żelaznym piecyku, a czasami kładł się na kanapie i przykrywał ucho poduszką, żeby nie słyszeć gwaru przeludnionego pokoju i tak układał wiersz. Tworząc, Mandelsztam nie unikał ludzi, twierdził, że jeżeli praca już trwa, nic nie jest w stanie jej przeszkodzić. Tutaj, w Woroneżu w żadnym z wynajmowanych przez nas pokojów, nie było ani korytarza, ani kuchni, gdzie Osia mógłby wyjść, żeby pobyć samotnie, chyba na uliczny mróz, a jak na złość zimy były ostre. Więc kiedy wiersz osiągał przejrzystość, robiłam co mogłam, żeby ulżyć biednemu, wsadzonemu do klatki zwierzęciu; kuliłam się na łóżku, udawałam śpiącą. Czasem sam prosił, żebym pospała, albo przynajmniej położyła się plecami do niego; w skrajnie uproszczonym życiu w wynajętej norze — w cztery oczy, bez postronnych świadków, ujrzałem wszystkie elementy jego tworzenia. Życie płynęło nam między barłogiem i rozmównicą telefoniczną położona o dwa kroki od domu, skąd dzwoniliśmy do mojego brata, który przekazywał nam 200 rubli miesięcznie, prezent od dwóch pisarzy: Szkłowskiego i Wiszniewskiego, tyle kosztowało komorne. Sami bali się wysyłać tych pieniędzy.
Wszystko zapowiadało szybki koniec i Osia starał się wykorzystać ostatnie dni. Ogarnęła go przemożna potrzeba pośpiechu, bo mogą przeszkodzić w dopowiedzeniu czegoś do końca. Błagałam, żeby odpoczął, pospacerował, pospał, machał na to niecierpliwie ręką: nie można, za mało czasu, trzeba się spieszyć. Wiersze płynęły jak ogromna ławica, jeden za drugim. Rezultatem pośpiechu była coraz bardziej dojmująca zadyszka, urywany oddech, przerywany puls, posiniałe wargi. W ciągu ostatniego roku w Woroneżu, Osia nie mógł już wychodzić z domu.
A w domu był spokojny tylko w mojej obecności. Tak spędzaliśmy czas siedząc na przeciw siebie: ja patrzyłam w milczeniu na jego poruszające się wargi, gdy on spieszył dopowiedzieć swoje ostatnie słowa. Często prosił mnie o pierwszy zapis dwóch, trzech wierszy naraz, które w myślach już zakończył. Nie potrafiłam go zatrzymać: „Zrozum, inaczej nie zdążę”. Zapisawszy kolejny wiersz, Mandelsztam liczył linijki i oznajmiał, ile otrzyma według najwyższej stawki, a kiedy wiersz mu się mniej podobał, proponował uznanie go za drugą kategorię i sprzedać go taniej. Podliczywszy nasz dzienny zarobek, szliśmy do aktorów, czasem profesorów, po parę rubli na paczkę herbaty, kawałek chleba i jajecznicę. Zazwyczaj umawialiśmy się z naszymi jałmużnikami na bocznej, bezludnej uliczce i, według wszelkich konspiracyjnych zasad, wymienialiśmy koperty, nasza z wierszami, ich z jałmużną. Po drodze wstępowaliśmy na pocztę i wysyłaliśmy wiersze do moskiewskich czasopism. Redakcja miesięcznika „Znamia“ oznajmiła, że wojny bywają sprawiedliwe i niesprawiedliwe, a więc pacyfizm Mandelsztama jest naganny. Ale życie było takie, że nawet ta kancelaryjna formula wydala nam się wielkim zaszczytem: ktoś jednak zareagował i podjął rozmowę. Wiersz o cieniu, który snuje się wśród ludzi „grzejąc się ich winem i niebem” poszedł do miesięcznika „Zwiezda” i tam zaginął.
Na początku stycznia 1937 przyszedł do nas młody człowiek i powiedział, że „pisarze powinni współpracować z czytelnikami”. Była to znajoma piosenka. Chodziło o to, żeby Mandelsztam dał mu do przepisania swoje nowe wiersze. Zapomniano go jednak dobrze poinstruować; plątał się, kłamał i plótł różne głupstwa. Osia wyrzucił przybysza, a potem sam z siebie się śmiał: żeby przynajmniej przysyłano do mnie kwalifikowanych donosicieli! Demaskowanie szpicli nie wchodziło w grę; instytucja, która nimi operowała nie znosiła kompromitacji i prędzej czy później wywierała zemstę na demaskatorze. Nowy szpicel, który zastąpił przepędzonego, przychodził, kiedy mu się żywnie podobało: rano, we dnie, wieczorem, w dodatku bez pukania, jakojako że drzwi były u nas zawsze otwarte.
