Przyslala Rimma Kaul

Wysypywanie piasku na prześcieradła młodszych dzieci, wyrzucanie ubrań z szafki przez okno, podstawianie nogi na zbiórkach i wyśmiewanie jak się upadnie, smarowanie szczotki do zębów pastą do podłogi – to była codzienność na koloniach mojego dzieciństwa. Wychowawcy nic nie wiedzieli, bo nie wolno było skarżyć. Smartfonów nie było, rodzice za nami nie wydzwaniali. Sentyment? Nie do końca.

Nie dzwoniłam do wychowawców
W tym roku przyszedł czas na moje dzieci. Same zadecydowały, że chcą spróbować. Wiem, jak bardzo potrzebują wolności, tego, aby poczuć siłę sprawczą. Zdałam się na zaufanie do dzieci i przygotowałam na to, że daję im przestrzeń, że w czasie ich wyjazdów nie będzie mnie obok nich, kiedy zatęsknią, przeżyją coś przykrego. Nie pogadamy wieczorem o tym, co fajnego wydarzyło się podczas dnia. Obiecałam sobie też, że nie będę nadgorliwie dzwoniła do wychowawców dzieci, nie będę wypytywała o to, czy i jak sobie radzą. Moja ciotka mawiała, że “zła wiadomość ma skrzydła”, a skoro nikt się do mnie nie odzywa i nie szuka kontaktu, to znaczy, że jest szansa na to, że wszystko jest w porządku.
Zdjęcia, które codziennie oglądałam i które wysyłali do nas organizatorzy wyjazdów, były nicią, która łączyła mnie z dzieckiem. Ich odkrywanie było jak rytuał. Codziennie rano czekałam na porcję zdjęć z poprzedniego dnia obozu i wypatrywałam, czy widać na nich mojego syna. Kiedy go zobaczyłam w grupie dzieci, zadowolonego, czystego, często uśmiechniętego, czasami zamyślonego, czułam ulgę i spokój. Ruszałam w kolejny dzień z poczuciem, że moje dziecko jest dobrze zaopiekowane. Syn mógł w każdej chwili do mnie zadzwonić, gdyby chciał pogadać. Nie dzwonił, bo nie miał czasu.
Pozwalam dzieciom na to, aby spadły z roweru
Mam wewnętrzne poczucie, że przesadna troska utrudnia rodzicielstwo, a nadopiekunczość jest dla dzieci ciężarem. Będąc studentką, uczęszczałam na zajęcia z pedagogiki. Miałam 20 lat, w tym wieku nie wiedziałam, czy i kiedy będę mamą. Duże wrażenie zrobiły na mnie zajęcia z pedagogiki Janusza Korczaka. To były jedne z tych wykładów, które otwierają oczy i zostają w człowieku na resztę życia. Dowiedziałam się na nich, że dziecko, nawet to malutkie, ma prawo do samodzielności i decydowania o sobie, że nie musimy wciąż “pouczać, kierować, wdrażać, tłumić, powściągać, prostować, ostrzegać, zapobiegać, narzucać i zwalczać” i nie mamy wyłączności na to, aby “narzucać program ostrożności, przezorności, obaw i niepokojów, złych przeczuć i mrocznych przewidywań”.
Wiele razy podczas swojego rodzicielstwa sięgam do literatury z wykładu i pozwalam swoim dzieciom na to, aby się potknęły, ubrudziły, spadły z roweru, zatęskniły – bo to jest ich prawo do doświadczania. Takie samo jak do szacunku, równości, zaufania i życzliwości.
Smak lodów Calypso to tylko jedno ze wspomnień
Doskonale pamiętam swoje wyjazdy na kolonie i obozy. Było to dość dawno, druga połowa lat osiemdziesiątych, wczesne dziewięćdziesiąte. Rodzice odprowadzali nas na pociąg, i jedyne co ich z nami łączyło przez dwa tygodnie, to było zaufanie i wiara, że do domu wrócimy cali i zdrowi.
O tym, co działo się na naszych wyjazdach, nie mieli pojęcia. Nie pamiętam, żebyśmy mieli jakąkolwiek możliwość dzwonienia do rodziców. Wiadomo było, że trzeba przetrwać i tyle. Zapytałam swoją mamę, co czuła, kiedy wysyłała nas na kolonie: – Chciałam, abyście poznali, co to znaczy wyjazd z rówieśnikami na wakacje, ale w tym samym czasie bałam się i martwiłam. Ufałam wam. Wyjeżdżaliście i to było jak całkowite odcięcie. Trudne to były czasy.
