
Jej ojciec był nauczycielem Gemary, dziadek był nauczycielem Gemary, wujek był nauczycielem Gemary, pradziadek uciekł do Paryża, gdy w rodzinnej Berezie Kartuskiej zabroniono mu studiować pewnego traktatu Majmonidesa. Nie chodziła do szkoły. Ojciec wtajemniczał ją w sedno żydowskości, a korepetytorzy przygotowywali do eksternistycznych egzaminów gimnazjalnych. Jej autobiograficzna opowieść „Spadek po pradziadku” (PWN 2021) zaczyna się w czasach, gdy „chłopcy żydowscy studiują Gemarę z takim żarem, z takim poświęceniem, wnikając w jej słowa tak głęboko, jak nikt żadnego przedmiotu świata nie zgłębia”. „Sedno w tym, żeby czegoś nauczyć dzieci” – mawiał jej ojciec. Czyli dziedzictwo. Kadia poszła za tym wskazaniem.
W szkole dla dziewcząt w Sierpcu znalazła się po raz pierwszy w środowisku mówiącym po polsku. Mąż dyrektorki nie znał jidysz „albo nie chciał, żeby wiedziano, że zna”, dyrektorka zaś wiedziała, że Żydzi „wyszli niegdyś z Egiptu i od razu trafili do Sierpca”, ale za to Kadia nauczyła się u nich „trochę polskiego” i zaczęła czytać Mickiewicza i Słowackiego. W Warszawie chodziła na prelekcje klasyka jidyszowej poezji i prozy Icchoka Pereca. We wzorcowym przedszkolu, gdzie zaczęła pracę zawodową, „rozmawiano z dziećmi po hebrajsku, śpiewano z nimi [hebrajskie] piosenki”. Hebrajskie przedszkola istniały w Lublinie, Łodzi, Brześciu, Krynkach… Uczyła się „nieść kaganek żydowskiej pedagogiki przez miasta i miasteczka. Nie myślałyśmy o osobistej karierze. To był wspólny marsz w wielką wspólną przyszłość”.
A w teraźniejszości toczył się proces Bejlisa, oskarżonego – w XX wieku! – o mord rytualny. Car osobiście opowiedział się po stronie oskarżenia, Maksym Gorki po stronie obrony. Ten proces był bardziej złowieszczy od sprawy Dreyfusa: „polowania na całe pokolenie Żydów były coraz bardziej przerażające – zamieszki, prześladowania”. Żydzi odetchnęli, gdy oskarżonego uwolniono. – Uwolnili go, uwolnili go! – wołano na wszystkich żydowskich ulicach. – Jednak jest sprawiedliwość. Nawet car nie przeważył. – Oczywiście to szczęście, że uwolnili tego niewinnego Mendla Bejlisa, ale to nie jest zakończona sprawa – ostrzegał nauczyciel, który wkrótce „wyjechał do Ziemi Izraela i zginął podczas rzezi, jakiej Arabowie dokonali na Żydach w Hebronie”.
Pierwsza wojna światowa przygnała do Warszawy rodziny pozbawione dachu nad głową i środków do życia – jak „niegdysiejsze wygnanie z Niemiec, Anglii, Hiszpanii”. Żydowskie organizacje prowadziły domy dla bezdomnych dzieci, choćby dla dziennego pobytu. Perec całym sercem się w to angażował (i wkrótce umarł na serce). Pracowała w domu dziennego pobytu naprzeciwko Ogrodu Krasińskich. Praca była bezpłatna lub mało płatna – „to było po prostu ratowanie dzieci”. Także w jej rodzinnej Berezie Kartuskiej przytulano bezdomnych. „Ta miłość zwykłych ludzi do ludu Izraela była odczuwalna na każdym kroku”. Wskutek działań wojennych kursy pedagogiczne ewakuowano z Warszawy do Odessy – „to daleka wędrówka, ale praca i nadzieja pozostaną”, trzeba tylko „przenieść górę Synaj z jednego końca świata na drugi”. W Odessie też „kwitło życie żydowskie – odczyty, dyskusje, wydarzenia kulturalne”. Zbierała „wiedzę o ludziach”, zwracając szczególną uwagę na to, kto jest „żydowskim człowiekiem” czy „żydowskim Żydem”. Poznała Jakowa Fichmana, który pisał poezje po hebrajsku, lecz – jak ona – „czuł głęboko ludowy charakter jidysz i doniosłość tego języka”. Swoje wędrówki z miasta do miasta uważała – jak Gorki – za „uniwersytet życia”. Bereza Kartuska znalazła się pod okupacją niemiecką, więc na wakacje koleżanka zabrała ją na Wołyń, do Nikołajewa: te same „szabasowe spacery, żydowskie miasteczko, żydowska pobożność, żydowski urok”. W tym miejscu jej wspomnień, pisanych w latach 1965-74, po raz pierwszy się pojawia uwaga, że to „świat, który zniknął na zawsze”.
