
Na początku był Autobus czerwony… – łatwo wpadająca w ucho piosenka z lat pięćdziesiątych. W tamtych czasach jedna z wielu o Warszawie – słonecznych, pełnych uśmiechniętych dziewcząt rzucających płomienne spojrzenia jak kwiat, i miłosnych spotkań na Mariensztacie. Melodii o mieście z lasem rusztowań, rozwijającym się co krok…
Do autobusu wsiadało się tylnymi drzwiami. Pojazd natychmiast ruszał, a konduktor już w biegu pobierał opłaty i wydawał bilety. Kierowca miał tylko jedno zadanie – utrzymanie płynnej jazdy. Wprowadzenie kasowników w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych dużo nie zmieniło – po prostu konduktorzy zostali zastąpieni małymi skrzynkami z dźwignią. Autobusy nierzadko były przepełnione. Kiedy po południu wracaliśmy ze szkoły, często stawaliśmy na tylnym zderzaku. Pamiętam, jak kiedyś z Dankiem – kolegą z klasy i niezłym urwisem – chcieliśmy złapać autobus na rogu Chełmskiej i Belwederskiej, skąd miał nas zawieźć na plac Unii. Pojazd już ruszył z przystanku i musieliśmy skakać na jego tył w biegu. Mnie się jakoś udało, ale Dankowi obsunęła się noga i upadł na jezdnię. Dłuższą chwilę czekałem na niego w barze z jogurtami naprzeciwko żeńskiej szkoły Narcyzy Żmichowskiej, aż wreszcie pojawił się z obandażowaną głową i zamówił koktajl truskawkowy. Pani kierowniczka spojrzała na niego – na opatrunku widniała plama krwi – i boleściwym głosem zapytała: „Dziecko, co ci się stało?”, a Danek, wściekły, że nazwała go dzieckiem, grobowym głosem odparł lakonicznie: „Cholerrrny autobus”.
Natomiast w Kopenhadze autobusy nie były czerwone, lecz żółte. Spokojniejsze i w kolorze, i w ruchu. Wsiadało się z przodu, kupowało u kierowcy bilet i przechodziło do tyłu. Jeśli było wielu pasażerów, trwało to dość długo. Jeśli mało, i tak czekaliśmy, aż według rozkładu jazdy będzie można jechać dalej. Kierowcy byli niesłychanie flegmatyczni, emanowali godnością i poczuciem pełnienia ważnej funkcji społecznej. Podkreślał to ich nienaganny uniform z przydającą autorytetu czapką z daszkiem. Mam przed oczyma zdarzenie z początku lat siedemdziesiątych, z wieczornego powrotu do domu, gdy gdzieś w okolicach Sølvtorvet do w połowie pustego autobusu wsiadł ciemnoskóry mężczyzna. Kierowca wydał mu bilet, ale dwa przystanki dalej zatrzymał pojazd, zgasił silnik, podszedł do faceta i poprosił o bilet do kontroli. Najwyraźniej chciał zademonstrować, kto tu należy do rasy panów. Kontrast postawnego białego mężczyzny odzianego w nieskazitelnie zaprasowane szare spodnie i niebieską koszulę z pagonami, spod zsuniętej na oczy czapki patrzącego z góry na małego człowieczka zajmującego miejsce w jego autobusie, nie pozostawiał zbyt wiele wątpliwości, kto tu rządzi. I pamiętam jak dziś,żejedna z pasażerek nie wytrzymała i głośno powiedziała: „Ty pieprzony faszysto”.
A Tel Awiw? Już nie pamiętam, jaki kolor miały tam miejskie autobusy. Ale to był zupełnie inny świat. Przekonałem się o tym na Tahana Merkazit, głównym dworcu autobusowym, skąd jeździłem do Kirjat Ono – gdzie mieszkała Hadassa. Drzwi się otworzyły, zanim jeszcze autobus podjechał do przystanku, a ludzie wartkim strumieniem wcisnęli się do środka. Kierowca zamknął drzwi i ruszył z jedną ręką na kierownicy a drugą, jadąc, przyjmował pieniądze od pasażerów, wydawał bilety i resztę. Cały czas utrzymywał tempo jazdy i sprawnie manewrował. Po krótkiej chwili wszyscy zostali obsłużeni, więc kierowca, młody rozczochrany chłopak w szortach i jasnej bawełnianej koszuli, nieco znudzony wdał się w rozmowę z najbliżej siedzącą osobą. Autobus był mocno zdezelowany, hałaśliwy, brudnawy w środku i na zewnątrz, nieokreślonego koloru – powiedzmy, szary od kurzu.
Siedziałem na przeciwko młodego żołnierza w rozpiętej do połowy piersi zielonej bluzie. Nieuczesany i nieogolony, wyglądał dość niechlujnie. Z karabinem niedbale opartym o siedzenie nie wyglądał na kogoś, kto niedawno wygrał wojnę. W zagłębieniu zakrzywionej linii jego ciała leżała papierowa torba wypełniona pestkami słonecznika. Brał pestkę, podnosił do ust, rozgryzał, a pustą łuskę wypluwał przed siebie. Łuska spadała na podłogę w wolna przestrzeń między naszymi nogami. Po chwili była tego spora kupka. To bynajmniej nie było zachowanie dopuszczalne w miejscu publicznym. W głębi duszy liczyłem , że któryś z pasażerów zareaguje, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Bo niby co można mu było powiedzieć: że wojna się skończyła i przyszedł czas, by zadbać o maniery? Bo matka czeka z obiadem, nakrytym stołem i czystym obrusem? A wieczorem przyjdzie narzeczona, więc może niech się trochę weźmie w garść? Ale czy to takie ważne wobec tego, co przeżył? Nie wiem, więc też milczę.

Wiecej o ksiazce TUTAJ
Watek 1 / 3 TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Tez nie przypominam sobie jak wygladaly autobusy w latach 60. zeszlego stulecia,tu,u nas w Izraelu-zdaje mi sie,ze jakos szarawo-zielonkawe ale opis zachowania wierny,no i przez wiele lat mozna bylo palic w autobusie,
Wysiadalasmy z Mama b.p. jeden przystanek przed tym naszym bo juz nie moglysmy zniesc tego plucia pestek oraz palenia .
Dzis to juz kompletnie nowoczesne,klimatyzowane i w zaleznosci od firmy transportowej-w roznych kolorach.