Uncategorized

Piękne sztuki na Akademii 


Krzysiek Bien

Szkoła Architektury, integralna część Duńskiej Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, wykształciła w przeciągu swej historii wielu architektów, którzy zdobyli światową sławą. W okresie funkcjonalizmu – Arne Jacobsena, po wojnie kreatora słynnej Opery w Sydney, postmodernistę Jørna Utzona i całkiem niedawno, znanego na całym świecie młodego wciąż Bjarke Ingelsa.

Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, zostałem tam przyjęty na listę studentów, jeszcze tego samego roku, gdy moja kariera prawnika tak beznadziejnie utkwiła w ślepym zaułku.

Pod koniec lat sześćdziesiątych jak i w następnym dziesięcioleciu, w szkole tej panował chaos, brak struktury i odrzucenie autorytetów i tradycji. Tędy bowiem, jak i po wszystkich innych uczelniach, przetoczyła się fala rewolucji obyczajowej, również tu zostawiając po sobie masę szlamu i problemów.

Było zbyt wielu studentów zarejestrowanych na tym wydziale, niektórzy nigdy nie byli obecni na zajęciach, choć przez wiele lat pobierali stypendia. Struktura studiów uległa znacznej liberalizacji. Wybierało się samemu kursy, typu historia architektury, konstrukcje nośne, materiały budowlane, czy rysunek perspektywiczny. Co rok wybierało się projekt do rozwiązania, z mieszkaniówki, np. osiedle domków jednorodzinnych, projekt instytucji typu szkoła, hala sportowa, „plomba” w pierzeji istniejącej ulicy, etc. Obowiązywała religijna doktryna, że zabudowa mieszkaniowa musiała być niska i gęsta (low rise high density living), ponieważ w zabudowie wielopiętrowej, człowiek ulega alienacji i łatwiej pada ofiarą manipulacji kapitału i banków. Po za tym szybko się przeziębia, w długich, rzuconych przez wyskościowce cieniach i w generownych przezwieżowce hulających wiatrach.

W trakcie projektowania była udzielana pomoc i wskazówki od asystentów, od którzy udzielali konsultacji przy stole kreślarskim. Oczekiwali oni pewnego postępu w projekcie, z tygodnia na tydzień, tak, aby pod koniec roku móc zaprezentować projekt przed studentami, a przede wszystkim panelem składającym się z profesora i asystentów. Nie było ocen, tylko ten profesorski kciuk, skierowany gestem Cezara w górę lub w dół.

Jeżeli jednak ktoś usłyszał, z frasobliwą miną wypowiedzianą przez profesora frazę: czy jesteś aby zupełnie pewien, że wybrałes dobry kierunek studiów? – ten mógł równie dobrze zrewidować życiowe plany i wybór przyszłej kariery. 

Z profesorem, jak i z resztą ciała pedagogicznego było się na ty, a liczne studentki przeżyły nawet jeszcze bliższy kontakt z tym ciałem w czasie wielu wydziałowych podróży, w celu poznania pereł europejskiej architektury i urbanistyki. Profesor bowiem wywierał przemożne, prawie mesmeryzujące wrażenie na kobietach, ze swoimi z lekka oszronionymi skroniami, i tym, powolnym, pełnym bolesnych refleksji tonem głosu.

W drodze z wydziałem do Londynu, w przedziale kolejowym, przypadkowo siedziałem naprzeciw kolegi ze roku, który z racji swej rzucającej się w oczy, skandynawskiej urody i podobieństwa do Tadzia z filmu Viscontiego, nazywany był Śmiercią w Wenecji. Siedzący po jego lewej asystent/gej, zalotnie lizał go w lewe ucho, podczas gdy jego prawe ucho przeżuwane było w ostrej konkurencji przez koleżankę z roku wyżej. Smierć w Wenecji dostał od tej nadmiernej adoracji amoku i poleciał na skargę do profesora. Ten, jako kustosz należnej moralności, świadom swej pedagogicznej odpowiedzialności, stanął na wysokości zadania i karnie relegował asystenta na następnej stacji kolejowej. Ten profesor, spirytualny cicerone naszej poznawczej ekskursji, mógł się potem, przez resztę jej trwania, skoncentrować nad piękną budową Anne Mari z drugiego roku. Mimo tej zażyłości, Anne Mari nie uniknęla rok później retorycznego pytania profesora, o zasadności jej wyboru kariery. Być może stwierdził on, że jest ona w posiadaniu innych talentów, z których będzie mogła wyżyć, niż formowania ludzkich habitatów, jednocześnie wykazujał się moralną integralnością i niepodatnością na korupcję.