W Kijowie pracowała w przytułku dla dzieci z miasteczek, z których Żydzi uciekali przed pogromami. Zdarzało się, że budziły się w nocy z krzykiem lub płaczem. Władza przechodziła z rąk do rąk, więc i w Kijowie się spodziewano pogromu. Zamieszkała „w eleganckiej okolicy” u znajomej dentystki, która zaprosiła także innych przyjaciół, wierząc, że w tej części miasta nie będzie pogromu. Pewnego ranka usłyszeli mocne uderzenie w drzwi. Weszło czterech „dziarskich młodych oficerów”, wyjęli rewolwery i „dieńgi dawajtie”. Jeden przyłożył jej rewolwer do piersi i „nacisnął spust, ale rewolwer nie wystrzelił”. Nie bili, nie gwałcili, nawet się nie złościli, tylko zabrali pieniądze, pierścionki, zegarki, owszem, spytali dentystkę, „czy ma zapas złotych zębów”. Odreagowując tę rosyjską ruletkę, Kadia napisała „pieśń pochwalną” o tych dżentelmenach, którym cadykowie w niebie wypisali w niebie dowody uznania. Gdy przeczytała ten wiersz w współocalałym, jeden z nich wyrwał jej zeszyt i zaniósł swojemu bratu, którym był wybitny jidyszowy pisarz Der Nister, a ten pokazał kolegom po piórze i zaprosili ją na spotkanie. Nie śmiała pójść do „niebiańskiego świata pisarzy”, była przekonana, że „książki otrzymuje się na górze Synaj”. Koleżanka nauczycielka, która była krewną Dawida Bergelsona, przekazała jej ponowne zaproszenie i wtedy się z nimi spotkała. Właśnie przygotowywali nowy tom almanachu „Ejgns” i wybrali do niego kilka jej utworów. Prócz Bergelsona i Nistera byli w tej grupie Lejb Kwitko, Dawid Hofsztejn i Perec Markisz. Der Nister umarł w 1950 roku w „nieznanym [sowieckim] więzieniu”, pozostałych zastrzelono 12 sierpnia 1952 w „noc mordowanych poetów”, której autorem był Stalin.
Bergelson nie udzielał jej żadnych rad, twierdził, że pisarz „chodzi do swojej własnej szkoły”, dał jej tylko do zrozumienia, że nie powinna „zanadto zajmować się innymi sprawami, lecz przede wszystkim poświęcić się pisaniu”. Ale to pod jego wpływem doszła do wniosków, że „pisanie ma swoje korzenie”, że „w sformułowaniach języka ujawnia się człowiek ze swoim pochodzeniem, z określonym światopoglądem” i że za fasadą stylu „kryje się przeświadczenie o tragizmie życia”. Polska tłumaczka Bella Szwarcman-Czarnota w obszernym wprowadzeniu (przypominającym raczej posłowie), pisze, że młodą poetkę łączyło z Bergelsonem coś więcej niż literatura. Bergelson jest autorem powieści inicjacyjnej „Bajm Dnieper” („Nad Dnieprem”), której nastoletni bohater, jego alter ego, ma na imię Penek. Nsz jidyszysta w łódzkiej szkole żydowskiej pan Kiersz czytał ją nam na lekcjach i utożsamiając mnie z tym chłopcem, nazywał mnie Penek. Gdy na zebraniu partyjno-pedagogicznym domagano się. żebym się z jakiegoś powodu pokajał, a ja uparcie milczałem, pan Kiersz podał mi pod stołem kartkę, na której napisał „Penek, nem a word” – zabierz głos, broń się (patrz „Życie ideologiczne”). A był koniec roku szkolnego 1951/52, gdy prawdziwy Penek – o czym nikt z nas nie wiedział – siedział już w celi śmierci. W Mińsku – „z gruntu żydowskie miasto” – spotkała jidyszowego poetę Iziego Charika, który został aresztowany i rozstrzelany w „pierwszej turze”, bo w 1937 roku.
