Przyslala Rimma Kaul


Izbica we wrześniu 1939 r. (Fot. Forum / RSW)Chaim Korenfeld miał zniknąć, tymczasem wrócił do Izbicy. Nocami ludzie zamykali się teraz w domach i chowali najlepsze ubrania. Niektórzy nosili najgorsze łachy, żeby nie kusić złodziei. Ale Chaim nie był złodziejem. Przyjechał odnaleźć mężczyznę z blizną na twarzy. Nie pamiętał, jak się nazywa, ale był pewien, że nadal tu mieszka
Tojwi Blatt miał zniknąć, tymczasem wracał piechotą z Mchów do Izbicy. Chciał jechać na Berlin, ale żołnierze Armii Czerwonej sunący na zachód nie pozwolili mu mścić się na Niemcach.
W otoczeniu czołgów z gwiazdą i dostarczonych przez aliantów chevroletów, studebakerów i willysów z napisem „MADE IN USA” Tojwi pierwszy raz od kilku lat poczuł się bezpiecznie.
– „USA” znaczit: „Ubit? sukinsyna Adolfa” – mówili żołnierze, przechwalając się potęgą swojej armii.
Kiedy odjeżdżali, Tojwi wskoczył na czołg, ale dwóch sołdatów od razu ściągnęło go na ziemię. Został na środku drogi.
Było lato 1944 roku. Tojwi miał siedemnaście lat. Na zachodzie alianci przełamywali Niemców w Normandii, na wschodzie Armia Czerwona wypierała ich daleko za linię Wieprza. Na łąkach wokół Izbicy pasły się stada bezpańskich źrebaków wyprowadzonych przez Niemców z majątku Smorczewskich w pobliskiej Tarnogórze. W miasteczku trwały porządki. Partyzanci chowali co lepsze sztuki broni, a gorsze zdawali lokalnym komendantom, bo przecież wojna już się skończyła, więc wyszedł nakaz rozbrojenia ludności. Sowieccy saperzy szukali niewybuchów. Pewnego szewca, urządzonego już nieco w mieszkaniu Sury Gryner, zaczęli nachodzić urzędnicy z gminy. „Nie dla was ten lokal” – tłumaczyli. Niektórzy do prac wokół domów wynajmowali niemieckich jeńców przetrzymywanych w klinkierni. Mówiło się, że przez Izbicę przejeżdżają rodziny, które najpierw podpisały folkslistę, a potem uciekły przed Armią Czerwoną – teraz wracały do swoich wsi pełne niepokoju. Nikt nie naprawiał zerwanych torów. Ze słupów zwisały kable. Drewniane budy i chałupy poszły na opał jeszcze zimą. Kto miał jakikolwiek zaprzęg, jeździł do lasu i wycinał, co się dało. Marianowi Rysakowi sąsiad, kolega z Batalionów Chłopskich, okradł mieszkanie. Hersz Blank mieszkał już w Lublinie, ale jeszcze nie wiedział, że niedługo zabiją go członkowie Armii Krajowej. Ciągle stała synagoga i byk namalowany na niebieskiej ścianie cały czas patrzył ludziom w oczy. Piekarnia Królikowskich wciąż pracowała.
Kiedy Tojwi dotarł do Izbicy, zdał sobie sprawę, że nikt na niego nie czeka. Na ulicy spotkał piegowatego kolegę ze szkoły opartego o ścianę jednego z budynków.
– Czego się tu kręcisz, zasrany Żydzie? – rzucił na powitanie. – Myślisz, że jak czerwoni przyszli, to już będzie geszeft? Ja cię mogę w tej chwili zakatrupić tym oto pistoletem…
Tojwi zrozumiał, że nie otworzą się przed nim żadne drzwi w rodzinnym mieście. Nawet w jego dawnym domu mieszkał już ktoś obcy.
Poszedł do piekarni. Stara Królikowska przywitała go z uśmiechem. Rozmawiali do późna. Opowiedział jej o Sobiborze i powstaniu więźniów, o tym, jak Żydzi zwabili Niemców do baraków i jak ich zabijali nożami i siekierami, o tym, że w czasie ucieczki zaplątał się w drut ogrodzenia, a kiedy próbował się uwolnić, ludzie wylatywali w powietrze na minach rozłożonych wokół obozu, aż w końcu wspomniał o kuli, która cały czas tkwiła w jego szczęce, ale to już była zupełnie inna historia.