Kiedy wpisuję do wyszukiwarki hasło “kolonie w PRL-u” większość materiałów to sentymentalne wspomnienia. Głównie o tym, że do szczęścia wystarczyło jezioro, paprykarz szczeciński i świeże powietrze. O tym, że zawsze była pogoda, że nic już nie smakuje tak jak lody waniliowe Calypso i o tym, że było skromnie, ale każdy się cieszył, że jest na wakacjach.
Pamiętam smak słodzonej miętowej herbaty na obozie w NRD i to, że z bratem w domu kłóciłam się, a na wyjazdach byliśmy jak jedna drużyna. Troszczyliśmy się o siebie i wzajemnie pilnowaliśmy się, aby żadnemu z nas nic się nie stało. To nie był czas na waśnie, tylko na pojednanie i wspólne przetrwanie. Kiedy mojego brata bolał brzuch i nie było mamy, która by temu zaradziła, przejmowałam rolę opiekunki. On, jako starszy brat, pilnował, aby nikt nie zrobił mi krzywdy. Chodził za mną krok w krok jak cień, żeby nic mi się nie stało. Wieczorami zaglądał do mnie i sprawdzał, czy jestem w łóżku. To było akurat piękne i dobre doświadczenie. Czuliśmy po prostu, że w rodzeństwie siła.
Zimny prysznic, zbiórka i musztra. Czy nas to zahartowało?
Tygodnie, kiedy odcinało się nas kompletnie od rodziców, wspominam też jako bardzo trudne. Na moich wyjazdach nie chodziło się do wychowawcy i nie opowiadało o tym, że na obozie źle się dzieje. Wiedzieliśmy, że się “nie skarży”, ale już nie wiedzieliśmy, że milczeniem daje się pozwolenie na przemoc, wyśmiewanie, dokuczanie.
Wysypywanie piasku na prześcieradła młodszych dzieci, wyrzucanie ubrań z szafki przez okno, podstawianie nogi na zbiórkach i wyśmiewanie jak się upadnie, smarowanie szczotki do zębów pastą do podłogi – to była raczej codzienność, coś, do czego mieliśmy przywyknąć, bo tak to już na obozach jest.
‘Na koloniach kierowałam się wiedzą i intuicją, którą wyniosłam z domu, ale nie wiedzą, w którą wyposażyła mnie szkoła czy szkolny psycholog’
Pamiętam wychowawcę na jednym z wyjazdów, który budził nas o piątej rano i kazał dwie godziny biegać po lesie. Potem zimny prysznic i zbiórka. Sprawdzał, czy wszyscy jesteśmy do śniadania schludnie ubrani. Nikt nie pisnął ani słowem, bo wychowawca w tamtych czasach był jak bóg, robił co chciał. Czy nas to zahartowało? Czegoś nauczyło? Na pewno tego, że całkiem nieświadomie przerzuciliśmy na nasze dzieci swoje doświadczenia i traumy z dzieciństwa. REKLAMA
Wciąż zdarza nam się tłumaczyć, że “nie chodzi się do wychowawcy i nie skarży”, ale też – na szczęście coraz częściej – rozumiemy, że w skarżeniu nie ma nic złego, bo, kiedy dziecko mówi, że ktoś robi krzywdę, to znaczy, że dobrze komunikuje i rozumie, że są granice człowieka, których nie należy naruszać.
Asertywność? Nigdy nie słyszałam w dzieciństwie takiego słowa
Nigdy nie powiedziałam do swoich dzieci, nawet żartem, że “dzieci i ryby głosu nie mają”, albo “to, czego ty chcesz, jest mało ważne”. Za to w moim dzieciństwie pokutowało przekonanie, że dzieci muszą być grzeczne, uczynne, posłuszne i mają słuchać dorosłych.
Jako dziecko nigdy nie słyszałam słowa asertywność. Nikt mnie w szkole nie uczył tego, czym jest zły dotyk, jak reagować i bronić się przed agresją i przemocą rówieśniczą, ani tego, że nie każdemu dorosłemu można i trzeba ufać.
Na koloniach i obozach kierowałam się wiedzą i intuicją, którą wyniosłam z domu, ale nie wiedzą, w którą wyposażyła mnie szkoła czy szkolny psycholog. Dzisiaj, już jako dorosły człowiek, widzę to, że niektórzy dorośli czuli się bezkarni, a odsunięci od nas rodzice – chociażby dlatego, że nie mieli mediów społecznościowych i telefonów – byli dla nas nieosiągalni, oddaleni i nieobecni.
Kolonie w PRL-u. Zimny prysznic, zbiórka i musztra. Czy nas to zahartowało?
Kategorie: Uncategorized