Uncategorized

Ludzie mówili w skupie, że syn nurkował w rzece i znalazł złote kielichy. Przyjmujący nie pytał


Patrycja Dołowy

Na placu, gdzie był kiedyś cmentarz, kopali wielkie doły. Gdy Marek liczył sobie jakieś siedemnaście lat, wybierali się z kolegą Miszą na zabawę. Nie mieli pieniędzy. Nagle wpada Misza i przynosi złoty mostek protetyczny. Mówi: „Marek, ty masz wujka technika dentystycznego – trzeba opylić”. Marek wujkowi zaniósł, wujek nie pytał.

Marek, czyli skarby (I)

Marek mieszka obok nieistniejącego cmentarza. Dosłownie. Był cmentarz, cmentarza nie ma. Nikt tam na groby nie chodzi, nikt się z zadumą nie zatrzymuje, bo tam po prostu biegnie ulica i stoją domy. Pobudowali na pustym placu. Gdy w 1941 roku Niemcy po raz drugi weszli do Orli na Podlasiu, część Żydów zmuszono do pracy przy cmentarzu. Ich rękoma wywożono macewy do utwardzania dróg.

U dziadków Marka na strychu znajdowało się wiele ciekawych przedmiotów, które jakoś do niczego nie pasowały. Przyjrzał im się dopiero po latach, bo choć dziadków już nie ma, to przedmioty nadal tam stoją. Wśród nich oparcie od otomany obite skórą. Drugiej części – tej do siedzenia – brakowało. Podobno to Żydzi przywieźli te rzeczy na przechowanie do dziadka Marka. Cenną otomanę rozdzielili pomiędzy dwa strychy. Nie wrócili. I już nic o nich nie wiadomo. Może gdyby dziadek żył, toby powiedział. Ale Marek wtedy nie pytał. Więc rzeczy są i czekają na swoje miejsce. Leżą tak już ponad siedemdziesiąt lat.

Na innych strychach i w piwnicach też zalegały takie przedmioty. Każdy dom w Orli albo jest pożydowski, albo ma w środku coś żydowskiego. Ale i tak większość przedmiotów zaginęła. Marek słyszał od starszego znajomego, jak to w latach pięćdziesiątych ludzie „sczaili”, że można ze strychów mnóstwo powyciągać. Odsuwało się dachy przykryte strzechą i właziło do środka. Wyciągano wszystko, co się dało. Były tam menory, świeczniki. A że wtedy właśnie ogłoszono wielką akcję skupowania metali kolorowych, to je tam ludzie znosili za opłatą. Niektórzy za wielokrotną, bo się włamywali do skupu, wyciągali wcześniej przyniesione metalowe przedmioty i na drugi dzień przynosili je znowu. Przyjmujący musiał mieć świadomość, co to za rzeczy. Wiedział, że ukradzione, ale nic nie powiedział, choć ludzie opowiadali bajki. Na przykład, że syn nurkował w rzece i znalazł złote kielichy. Albo że łowił, łowił i wyłowił.

Wielu szukało pożydowskich skarbów. Kuli w ścianach synagogi. Na placu, gdzie był kiedyś cmentarz, kopali wielkie doły. Gdy Marek liczył sobie jakieś siedemnaście lat, wybierali się z kolegą Miszą na zabawę. Nie mieli pieniędzy. Nagle wpada Misza i przynosi złoty mostek protetyczny. Mówi: „Marek, ty masz wujka technika dentystycznego – trzeba opylić”. Marek wujkowi zaniósł, wujek nie pytał. Za to Marka po wielu latach tknęło, gdy sobie przypomniał tamtą sytuację. Skąd ten mostek? […]

Marek, czyli skarby (II)

Jako dziecko Marek miał marzenie. Pamięta, jak po pierwszej klasie podstawówki mama, która pracowała jako urzędniczka, oznajmiła, że go wysyła na kolonie do Olecka. „Co to kolonia?” – spytał Marek, bo nie wiedział. Żeby go zachęcić, mama opowiadała, że będzie fajnie, będą inne dzieci, a Marek przerwał jej: „Ale czy tam będzie piętro?”. Mieszkać na piętrze i zjeżdżać po poręczy – o tym śnił. Sam funkcjonował w świecie parterowym, jak ktoś miał piętro, to było coś.