– Tojwi, nie bądź jak każdy Żyd, że tylko interes, interes, kilka jabłek… – powiedziała mu tej ciepłej nocy stara Królikowska. – Weź się za jakąś godną robotę. Zostań piekarzem!
Nie miał pojęcia o takiej pracy. Królikowska zaproponowała, że go przyuczy do zawodu. Tak został pomocnikiem.
Zaczynał pracę kilka godzin po północy, kiedy do zakładu przychodził piekarz Piasecki. Tojwi czyścił piec, przygotowywał precle, bułki, ale nikt już nie dzielił wypieków na trefne i koszerne. O szóstej rano zasypiał na legowisku nad ciepłym piecem. Królikowska karmiła go zupą i bułkami.
***
Chanan Lipszyc miał zniknąć, tymczasem wracał z lasu do Izbicy. Wiedział, że wojna się kończy. Od wielu dni nawet do gęstych lasów za Ostrzycą, Wirkowicami, Krasnem i Orłowem dochodziły wieści o zbliżającej się Armii Czerwonej. Chanan spędził ostatnie dni w wykopanej rękami ziemiance. Wokół niego, pod drzewami, w norach osłoniętych liśćmi, też ukrywali się Żydzi. Chociaż nigdy nikogo nie widział, słyszał, jak wieczorami ktoś śpiewa żydowskie piosenki. Chanan miał ładny głos, więc któregoś razu odśpiewał. Melodie wypełniały mu ostatnie noce wojny. Wkrótce z oddali zaczęły się nieść przytłumione grzmoty wybuchów, w lesie pojawili się przestraszeni uciekinierzy z Izbicy i okolicznych wsi. Mówili, że to Armia Czerwona bombarduje.
Chanan postanowił sprawdzić, czy Rosjanie są już w jego miasteczku. Wyszedł z lasu i natknął się na jakiś oddział.
– Jesteście Żydami? – zapytał po polsku, ale tamci zrozumieli.
– Niet, my Gruziny – odpowiedzieli. – Eto Jewriej! – Wskazali na jakiegoś żołnierza.
To naprawdę był koniec. Chanan miał osiemnaście lat i nie wiedział, co dalej. Stanął przed swoim pustym domem, a potem wrócił do gospodarza kilka kilometrów za Izbicą, u którego przez jakiś czas się ukrywał. To był ktoś, kogo znał, kogo mógł zapytać o radę. W Izbicy nie miał już nikogo. Jego dom stał pusty. Bał się do niego wracać. Podobno Polacy od dawna mieszkali w opuszczonych domach. W dodatku ludzie zaczęli mówić, że jacyś miejscowi zabili Żydów, którzy zostali w lesie. Chanan wiedział, co to oznacza. Żydowi nie trzeba powtarzać. Dołączył do grupy, która chciała się dostać do Zamościa. Tam teraz podążali ocalali Żydzi. Kupili wódkę, zatrzymali jakiś rosyjski samochód i wręczając kierowcy butelkę, poprosili, żeby ich zabrał.
Ale w Zamościu do budynku, w którym nocowali, ktoś wrzucił granat. Na szczęście Chanan spał na piętrze. Nic mu się nie stało. Zrozumiał jednak, że tu też nie może zostać.
– Pojadę do Lublina – powiedział.
– Zanim pojedziesz, wróć po moją żonę i córkę – poprosił go znajomy Żyd z Ostrzycy. – Ja sam nie mogę. Nie mam siły.
Zgodził się. Wrócił do Izbicy, jeszcze raz przemknął koło swojego domu, ale nawet nie zajrzał do środka, od razu poszedł do lasu. Żona i córka znajomego żyły. Dziewczynce tylko spuchły nogi i nie mogła chodzić. Chanan zaniósł ją więc do Izbicy na plecach. Tam znów kupił wódkę, znów zatrzymał samochód, cała trójka bezpiecznie dotarła do Zamościa.
***
Fiszel i Symcha Białowiczowie mieli zniknąć, tymczasem wrócili z Zamościa do Izbicy. Stwierdzili, że skoro w Zamościu ktoś wrzucił Żydom granat przez okno, to w Izbicy nie może być gorzej. Bracia chcieli zobaczyć, co z domem. Piętnastoletni Fiszel planował pójść na cmentarz, gdzie prawdopodobnie zginęła ich matka, zanim jego wraz z czwórką rodzeństwa wywieziono do Sobiboru. Trzydziestodwuletni Symcha, przed wojną farmaceuta, miał nadzieję, że jeśli poprosi, dostanie pracę w aptece.