„Dlaczego przychodzi pan w godzinach pracy?” — Osia pytał szpicla, który mówił, że jest ślusarzem i pracuje na nocnej zmianie. Wyrastał w drzwiach tak nagle, że nie mieliśmy kiedy sprzątnąć ze stołu rękopisów. Nie rozbierając się, siadał przy stole i zaczynał przeglądać papiery. Rozwścieczony Mandelsztam wyrywał mu rękopisy i darł je na strzępy; potem trzeba było je odtwarzać, i to złościło nas jeszcze bardziej.
Poszliśmy na skargę do naczelnika policji. Przyjął nas w ogromnym gabinecie z takimi samymi szafami — jak u moskiewskiego śledczego. Przyglądał nam się z ciekawością, jak by chciał zobaczyć, jaki to ptaszek siedzi w jego klatce. Ludzie z tej instytucji pewnie inaczej wyobrażali sobie pisarza. W porównaniu z nim, barczystym podtytym, wygolonym, rumiano-białym, zabiedzony Mandelsztam z zapadniętymi policzkami i zbielałymi wargami, musiał mu się wydać „półżywym” – jak to sam się określił Osia, w wierszu „Żebraczka”.
Mandelsztam powiedział, że przyszedł w dwóch sprawach: po pierwsze żadna instytucja nie przyjmie do pracy zesłańca. ”Musi pan zacząć od początku”, powiedział naczelnik, ” niech pan weźmie prace stróża czy szatniarza, wszystko jedno — i pokaże co potrafi”. Odpowiedź była obłudna, bo z powodu „czujności”, pójście inteligenta do takiej pracy oceniono by jako polityczną demonstrację. ”Jestem w gestii jedynie pańskiego urzędu”, mówił Osia, “, a ponieważ więźniowie w obozach mają zapewnioną pracę — czy nie dotyczy to również zesłańców? „Zesłańcy mogą zajmować się czym chcą, a jak wiadomo bezrobocia u nas nie ma”, odpowiedział naczelnik i dodał: „A czym się pan teraz zajmuje?”. Mandelsztam, powiedział, że zajmuje się literaturą hiszpańską, a ściślej pewnym poetą, z pochodzenia Żydem, który spędził wiele lat w kazamatach inkwizycji i codziennie pisał jeden sonet. „A może w klubie NKWD mógłbym zorganizować kurs języka hiszpańskiego?”, zapytał Osia. Naczelnik bardzo się zdziwił i powiedział, że naszych „zuchów” hiszpański raczej interesować nie będzie Wydało mi się, że nie dotarł do niego sens opowieści o inkwizycji a tylko doszedł do wniosku, że siedzi przed nim jakiś oryginał.
„A jaka jest ta druga sprawa?”, zapytał naczelnik. „Chodzi o moje wiersze”, powiedział Osia i zaproponował, że zamiast odrywać zuchów od pracy, wszystkie nowe wiersze będzie przysyłał naczelnikowi pocztą. „Po co nam pańskie wiersze? Pisz pan co chcesz”, powiedział naczelnik i zapewnił nas, że jego instytucja nie interesuje się wierszami, a wyłącznie kontrrewolucją. Po czym zapytał: „A po co napisał pan ten wiersz, od którego wszystko się zaczęło? Przestraszył się pan kolektywizacji?”
Pożegnaliśmy się z naczelnikiem zgoła przyjemnie. „Po co ci było potrzebne to całe zawracanie głowy?”, spytałam Osię. „Niech wie”, odpowiedział, a ja z kobiecą logiką stwierdziłam, że „oni i tak wszystko wiedzą”. A jednak coś niecoś osiągnął: szpicle znikli i nie pojawili się już do końca naszego woroneskiego zesłania.