Zauważyła, że jej rodzinne miasteczko „w znacznej mierze zeświecczało”, lecz w sobotę rano wciąż szło do bóżnicy. „Bereza czy Lachowicze [miasteczko jej męża] – tam wznosi się Synaj i Żydzi strzegą swojej Tory” – stwierdziła. Zbierała pierwszy tom wierszy – „smutnych, jakby pisanych z otchłani, modlitw skołatanej duszy” – szukając „jaśniejszych punktów tego, co dokoła obraca się w ruinę” (s. 127-128). Po powrocie do Warszawy żyła w dwóch światach na raz. Stykała się bezpośrednio z ubóstwem, widziała „ludzi z trudem zarabiających na chleb”, dzieci handlujące na ulicach, „proszące przechodniów, żeby coś kupili”, „zatroskane twarze matek”, chodziła „po żydowskim kraju, tonącym w zmartwieniach”. Zaczęła pisać wierszowane bajeczki dla dzieci. Podobały się dzieciom i ich rodzicom, a i ją podnosiły na duchu. W jej drugim świecie, na Tłomackiem, tętniło życie literackie. Nowe czasopismo „Literarisze Bleter” publikowało jej wiersze. Działała awangardowa grupa „Di Chaliastre” (Chałastra): Perec Markisz, I. J. Singer (starszy brat Baszewisa), Melech Rawicz. Nie należała do żadnej grupy. Uważała, że pisarz, poeta to jedynak (ben joched), który ma własny, niepowtarzalny styl: „między pisarzami może istnieć koleżeństwo, ale grupa literacka pod wspólną nazwą jest niemożliwa”.
Szolem Asz rozmawiał z nią „o prozie i poezji”. I. J. Singer „opowiadał komiczne historie”, choć „w jego pisarstwie nie wyczuwa się tego humoru” – też żył w dwóch światach na raz. W każdy sobotni wieczór odbywały się spotkania autorskie, na które przychodziła głównie młodzież. Przyjeżdżał z Wilna Mojsze Kulbak, awangardzista, który uczył literatury w seminarium nauczycielskim. W odnośniku podano, że „nie mogąc uzyskać polskiego obywatelstwa ze względu na działalność komunistyczną, wyjechał do Mińska”, gdzie „po początkowo ożywionej działalności literackiej został aresztowany i rozstrzelany” w 1937 roku – jak Charik. Z Łodzi przyjeżdżał Mojsze Broderzon, dramaturg, też awangardzista, autor scenariusza znakomitej komedii filmowej „Frejleche kapcunim” („Weseli biedacy”). Zesłany na Syberię, powrócił w 1956 roku do Polski w 1956 i w tymże roku umarł. I. M. Wajsenberg (albo Weissenberg) prozaik, pamflecista, przy dacie jego przedwczesnej śmierci w 1938 roku jest znak zapytania. Alter Kacyzne, pisarz, poeta, fotografik (jego fotografie uratowały sporo życia codziennego polskich Żydów) „trzymał się na uboczu”. Nie wiadomo czemu przy jego datach 1885-1941 brak informacji, że został zatłuczony w jednym z licznych ówczesnych pogromów.
Na Tłomackiem pojawiał się Izrael Sztern, poeta religijny: „sprawiał wrażenie człowieka z innego świata, który jedynie tu zabłądził”. Żył samotnie, w nędzy, przymierał głodem i opisywał ten głód w swoich wierszach – znak zapytania przy dacie śmierci w 1942 roku wydaje się zbędny. Josef Kirman – robotnik „z bardzo biednej rodziny, miał niewielkie wykształcenie, ale jego wiersze były bardzo obrazowe i głębokie” – zamordowany w 1943 roku w Poniatowej. Z Przemyśla przyjeżdżała Rachela Korn, która miała na koncie tom wierszy i tom opowiadań – odnośnik informuje, że z początku pisała po polsku, lecz „narastający antysemityzm skłonił ją do przejścia na jidysz” – uratowała ją ucieczka do Kanady. W Związku Literatów bywał również Szmul Zygielbojm, który „był życzliwym człowiekiem z poczuciem humoru”. Autorka wspomnień rozmawiała z nim także na emigracji w Nowym Jorku, przed jego wyjazdem do Londynu jako przedstawiciela społeczności żydowskiej przy polskim rządzie emigracyjnym. „Kiedy dotarła do nas wiadomość o jego męczeńskiej śmierci, nie mieściło mi się w głowie, że ten dobrotliwy człowiek popełnił samobójstwo”. Wierzył w sprawiedliwość, był humanistą, który stracił wiarę w człowieka.