Fiszel drżał, idąc z bratem rozpaloną słońcem ulicą. Całe miasteczko wydało mu się cmentarzem. Ludzie patrzyli na nich jak na przybyszy z innego świata. Kiedy ktoś wraca z obozu zagłady, trudno w niego uwierzyć. Ale Fiszel i Symcha nie byli duchami. Kilku z tych, którzy im się przyglądali, ruszyło za braćmi w milczeniu. Szli za nimi krok w krok, w odpowiedniej odległości. Z chwili na chwilę tłum gęstniał, a Białowiczów ogarniał coraz większy strach. Rozdzielili się.
Fiszel poszedł na cmentarz. Liczył, że spotka tam kogoś, kto mu wyjaśni, jak zginęła matka. Potem chciał sprawdzić, co z domem. Symcha poszedł do apteki.
Kiedy Fiszel zbliżał się do wzgórza, na którym leżał cmentarz, zobaczył dawnego kolegę ze szkoły. Biegł w jego stronę z rewolwerem w ręce.
Żydowi nie trzeba powtarzać.
Fiszel rzucił się pędem w stronę dawnego komisariatu policji. Ktoś tam na pewno będzie. Popędził przez rynek. Minął opuszczoną synagogę. Byk namalowany na niebieskiej ścianie powiódł za nim wzrokiem. Róg Kolejowej i Gminnej, a za torami ostatnia długa prosta. Ten z pistoletem nie przestawał go gonić, ale Fiszel był szybszy. Okazało się, że Symcha już czeka na niego w komisariacie. Też uciekł przed ludźmi z miasteczka.
Radzieckiemu oficerowi opowiedzieli o Sobiborze, o pracy w sortowni i przy wycince drzew, o powstaniu, wybuchających minach, o dzwonieniu w uszach, ucieczce, granacie wrzuconym przez okno w Zamościu i o ludziach, którzy bez słowa szli za nimi ulicami Izbicy.
– Macie teraz polski rząd i polską armię – powiedział oficer. – My nie możemy was chronić. Jedźcie do dużego miasta. Tam będziecie bezpieczni. Nikt was nie rozpozna.
I dał im kilka granatów. Wyjaśnił, jak z nich skorzystać, a potem zaprowadził Białowiczów do wojskowej ciężarówki i kazał kierowcy wysadzić ich w Lublinie.
***
Chaim Korenfeld miał zniknąć, tymczasem wrócił do Izbicy nocą z grupą Żydów poznanych w Lublinie. Miał dwadzieścia jeden lat. Przed wojną był nieduży i chudy, teraz wyrósł i wydoroślał. Jego dziadek Hersz był postawnym człowiekiem z długą brodą. Tę brodę jakiś Niemiec obciął mu tuż przed deportacją. Ojciec Fajwel, również pobożny Żyd, do września 1939 roku pracował w młynie. Była jeszcze matka Rachela oraz siostra i brat. Wszyscy zginęli w Bełżcu i Sobiborze. Chaim z Sobiboru uciekł, ale nie w czasie powstania, jak Tojwi, Symcha i Fiszel. Kilka miesięcy wcześniej wymknął się strażnikom z dwoma innymi więźniami w czasie pracy w lesie. Chciał walczyć. Dołączył do oddziałów partyzanckich. Razem z nimi i Armią Czerwoną dotarł w lipcu 1944 roku do Lublina. Potem zamierzał wyzwolić Warszawę, ale Rosjanie mieli inne plany. Został więc w Lublinie, a w końcu ruszył do Izbicy.
Przyjechali z nim koledzy – Heldman, Orgenweisen i kilku innych Żydów, ale tylko Chaim znał Izbicę. Prowadził ich więc po pustych ulicach miasteczka. Nocami ludzie zamykali się teraz w domach i chowali najlepsze ubrania. Bandy szabrowników robiły, co chciały, prawie codziennie słyszało się o jakimś napadzie. Niektórzy umyślnie nosili najgorsze łachy, żeby nie kusić złodziei.