Nasze wysiłki zakończyły się względnym sukcesem: Mandelsztam został skierowany do pracy w miejscowym teatrze. Formalnie był kierownikiem literackim, ale nie miał pojęcia co trzeba robić. Poza tym można było jeszcze dorabiać sobie w miejscowej rozgłośni radiowej. Taką bezimienną pracę uznawano za dopuszczalną dla zesłańców, ale tylko wówczas gdy w prasie nie pojawiało się słowo „czujność”. Napisaliśmy razem kilka audycji: o młodym Goethem, przeróbkę „Guliwera” dla dzieci i słowa wstępne do koncertów, na przykład do „Orfeusza i Eurydyki” Glucka. Osia cieszył się, gdy idąc ulicą słyszał z glośników swoja opowieść o gołąbce – Eurydyce. W teatrze płacono nam 300 rubli, co starczało na pokój i papierosy, radio dawało drugie 300 rubli, co zapewniało skromne jedzenie: jajecznica na obiad, herbata, masło; puszka rybnych konserw była ucztą. Czasem rujnowaliśmy się na butelkę gruzińskiego wina. Któregoś dnia Osia słuchał w radio murzyńskiej śpiewaczki, Marion Anderson. Dzień wcześniej odwiedziliśmy inną śpiewaczkę, wysiedloną z Leningradu, dla której Mandelsztam zrobił swobodny przekład neapolitańskich piosenek. żeby wykonała je w radio, gdzie oboje się dokarmiali. Pobiegliśmy do niej na wiadomość, że jej męża. który niedawno odsiedział pięć lat w obozie i którego wpuszczono do Woroneża, aresztowano powtórnie. Śpiewaczka leżała w łóżku. Ludzie, których spotyka los, zawsze leżą. Moja matka zmobilizowana jako lekarz, podczas którejś z klęsk głodowych na Powołżu, opowiadała, że we wszystkich chatach mieszkańcy ich leżeli bez ruchu; lezą studenci w domach akademickich, leżą urzędnicy po powrocie z pracy, ja też cale swoje życie przeleżałam.
Śpiewaczka gorączkowo snuła plany na przyszłość, taka gorączka zawsze ogarniała nas w fatalnych momentach aresztowań, wezwań na przesłuchania i śmierci; to ona właśnie pomaga znieść więcej, niż człowiek znieść może. Śpiewaczka mówiła, że to niemożliwe, by jej męża posłano do obozu — przecież dopiero stamtąd wrócił. A jak go ześlą, to ona pojedzie za nim i będzie śpiewać — wszystko jedno w jakiej syberyjskiej wiosce, dadzą jej mąki, upiecze z niej chleb i razem go zjedzą. Śpiewaczka znikła, pojechała nie wiadomo dokąd, śpiewać albo rąbać las. Kiedy powstawał o niej wiersz, nie zorientowałam się, że Osia pracuje, bo leżał cicho jak mysz. Ruch był pierwszą oznaką pracy; drugą — poruszające się wargi. W wierszu mowa jest o tym, że są nierozłączne i będą się ruszać nawet pod ziemią.
Innym naszym znajomym był flecista, który nazywał się Schwab, był Niemcem i ogromnie się bał o swój flet przysłany mu z Niemiec przez starego kolegę z konserwatorium. Często zachodziliśmy do niego; wyjmował wówczas z futerału swojego sługę i pocieszał nas Bachem, Schubertem i innymi klasykami. Jak się potem dowiedzieliśmy Schwaba oskarżono o szpiegostwo i posłano na pięć lat do obozu dla kryminalistów. Tam też umarł. Osia ciągle rozmyślał nad tym, czy Schwab wziął ze sobą flet, czy się przestraszył, że złodziejaszkowie go mu ukradną. A jeśli wziął, to pewnie grywał wieczorami innym skazańcom. Tak powstał wiersz Mandelsztama: „Fletu greckiego dieta i jota”, zrodzony z dźwięków fletu, z gorzkiej doli starego flecisty, którego wargi wiedzą zawczasu, co chcą powiedzieć. Wargi są dla poety narzędziem pracy, przecież pracuje głosem. Gdyby Mandelsztam nie znal z doświadczenia ruchu warg, nie mógłby napisać swego wierza o fleciście.
Tworzenie wierszy jest pracą, wymagająca ogromnego wewnętrznego napięcia i skupienia; nic nie może zagłuszyć władczego glos poety. Moje doświadczenie świadka pracy poetyckiej mówi mi, że pieśni ani okiełznać, ani przydeptać jej gardła, ani nałożyć kagańca, nie można. Poezja to jeden z najwyższych przejawów ducha ludzkiego, nosicielka harmonii świata, mówiąca o sprawach ludzi. Poeta — nosiciel dzieli ich losy. Nie „zamiast ludzi” mówi, a wraz z nimi, nie oddzielając siebie od nich — i na tym polega jego prawda.
Nadzieja w beznadziei (12)
Wszystkie wpisy Mariana TUTAJ
Kategorie: Ciekawe artykuly, wspomnienia
Ślicznie napisane!