Orla powstała w tym samym czasie co Białystok. W obu miastach Żydzi się pobudowali, bo nie wprowadzono dla nich zakazu osiedlania się. Przez Białystok biegła linia Kolei Warszawsko-Petersburskiej i pojawił się tam przeniesiony z Królestwa Polskiego przemysł włókienniczy. Orla tyle szczęścia nie miała. Trzy kilometry dalej była kolej prowadząca do Białowieży, dokąd car jeździł polować.

Stał w Orli jeden budynek, który górował nad parterowym miastem. Synagoga.

 – Tutaj, dokądkolwiek byś szedł, musisz na nią w końcu trafić – mówi Marek.

W Orli przed wojną działały kaflarnie należące do Żydów. Pracowali w nich nierolni – robotnicy, a przy okazji hodowali gołębie. Po wojnie zniknęli Żydzi, kaflarnie padły, a w pustej synagodze zamieszkały gołębie. Gdy Marek miał osiem lat, poznał chłopaków mieszkających przy dawnej bożnicy. Była tam odkrywka – kopalnia gliny. I ci chłopcy albo skakali po glinkach, albo przesiadywali w synagodze. Czuli się w niej jak u siebie. Marek do dziś pamięta, jak go wbiło w ziemię, gdy wszedł tam pierwszy raz. Ogromna przestrzeń nie z tego świata. Światło i ptaki. Do tego dziwne pozostałości, na przykład wbudowana w ścianę rękojeść szabli czy kolorowe freski z motywami roślinnymi i zwierzęcymi na ścianach. Ktoś mówił, że w środku znajdował się herb Orli, ale dziś ze zdjęć Marek wie, że to nieprawda. Były też, niestety, przykre obrazki, jeden utrwalony na zagranicznym filmie dokumentalnym i puszczony w świat – wybiegające z synagogi stado owiec.

W trakcie wojny hitlerowcy rękoma Żydów zamienili synagogę w magazyn. Gromadzili tam rzeczy złupione wcześniej od Żydów. A potem zboża. Paradoksalnie właśnie to uratowało synagogę i w czasie wojny, i po niej. Wprawdzie pod koniec lat pięćdziesiątych budynek niszczał, freski się wykruszały, mury gniły, a w środku wyrosły drzewa, ale wtedy ktoś sobie przypomniał, że to przecież dobre miejsce na magazyn. Zaczęto tam składować nawozy. Zrobiono nowy dach i już nie ciekło. W latach sześćdziesiątych rolnicy trzymali tam siano, a potem owce. Gdy budynek zamknięto, a obok zbudowano remizę strażacką, okoliczna młodzież zjeżdżała tam na zabawy i w dawnej synagodze dochodziło do nieplanowanych poczęć. W latach siedemdziesiątych działała w niej spółdzielnia Las – miejscowi wyplatali słomiane kosze. I tak aż do lat osiemdziesiątych, kiedy władze komunistyczne rozpoczęły adaptację budynku pod dom kultury. Nic z tego nie wyszło, więc zaczęto tam składować rury PCW.

Budynek synagogi więc niezmiennie trwał. Tylko Żydzi zaginęli bez śladu. Chociaż pojawiali się w opowieściach, o ile się wiedziało, jak słuchać. Bo na przykład babcia Marka mówiła: „Nie ma Żydów i nie ma kto mi przekryć domu”. Na to Marek: „Babciu, przecież są fachowcy”. Babcia: „E tam. Gdzie? Nie tacy!”. Dom babci został przykryty w 1928 roku blachą przybitą na strzechę. Tamci żydowscy fachowcy, co to byli, a już ich nie ma, „tak by umieli zrobić, że obróciliby strzechę na drugą stronę i kolejne pięćdziesiąt lat by leżała” – mówiła babcia. Albo niektórzy wspominali Żydów, gdy sąsiadowi coś chcieli wypomnieć: „Gdyby tu nadal Żydzi byli, to ty nikim byś nie był”.

