Uncategorized

Dwa razy na prawo, a potem się zobaczy


Krzysiek Bien

Budynek szkoły języków dla cudzoziemców leżał w dzielnicy portowej Kopenhagi, a autobus komunikacji miejskiej, który tam miał swój końcowy przystanek, oprócz kierowcy miał tylu Duńczyków na swoim pokładzie, co autobus linii 125 jadący na pl. Szembeka.

W szkole tej miałem 4 miesiące na zdobycie językowych ostróg, tak niezbędnych do dalszej udanej integracji. w 

nowym kraju osiedlenia. W moim przypadku, wskutek językowej ekstrawagancji i zaniedbań z wczesnej młodości, moja znajomość jezyków obcych ograniczała

 się do szczątkowej kontroli francuskiego i jeszcze mniejszej nad równie przydatną łaciną. Zatem występowała również potrzeba zdobycia ostróg w wersji angielskiej (the spoors).

W mojej klasie było może 20 młodych mężczyzn i kobiet, wszyscy ze stygmatem syjonistycznej dywersji, na czas zdemaskowanej przez Wieśka i Mietka.  Było także kilku takich, którzy ze względu na osobiste afiliację z tą kategorią, albo na generyczną niechęć do systemu sprawiedliwości ludowej, dotarli do Danii via niebotyczne góry, lub pokonując zimne fale Bałtyku, dzielące Kołobrzeg od Bornholmu.

Większość z nas była już w trakcie studiów w kraju pochodzenia, z ambitnymi planami kontynuacji ich w przybranej ojczyźnie. 

Duński nie jest językiem trudnym ze względu na skomplikowaną gramatykę, ilość przypadków albo odmianę czasowników na osoby. Owszem, ma pare trybów czasowych więcej niż polski, ale główna trudność to te samogłoski, o prawie nieuchwytnych różnicach. Jedna rzecz usłyszeć te subtelne róznice, a druga wypowiedzieć je, swoją przywykłą do szczebrzeszynów, chrząszczy innych spółgoskowych łamańców krtanią. Od dziecka trenowany do świstów, szelestów i jezykowo/podniebieniowych rulad, w jakie obfituje moja linqua materna, byłem bezradny wobec tych guturalnych, przyduszonych półdźwiękow, tak charakterystycznych dla języka kraju mego osiedlenia.

Nasza wspaniała Franey, stara (pewnie 35-letnia) nauczycielka duńskiego, sama hinduskiego pochodzenia, w bezsilnym geście opierała głowę na rękach w laboratorium językowym, słysząc w odpowiedzi moje standartowe, solidne ”E”, podczas desperackich prób powtórzenia za nią samogłoski ”E”, ”Æ”  ”A” i paru innych. Chyba czarno widziała moja integracyjną przyszłość w kraju, który zrodził Jana Chrystiana Andersena. 

Po dziś dzień, kiedy mam stanąć przed sądem, (głównie w charakterze tłumacza), obawiam się tego momentu, kiedy na początku procesu majestat prawa zapyta mnie o imię (temu jeszcze daję radę), ale nazwisko zawsze zostaje zanotowane jako B E I N, nawet po moim mozolnym, dwukrotnym  przeliterowaniu). 

Ach, ta nasza Franey…Bardzo tej serdecznej i dobrej kobiecie leżało na sercu, żebyśmy wyszli na ludzi. Musiałem wyglądać na sierotę, bo któregoś dnia po zajęciach, w windzie, ze swoim śnieżnobiałym, hinduskim uśmiechem powiedziała: Kristof, żebyś ty był o 10 lat młodszy, to bym cię zaadaptowała, a gdybyś był 10 lat starszy, to bym cię uwiodła…

W tym miejscu będzie może na miejscu mała dygresja na temat eytmologi mojego imienia i nazwiska. Otóż wyżej opisana, a nader Duńczykowi niemiła koncentracja spółgłosek w moim orginalnym imieniu, Krzysztof, wywołała decyzje o dokonaniu wśród nich radykalnej czystki (spółgłosek, rzecz jasna, nie Duńczyków). Zwłaszcza, gdy nieśmiałe próby wypowiedzenia przez ludność lokalną mojego imienia, kończyło się na czymś, co brzmiało jak Chruszczow, a ja, od czasu kryzysu kubańskiego, nie chciałem być afiliowany z tym nazwiskiem. 