„W owych czasach wydanie książki nie było problemem”. Poszła do Borisa Kleckina, który był zamożnym człowiekiem i miał „kaprys, żeby wydawać książki żydowskie”. Dokładał do tego interesu, ale „najważniejsze dla niego było wydawanie żydowskich książek – dobrych żydowskich książek”. Jej tom został bardzo dobrze przyjęty „zarówno w Polsce, jak i w Ameryce” – dobrze było być poetką uniwersalnego języka jak jidysz. Przed południem uczyła w bundowskiej szkole CISzO (Centrale Jidysze Szul-Organizacje) a wieczorem w szkole gminy żydowskiej. W osobnych klasach dla chłopców i dziewcząt. Uczennice na lekcjach wieczorowych były już dorosłe. Pracowały „w krawiectwie, pończosznictwie i innych zawodach” i chciały przede wszystkich nauczyć się pisać listy, „to było ich największe pragnienie”. Czytała im opowiadania Pereca i Rejzena, były niemal analfabetkami, lecz wiele rozumiały. Uczenie tej ubogiej młodzieży było dla niej szkołą życia. Wiersze pisała po lekcjach. Dostała nagrodę od gminy i żydowskiego Pen Clubu za swoje bajeczki dla dzieci. Miały powodzenie, były recytowane przez aktorów, ale wolałaby, żeby nagrodzono jej wiersze a nie wierszyki.
W 1935 wyjechała do Ameryki – w tym samym co Baszewis Singer – gdzie połączyła się z ojcem, obiema siostrami i dwiema ciotkami, którzy się tam wcześniej schronili (matka zmarła w Polsce na płuca). Nie ma wyjaśnienia, dlaczego został w Polsce jej brat z żoną i dziećmi, tylko informacja, że „zginął w radzieckim obozie, z którego starał się uciec w 1942 lub 1943 roku” i że „jego żona i córeczka zostały zamordowane przez nazistów”. Mąż, Symcha Lew, historyk, też został na peronie. Może nie dostał amerykańskiej wizy, bo komunizował. Dostał ją jednak w porę trzy lata później – może przyrzekł, że w Ameryce nie będzie komunizował. Ojciec „co rano brał swój woreczek z tałesem i szedł do bóżnicy […] i codziennie studiował z wiernymi Gemarę”. Jak w Berezie. „Miałam wrażenie, że w Ameryce znajdują się wszystkie nasze żydowskie miasteczka”. Jej sąsiadka nie opuszczała Brownsville: „ma swoją bóżnicę i przyjaciół właśnie tu, w Brownsville, nie ma ochoty chodzić po hałaśliwych ulicach, po których w szabat jeździ się samochodami”. Brownsville było „małym miasteczkiem z pobożnymi Żydami, małymi sklepikami – żydowskim miasteczkiem w samym środku Nowego Jorku”, które mówiło w jidysz. Jeszcze pół wieku później zastałem takie miasteczko na nowojorskim Williamsburgu i opisałem w wierszu „Zmartwychwstało miasteczko” (patrz „Pomnik nad Potomakiem”). „Poczułam, że Nowy Jork wcale nie jest obcym miastem”. Tego już nie powie żaden nowy żydowski przybysz. „Było to jeszcze w tych dobrych latach, kiedy umiałam się długo śmiać” – pisze na stronicy 64. „Był to jeszcze czas, gdy potrafiłam się śmiać z całego serca” – powtarza (s. 77). „W owym czasie jeszcze potrafiłam się śmiać z całego serca” – zaznacza po raz trzeci (s. 95), bo to wszystko jest pisane ex post.