Marek był późnym dzieckiem, jego ojciec zmarł w 1980 roku, gdy Marek miał szesnaście lat, dziadek też w latach osiemdziesiątych. Wcześniej chłopak nie zwracał uwagi, o czym dorośli rozmawiali, a o czym nie rozmawiali. Choć ciągle wracała jedna historia babci o tym, jak tata dostawał lanie. W dzień biegał po ulicach, a wieczorem zjawiały się matki żydowskie, stały i czekały na wymierzenie kary, bo tata Marka co dzień się tłukł z żydowskimi chłopakami. Dziadek wystawiał stołek, tata się kładł i jego ojciec go lał, a babcia lamentowała. Mówiła, żeby płakał, to się zlitują. Ale on nie płakał. Potem się rodzice zorientowali, że te dzieciaki tak się bawią po prostu. No to mu odpuszczono. A w chłodne dni tata Marka czekał na piątek, bo od zmroku i przez całą sobotę miał fuchę – palił w piecach w domach u tych kumpli, z którymi w tygodniu się lali i codziennie godzili. Za jego pracę sowicie go wynagradzano chałką bądź słodkościami.

Wtedy te historie jeszcze się Markowi nie składały w żadną całość, ale synagogi zawsze było mu żal. Chciał, by ktoś się nad nią kiedyś zlitował i coś z nią zrobił – wyremontował, przywrócił jej życie.

Coś się zmieniło w latach dziewięćdziesiątych. Ktoś przyczepił kartkę: „Zapomniana świątynia”.

 – Świątynia to jest w Jerozolimie – oburza się dziś Marek – ale intencje były słuszne.

A na zewnętrznej ścianie synagogi odkryto przedwojenny napis w jidysz. Żydowskie litery, dawno niewidziane, zadziałały na wyobraźnię, wywoływały tęsknotę, więc czasem ludzie przynosili kwiaty albo zapalali znicze. Znacznie później Sara – ocalała z Holocaustu dawna mieszkanka Orli – odwiedzi to miejsce i rozszyfruje przedwojenne słowa: „Uprasza się o niesikanie na mur synagogi”.

Sara, czyli skarby (III)

Sara ojca miała wspaniałego, wesołego, ale tylko do 1940 roku. Potem się załamał i już z tego nie wyszedł. Zachorował i umarł. Przynajmniej sam umarł. Przed wojną okolica słynęła w Europie z fabryki kafli, której był współwłaścicielem. Pracę dawał całej Orli. Na starych zdjęciach ciągle Wajnsztajn. Bank ludowy – Wajnsztajn, synagoga – Wajnsztajn, uroczystość – Wajnsztajn. I jeszcze weksle Wajnsztajna na strychach. Ludzie wspominają, że kto pracował u Wajnsztajna, ten doszedł do pieniędzy. Wajnsztajn i ciepły był, i czuły.

Dzieciństwo Sarze upłynęło sielsko, anielsko – tak je wspominała. Żadnej na nim skazy. Przyjaciółki od serca miała w Orli – i Żydówki, i gojki, na przykład tę Janię, której się do pamiętnika wpisała, że na zawsze. A do gimnazjum poszła znanego – Dawida Druskina w Białymstoku. Na fotografii jej twarz obok twarzy, które tam i tylko tam, w tamtym czasie zostały. Rodzina Sary podejrzewała, że coś się święci, bo znała bolszewików. W 1940 roku, gdy po nią przyszli, wszyscy mieli już spakowane rzeczy. Sarę z mamą i bratem ciotecznym wywieziono aż do Kazachstanu. Zawieźli ich do jakiejś jurty. Otwierają walizkę, a w środku pełno pawich piór. Wzięli nie ten bagaż. Po co im pawie pióra na końcu świata? Ale poszły jak świeże bułeczki, za jedzenie. I żyli na tym końcu świata. A w starym świecie wszystko zniknęło. Tylko dla Sary zostało. I tata, i Orla, i Białystok już na zawsze tamci.

Fragment książki Patrycji Dołowy „Skarby. Poszukiwacze i strażnicy żydowskiej pamięci”, wyd. Czarne.

Patrycja Dołowy (ur. 1978) – pisarka, artystka multimedialna, działaczka społeczna, popularyzatorka nauki i sztuki. Z wykształcenia doktor nauk przyrodniczych, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego oraz Akademii Fotografii Artystycznej Wyższych Szkół Fotograficznych we Wrocławiu. Kieruje BioCentrum Edukacji Naukowej i wykłada na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorką książki „Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu”, współautorką książek „Miasto oczami kobiet” (razem z Justyną Biernacką), „25 rozmów na 25-lecie, Przecież ich nie zostawię” (pod red. Magdaleny Kicińskiej i Moniki Sznajderman).***

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.