Ale Chaim nie był złodziejem, chociaż do Izbicy zabrał pistolet. Przyjechał odnaleźć mężczyznę z blizną na twarzy. Nie pamiętał, jak się nazywa, ale był pewien, że nadal tu mieszka.
Zaczęli szukać.
Pusto.
Tylko w barze toczyło się jakieś życie. Chaim wszedł i od razu go zobaczył. Mężczyzna pił piwo. Na twarzy miał bliznę, którą kiedyś wypalił mu ogień.
– Wiesz, kim jestem? – zapytał, ale tamten pokręcił głową. – Nie pamiętasz, jak obciąłeś dwa palce mojej matce, żeby jej zabrać pierścionki?
– To nie ja.
– Dwa pierścionki, dwa palce!
Chaim sięgnął po pistolet. Wymierzył. Wystarczyło tylko nacisnąć spust.
***
Głośne walenie do drzwi wyrwało Tojwiego ze snu. Ktoś dobijał się do piekarni. Zaspana i potargana Królikowska rzuciła tylko:
– Uciekaj na strych!
Żydowi nie trzeba powtarzać.
Migiem znalazł się na górze i wcisnął w najciemniejszy kąt. Usłyszał, jak na dole otwierają się drzwi. Słowa, rozmowa. Po chwili wołanie, że może zejść. Znów trzeba wyczyścić piec, przygotować precle, bułki.
Stara Królikowska nic nie powiedziała, ale Tojwi czuł, że coś jest nie tak. Odkąd zaczął pracować w piekarni, ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Szukali go? Ktoś zdradził, że w piekarni pracuje Żyd?
Piekarz Piasecki podszedł do niego, kiedy Królikowska gdzieś wyszła.
– Tojwi, uciekaj stąd! – powiedział wystraszony. – Nie czekaj, bo może być za późno!
A potem dodał, że w Izbicy nie ma już ani jednego Żyda, że to, co było żydowskie, należy teraz do Polaków, a oni nie mają zamiaru oddać zajętych domów.
– Szukają cię, szukają! Uciekaj, jedź do Lublina, zanim będzie za późno.
Tojwi zawinął w papier kilka bułek. Wyszedł z piekarni.
Przecież wojna się skończyła, a mimo to on znowu musiał uciekać. Tylko że nie było już omnibusa do Zamościa ani do Lublina. Pociągu też nie, bo nikt jeszcze nie naprawił zerwanych torów. Trzeba było łapać okazję, zatrzymać jakieś wojskowe auto albo furmankę, ale nikt nie reagował na rozpaczliwe machanie chudego chłopaka.
Po kilku godzinach stania przy drodze Tojwi zauważył, że zbliżyło się do niego kilku mężczyzn. Ruszył naprzód, ale oni szli za nim krok w krok, w odpowiedniej odległości. Gdy się odwrócił, rozpoznał Bojarskiego. Teraz był pewien, że musi uciekać.
Wybiegł na drogę i zaczął machać do nadjeżdżającej wojskowej ciężarówki. Kierowca trąbił, ale on nie miał zamiaru odskoczyć. Pomyślał, że i tak zginie – albo jeśli tu zostanie, albo jeśli przejedzie go ten wielki samochód.
Auto wyhamowało metr przed Tojwim. Z szoferki wyskoczył żołnierz z pistoletem. Krzyczał po rosyjsku.
– Nie jestem waszym wrogiem – tłumaczył się Tojwi. – Jestem Żydem w strasznym niebezpieczeństwie. Błagam, zabierzcie mnie stąd!
– To jest pojazd wojskowy. Nie nadaje się do przewożenia cywilów.
– To mnie przejedźcie. Jest mi wszystko jedno. Nie ruszę się stąd. Proszę, zlitujcie się…
Kierowca przyjrzał mu się raz jeszcze.
– Wskakuj.
Na pace była zamontowana armata przeciwlotnicza z metalowym krzesełkiem. Tojwi dosiadł maszyny. Żeby nie wypaść, z całej siły chwycił się dźwigni celowniczych. Spojrzał z góry na mężczyzn stojących przy drodze. Samochód ruszył. Tojwi wpatrywał się w znikające sylwetki.
Tytuł i lead od redakcji
Książka Rafała Hetmana „Izbica, Izbica” ukazala się 21 kwietnia w wyd. Czarne
Kategorie: Uncategorized