Nadal spotyka żydowskich inteligentów, „żydowskich Żydów”. Zwołuj dla niej spotkania autorskie, na których wszyscy się znaj, po czym id razem do kafeterii. Rozumie jednak, że „to nie Warszawa, gdzie jidysz był językiem żywym, językiem życia [a nie] działaczy kultury i miłośników literatury jidysz”. Nie ma tu wprawdzie „zmagania się z ubóstwem” jak w Polsce, ale jidysz i „jidyszkajt” (żydowskość”) znajduje się już na marginesie: „małe grupki i kółka wytężają siły, [żeby] słowo w jidysz i literatura jidysz nie zniknęły”, lecz ich dzieci mówią po angielsku. Pisanie wierszy było zawsze terapią i pomagało w cierpieniach, ale nie kiedy nadeszły wieści o Zagładzie. Zebrała swój płacz i lament w tomie „Der mełech Dowid alejn is gieblibn” (Król Dawid został sam), „co miało oznaczać, że narodu już nie ma, został jedynie król Dawid ze swoją żałobną koroną”. Nazwała tę książkę „macewą dla życia, którego już nie było”. Traciła oddech, miała uczucie, że się dusi, lekarze powiedzieli, że na to nie ma lekarstwa. Ojciec zaszlochał w trakcie szabasowego błogosławieństwa, „wyrwał mu się z piersi jęk”. Co gorszego można wyrządzić poecie niż zabić mu czytelników? Co gorszego można wyrządzić człowiekowi niż zabić mu kulturę, jestestwo, żywcem wyrwać duszę? Na miejsce zabitych poetów przychodzą nowi, ale nic nie zastąpi zabitego języka.
Proklamacja państwa żydowskiego była ratunkiem zarówno fizycznym jak i psychicznym, ale do Ziemi Izraela przybyli „nadzy i bosi uciekinierzy z krajów arabskich”, nie mniej liczniejsi od amputowanych niedobitków z Europy – „byli to Żydzi, ale nie można było się z nimi porozumieć”. Niezbędny był wspólny język, kwintesencja nowego starego narodu, jidysz takim językiem nie był. Powierzono jej kobiece czasopismo „Hejm” (Dom) dla ostatnich Mohikanek z jidysz, ale był to krótki etap do czasu, gdy dzieci przyniosły do domu hebrajski. Powrót do Ziemi Izraela był niewątpliwie aktem wyzwolenia, podniesienia, czyli „aliją” jak do dziś się nazywa tę imigrację, podniesieniem z wielowiecznego upadku, ale była to przede wszystkim „bricha” – tak się nazywała potajemna emigracja – czyli ucieczka, w której się porzucało dobytek, nawet tal bezcenny jak język.
Syjoniści uciekali z poniżającego średniowiecza, które dla Żydów w Europie trwało do połowy XX wieku lub dłużej. Chcieli je przeskoczyć, by wrócić do dawnej godności. Jidysz był przeszkodą, ciężkim dziedzictwem i niesprawiedliwym ciężarem dla dziedziców przeszłości bliskowschodniej (mizrachi) i sefardyjskiej. Która kultura jest bardziej żydowska? Nie wiadomo, zwłaszcza że w XXI wieku znów się cofamy. Nie do antyku, lecz średniowiecza. Nie cofamy się, lecz jesteśmy cofani, spychani. Nie wierzycie w teorie spiskowe? Ależ oto na naszych oczach wraca najstarszy spisek, najperfidniejsza zmowa. Izrael – kraj, państwo, naród – znowu jest Żydem. Oskarżonym – jak Bejlis, jak Józef K. O mord rytualny i wszystko inne. Jeśliby teraz wytoczyć proces Bejlisowi, to car na pewno przeważy. Albo – jak w średniowieczu – motłoch.
Wydano jej po hebrajsku książkę dla dzieci pod tytułem „Pitchu et szaar”. Książka miała powodzenie i wiele wydań, co było pociechą, ale zasłużona poetka wolałaby, żeby to były jej wiersze a nie wierszyki. „Pitchu et szaar” (w oryginale „Efnt dem tojer”) znaczy „Otwórzcie bramę” a nie „Otwórzcie drzwi” jak podano w polskim przekładzie. Jest także pomyłka w dacie śmierci Yankeva Glatshteyna/Jacoba Glatsteina, wybitnego poety, który urodził się w 1896 roku (w Lublinie), ale nie umarł w 1961 jak podano w odnośniku, bo spotkałem go żywego jesienią 1967 roku w Nowym Jorku na przyjęciu dla Idy Kamińskiej i warszawskiego Teatru Żydowskiego z okazji naszych występów na Broadwayu.
Kategorie: Uncategorized
Pisze ,Carmela Kohen
Dziekuje serdecznie za interesujacy post.Znam utwory Kadji Molodowskiej.W Izraelu jest bardzo popularna w srodowisku pochodzacych z Polski.