Jeżeli idzie o te eleganckie accent aigu w Bień, to i tak to Duńczykom nic nie mowiło, że o ich notorycznej nieumiejętności zmiękczenia litery „n” nie wspomnę. No, nie takie rzeczy jak accent aigu ludzie na wygnaniu tracili…

Właściwie do końca nie wiem, dlaczego podjęłem w Polsce decyzję studiowania prawa. Myślę, że był to wybór maturzysty bez wyraźnych talentów. Zawsze nieźle rysowałem, nawet w przedszkolu, kiedy mieliśmy za zadanie zilustrować romantyczną historię miłości księcia i zaczarowanej żaby, czytaną na głos przez panią Danusię. moje rysunki wisiały zawsze na ścianie, ku nieskrywanej zawiści innych z grupy średniaków. 

Kiedy jednak moi rodzice, w ostatniej, desperackiej próbie posiadania genialnego dziecka, na wzór ich wszystkich innych przyjaciół, zaproponowali mi, żebym po siódmej klasie złożył do Liceum Plastycznego w Łazienkach – odmówiłem. Wizja głodnego artysty, na nieogrzewanym poddaszu z początkami kawern w lewym płucu, jakoś nie przemowiła do mnie. Wolałem przyszłość dobrze odżywionego urzędnika, z teczką, solidną sniadaniówka i szklanką herbaty z cytryną na biurku. Czy mogłem bowiem wtedy wiedzieć, że to właśnie ten wybór egzystencjalnej stabilności, w przyszłości zawiedzie mnie na niebezpiecznie cienkie lody wątpliwej artystycznej kariery?

Ale to nastąpi dopiero póżniej. Wiele lat pózniej.

Narazie, po zakończonych czterech miesiącach intensywnego szkolenia języka, a właściwie – jezyków, i mimo skrzętnego przetłumaczenia na angielski przez tłumacza przysięgłego wszelakich moich, ponad trzyletnich merytów, wynikających z indeksu wydziału prawa UW, z 4 pochwałami rektorskimi włącznie, mogłem zacząć na podobnym wydziale kopenhaskiej alma mater dokładnie from the scratch – od pierwszego roku. Z zajęć z łaciny otrzymałem jednak zwolnienie. No, to jest już na czym bazować…

Rok 1970 był nadal rokiem szalejącej rewolucji młodzieżowej. Zwłaszcza studenci takich wydziałów jak socjologia i psychologia byli już o krok, żeby ruszyć na Smolny, a w oczekiwaniu na ostateczny wystrzał z Aurory, w oparach głeboko wdychanego dymu aromatycznych marokańskich konopii, dyskutowali, których z kapitalistycznych lakajów po zwycięskiej rewolucji trzeba będzie powiesić, a których wystarczy wysłać do obozów reedukacji.  

Wydział prawa był jednak pewna ostoją burżuazyjnych cnót. Słuchacze tego wydziału, nierzadko synowie i córki adwokatów, sędziów lub wysoko postawionych urzędników państwowych, odróżniali się swoim ubiorem, wyglądem i planami na życie, od tych długowłosych i brodatych hunweibinów z historii, socjologii lub psychologii. I nie rzadko taki adwokacki synek przychodził na zajęcia coprawda nadal z przedziałkiem w przylizanych włosach, ale za to z odciętym przez czerwonogwardzistów krawatem, którzy słusznie odczytywali ten mieszczański atrybut, jako symbol ucisku klasy robotniczej i kontrrewolucyjnej ostentacji. 

W mojej grupie był m.in. syn marszałka dworu, bardzo sympatyczny i pomocny młody człowiek, który nie raz i nie dwa, z własnej inicjatywy poprawiał mi moje pisemne ćwiczenia z prawa rodzinnego, jak i tłumaczył zawiłości prawnego lingo. Po latach stanie się on profesorem prawa i sędzią Międzynarodowego Trybunału w Hadze.