W czasie noclegów w hotelach lub na promie, ilość alkoholu wypijanego przez zarówno kadrę nauczycielską jak i studentów, zakrawały na bezwstydną próbę kulturowej apriopracji, bo masowo osiągano stan, tradycyjnie przynależny nam, ludom z okolic biegu Wisły i Dniepru. 

W czasie studiów architektury wyzwoliłem się zupełnie z tego zastraszenia, który paraliżował mnie w trakcie mojego krótktkotrwałego flirtu z duńskim prawem. Sama bowiem koncepcja, że trochę ułomny językowo osobnik, może wykonywać studiowany zawód, nie wywołując ogólnej wesołości otoczenia, była dla mnie wyzwoleniem. Językiem porozumienia wśród architektów jest wszakże rysunek, tak cudownie pozbawiony obcego akcentu. Poza tym, większość moich kolegów i koleżanek z architektury, żmudnie starali sobie wyobrazić, że nie ma krajów, religii, ani nic, dlaczego warto byłoby zabijać, tak jak ponaglał ich do tego ich guru, Lennon. Zatem moja obcość nie odgrywała większej roli. Nie przeżyłem nigdy jakichkolwiek wrogich reakcji z tego powodu. 

Jedyny tego typu epizod, który na pierwszy rzut oka mógł zakrawać na ksenofobię, był w rzeczywistości nieporozumieniem, wywołany moim brakiem poczucia humoru.

Było to na integracyjnym feście wydziału. W pogodnym nastroju szedłem po korytarzu, gdy zagrodził mi drogę wysoki, chudy student, z butelką piwa w ręku. Znałem go z widzenia, choć nigdy z nim wcześniej nie wymieniłem zdania. Chodził on piętro niżej, ma wydziale innego profesora. 

– Spadaj do domu, Polaczku – wycedził z krzywym uśmiechem swym browarowym głosem. Moja szybka ocena pozycji wroga wykazała, że popełnił taktyczny błąd, stojąc frontem do mnie, w bardzo nie wielkim rozkroku. Szarpnąłem go za jego lewe ramię, podcinając obie jego stopy ruchem nogi skierowanym w przeciwnym kierunku niż ruch mojej ręki. Te dwa tak podłączone wektory spowodowały, ze runął jak długi, rozlewając dodatkowo drogoceny płyn, częsciowo na własną, trochę zmięta przeze mnie koszulę. Odwróciłem się na pięcie i poszedłem dalej korytarzem, gdy nad moja głową, niebezpiecznie blisko, poszybowała rzucona w moim kierunku butelka i rozbijajac się o ścianę. No, to już był casus belli, którego nie mogłem ignorować. Kiedy zbliżyłem się do niego z zamiarem udzielenia boleśniejszych retrybucji, ten nadal siedział, podparty jedną ręką, a po jego policzkach ciekły łzy.

– Ty idioto, to był tylko żart. Ja się przyjaźnię z Adamem M. (polski student z jego wydziału). Ja go, na żarty, namawiam do repatryjacji do Polski, a on mnie, żebym wrócił na Langeland (mała duńska wyspa, skąd mój napastnik najwyraźniej pochodził). Ignoruję jego żałosne wyjaśnienia i wracam na parkiet, by pogłebiać proces integracyjny z koleżanką z roku, której tak się podobały moje perspektywki…

Mozolnie, krok po kroku, a raczej rok po roku, zbliżałem się do tego magicznego momentu, kiedy profesor, z którym, jak inni byłem na ty, łaskawie stwierdził, że dojrzałem do projektu dyplomowego. Ta pochlebna opinia została potwierdzona wiekszością głosów cenzorów, uznajacych moją gotowość do wykonywania tego pięknego zawodu, łączącego w sobie w paradoksalny sposób, techniczne i artystyczne zdolności, nie będąc ani jednym, ani drugim.

Powyższy fakt został potwierdzony na czerpanym papierze Królewskiej Akademii, jak i na wyczerpanym koncie mojego stypendium, o spłacanie którego Króleskie Ministerstwo Skarbu zaczęło się wkrótce potem upominać.

Wszystkie wpisy Krzysia TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.