Był też syn jakieś komtessy, ale chyba nadużywał środków chemicznie organizujących wewnętrzne podróże, bo miał często tremor rąk jak i często nieuzasadniony, nieadekwatny do sytuacji uśmiech. Najbliżej trzymałem się z 10 lat starszym oficerem duńskiej floty handlowej, który postanowił zejść na ląd i zostać prawnikiem.

W Warszawie byłem na roku z synem jednego z najwyższych prominentów państwowych, który rozbijał się mercedesemtatusia i robił sobie dużą nieprzywoitość z tego, co np. oficerowie studium wojskowego myśleli o jego nie do końca regulaminowym zachowaniu i umundurowaniu. 

Był on po prostu niedotykalny dla tych oficerskich szaraczków. 

Natomiast ten syn marszałka dworu jeździł na zardzewiałym rowerze, i mieszkał w pokoju na stancji. Wpływy i bogactwo rodziny z której pochodził, nie były w żaden sposób odczytywalne, ani w jego zachowaniu, ani w jego ubiorze, ani w uzurpowaniu sobie jakichkolwiek przywileji. 

Wiele lat później, będę spotykał moich kolegów z grupy, już jako prominentne gwiazdy palestry kopenhaskiej, na rozlicznych turniejach tenisowych, gdzie nasze dobrze zapowiadające się córki będą wymieniać agresywne forhandy z topspinem.

Będąc jedynym cudzoziemcem pewnie na całym roku, czułem się niewygodnie. Owszem, jakieś podstawy językowe miałem, ale jak mówi cudzoziemiec po 7 miesiącach pobytu w danym kraju, a jak absolwent elitarnego liceum, z rodziny z tradycjami piastownia najwyższych urzędów państwowych albo pozycji partnerów wielkich firm adwokackich?

Na wykładach, często zresztą prowadzonych przez adwokatów albo inne osoby z praktyką prawną na codzień, można było być wyrwanym do odpowiedzi.  Trzeba było przed obliczem tłumu innych studentów ustnie roztrząsnąć dany problem prawny. Siedziałem na tych wykładach, sparaliżowany ze strachu, że na mnie wskaże palec wykładowcy, i wtedy, usłyszawszy moje ” ja być nie pewny, nie dać rady”, całe audytorium ryknie śmiechem. 

Po pierwszym semestrze byłem już całkowicie odarty ze złudzeń. Prawo było poza moim zasięgiem, jakbym się nie wysilał.  

Aby nie tracić jednak czasu, dokończyłem kurs 1-szego roku, żeby przynajmniej mieć językową korzyść z tych studiów. Podszedłem nawet do pisemnego egzaminu po pierwszym roku, głównie dla sportu. Oblałem go w przewidywalny sposób, alerelatywnie niewielką ilością punktów.

Nawet gdybym zdał, i tak wiedziałem, że jurysprudencja jest dla mnie zamkniętą drogą. 

Choć może i nie do końca, Znajomość pewnych prawnych procedur i pojęć w obu językach, przyda mi się w mojej praktyce jako tłumacz sądowo-policyjny, ale to nastąpi dopiero 30 lat później.Przedtem czekało mnie jeszcze kilka ostrych zakrętów na mojej skomplikowanej, zawodowej drodze.

Krzysiek Bien

Kategorie: Uncategorized

9 odpowiedzi »

  1. Do ml-oczywiscie wiem ,ze imie Josef nosil jeden z synow mojego praojca Jakuba i pramatki Racheli.Szlo mi wylacznie o specyficzne i chararakterystyczne polaczenie z imieniem Wlodzimierz.Dla dalszego rozweselenia-znalem kiedys zydowskie dziewczynki o imionach Oktiabrina i Dolores( dolores-bolesciwa ,dla nie znajacych starej historii ruchu rewolucyjnego,nie matka boska lecz Ibaruri, oczywiscie).W innej zas rodzinie dzieci mialy pozornie niewinne imiona Karol i Roza.Do Krzysztofa-kiedys pewien mlody wtedy Izraelczyk opowiedzial mi o swojej wizycie w Polsce w roku chyba 1963cim u wujka i cioci-pseudomaranow.Pseudomarani to nazwa ,ktora wymyslilem na zmimikrowanych Zydow,udajacych po wojnie Polakow, by odroznic ich od maranow,,ktorzy jak wiadomo, cierpieli bedac Zydami udajacymi katolikow.Otoz ta para,oboje na tzw. stanowiskach rozmawiala sobie w domu w jezyku jidysz,aby sluzaca ,bo takowa oczywiscie mieli, nie rozumiala.Sluzacej powiedzieli ,ze mowia po francusku.Gdy kiedys TWP nadala jakis program,w ktorym wystepowal deGaulle,,sluzaca demokratycznie ogladajaca telewizje razem z pracodawcami stwierdzila”alez on mowi jakims calkiem innym francuskim,niz Panstwo”-”O,we Francji jest wielka roznica miedzy dialektami polnocnymi i poludniowymi”.

  2. Pisze Eryk P
    Może autor nie do końca opanował język duński, ale świetnie opanował jezyk żydowski, jakim jest ironia, a zwłaszcza autoironia.

  3. Victor, imie Josef nie jest najgorsze, mimo ze zeszmacone przez tego putza meza Marychy Cichodajki :

    ”Joseph is derived from the Latin form of Greek Ioseph, from the Hebrew name Yosef meaning ”He will add”, from the root Yasaf. In the Old Testament Bible, Joseph was the 11th son of Jacob, the traditional ancestor of the people of Israel.”

  4. Krzysiu, dobrze ci idzie i dobrze ci sie pisze! Czekamy na dalszy ciag i pozdrawiamy! ( Nowa wersja, tym razem w okularach…🤪)

  5. Przypomniałeś mi moje studia na Handelshøjskolen (dzisiaj CBS ). Pamietam naszego profesora i dziekana przyjezdzajacego na wyklady na zardzewialym rowerze. Takze forma zwracania sie do wykladowcow po imieniu byla czyms nowym. Ja tez bylem pelny strachu, ze nagle zostanę wywołany do odpowiedzi w dużej klasie i czy oni zrozumieją mój łamany duński.

  6. Desperacka proba mimikry ze strony moich rodzicow, drogi Panie,
    Czy bowiem mogli przewidziec, ze ta koncentracja spolglosek moze w przyszlosci tak obciazyc moj emigracyjny bagaz?
    Moglobyc gorzej. Znam mlodego czlowieka, bedacego owocem milosci pani z Angoli i zydowskiego ojca z Portugalii, o imieniu de Jesus.

  7. Osmielony przez autora,ktory sam podejmuje temat swojego imienia wlasnego, pozwole sobie zapytac bezczelnie :skad u Zyda imie” Noszacy Chrystusa”?Moje wlasne imie bylo czesto nadawane przez zydowskich komunizujacych rodzicow meskim potomkom dla uczczenia Wielkiego Zwyciestwa Kraju Rad.Rozumiem,ze Zydzi na tzw.aryjskich papierach chrzcili swoje dzieci i nadawali im imiona: Chryzostom ,Wincenty,Jan Maria itp,ale mam wrazenie,ze autor opowiastki jest juz z powojennych rocznikow.Dodam,ze jestem szczesliwy,ze moi rodzice nie nazwali mnie Wlodzimierz Jozef,albo jeczcze gorzej,po prostu: Marks-(znalem noszacych te dumne imiona).Aby Christophoros nie czul sie samotnie w obliczu mojej osobistej agresji ,spowodowanej wylacznie jezykoznawcza ciekawoscia -spotkalem kiedys osobe o imieniu Krystyna,urodzona po 46-tym,ktorej rodzice byli zydowskimi komunistami o bardzo zydowskim nazwisku.

  8. Trudelutt pierwsze kroki w duńskim nie uszczerbily polskiego. Kiedy ciąg dalszy?

  9. Krzysiek cudnie piszesz ! 👍
    Czekam na ciag dalszy !

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.