
W roku 1961 skończyłem 24 lata. Miałem za sobą radiowe Wiadomości z kraju i ze świata i początki telewizji. Wszyscy jesteśmy sędziami stawało się popularną serią telewizyjną. Fotoreporterka „Polityki” uznała mnie za celebrytę i zaprosiła na sesję zdjęciową pod warszawskim pomnikiem Nike.

Sukces zawodowy odwracał moją uwagę od porażki osobistej: rozstanie z Joanną i rozbite marzenia o założeniu rodziny. Po wielu latach zrozumiałem, że w naszej wypełnionej powojenną traumą niedojrzałej miłości dwojga dzieci uratowanych z warszawskiego getta, o jedno było za wiele.
Spotkałem Grażynę, ale nie poznałem jej. Ledwie ją zobaczyłem, gdy stała na nabrzeżu w Gdyni, z którego odchodził statek do Gwinei.

Grażyna odprowadzała na statek Olka, towarzyszącego mi operatora filmowego, który właśnie skończył fotografowanie makiety jej dyplomu: architektonicznego modelu promu do Szwecji. Po udanym filmie o połowach śledzi na Morzu Północnym dobre stosunki z Ministerstwem Żeglugi doprowadziły do mojej podróży frachtowcem do Gwinei, gdzie znów miałem filmować polskich rybaków na afrykańskich łowiskach.

Zafascynowany Afryką i zdeterminowany dalszym poznawaniem świata, wróciłem do mojego polskiego „akwarium”. Pół roku później, w sopockim klubie prasy po prelekcji o mojej podróży do Gwinei, gdy opróżniła się sala, podszedłem do dziewczyny w ostatnim rzędzie, trzymającej na kolanach wiatrak i dającej mi jakieś znaki. „Przyszłam, żeby go panu oddać”, powiedziała Grażyna.
Pół roku wcześniej targałem ten ciężki wentylator produkcji ZSRR na polski frachtowiec. Wracając samolotem do Warszawy, poprosiłem mojego operatora, a jej kolegę, który wracał frachtowcem, żeby zostawił dla mnie ten wiatrak w jej mieszkaniu w Gdyni. „Zupełnie zapomniałem o tym wentylatorze”, mówiłem Grażynie, gdy z klubu prasy szliśmy na kolacje do sopockiego Grand Hotelu, po której na poddaszu kamienicy przy Świętojańskiej 90, na jej komodzie, pod gipsową maski Nefretete, prezentem od poety Jurka Afanasjewa, spoczął wiatrak, który nas połączył.
W czasie moich następnych wizyt na poddaszu bywało gorąco, a wtedy przydawał nam się radziecki wentylator. Któregoś wczesnego ranka, ktoś przekręcił klucz w zamku. „To moja matka, mam dość tych kontroli”, powiedziała Grażyna, zwijając się w panice z łóżka i zarzucając na siebie szlafrok, „nie przyjmuj się, przewróć się na drugi bok i śpij”
„Jak można być tak nieodpowiedzialnym mężczyzną i żyć bez ślubu z młodą dziewczyną?”, zapytała mnie matka Grażyny, która znała moją twarz z telewizji. „A jak można być matką odmawiającą zaufania dorosłej córce?”, odpowiedziałem, „czy nie wie pani, że w ten sposób szybko ją pani straci?”. „Ja znam mężczyzn i swoje wiem”, powiedziała matka Grażyny. Moje gołe ciało schować mogłem tylko pod kołdrą, więc żeby nie zaostrzać sytuacji, powiedziałem: „Jestem niewyspany, jak się rozbudzę, chętnie z panią porozmawiam”. Pani Zofia Jankowska opuściła mieszkanie. Jak się później dowiedziałem, po urodzenia Grażyny, na tle nerwowym zachorowała na łuszczycę i stała się domowym dyktatorem. Później poznałem jej ojca Freda, anioła pod pantoflem żony. Grażyna nie rozumiała, dlaczego tak bardzo interesują mnie jej rodzice, ale jak mogłem się dowiedzieć, z jakim DNA mam do czynienia? Intrygował mnie ten nieznany mi świat zubożałej polskiej szlachty. Liczyłem na anielstwo jej ojca.
Żeby znów zobaczyć Grażynę, szukałem telewizyjnych tematów na wybrzeżu. Wiosną 1962 roku zrobiłem film dokumentalny z przybicia do Gdyni transatlantyku M.S. Batory, który co miesiąc przywoził polskich emigrantów z Ameryki na pierwsze po zimnej wojnie odwiedziny starego kraju. Jeden z pasażerów tak powiedział do kamery: Jestem jak stary słoń, który wraca do miejsca swojego urodzenia i tam zostaje.

Grażyna malowała napisy z nazwiskami krewnych, których szukali pasażerowie Batorego.

Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że jak oni, zostaniemy kiedyś emigrantami w Ameryce.

W dniu, w którym Grażyna miała mnie odwiedzić w Warszawie kupiłem trzy bukiety kwiatów i ukryty za rogiem Dworca Gdańskiego śledziłem znanego jej z ekranu telewizyjnego kolegę, Eugeniusza Pacha, który dostarczając jej pierwszy bukiet przepraszał za moje spóźnienie. Po kilku minutach z drugim bukietem podszedł do niej inny kolega, Mariusz Walter, tłumacząc moje spóźnienie przedłużającym się nagraniem. A wtedy, z trzecim bukietem w reku, wkroczyłem ja, telewizyjny showman.
Grażyna zamieszkała w Domu Chłopa, państwowym hotelu- symbolu sojuszu robotniczo-chłopskiego. Naprzeciwko hotelu było moje miejsce pracy: Telewizja Polska, z jej jedynym czarno-białym kanałem. Stamtąd, po dwudziestu minutach spaceru Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, dochodziło się do Sejmu. Obok był zburzony w czasie wojny Szpital Ujazdowski, gdzie wśród parkowej zieleni stały domki fińskie, a w jednym z nich mieszkaliśmy my: mój ojczym Daneczek, moja pielęgnująca ogródek mama Broneczka i ja. Rodzice oddali nam większy, frontowy pokój.
Nasze życie na kocią łapę nie przeszkadzało moim rodzicom, co niedzielę Broneczka podawała nam do łóżka moje ulubione śniadanko: dwa jajka na miękko, mleko z miodem i dwie chrupiące kajzerki. Grażynę traktowała jak córkę o jakiej zawsze marzyła, a Grażyna ją – jak matkę…

Grażyna wchodziła w nowy dla niej świat, chłonąc historie, której nie uczono jej ani w domu, ani w szkole. Jako pięcioletnia dziewczynka z okna mieszkania w Radomiu widziała mury żydowskiego getta, ale na pytanie, co było za tymi murami nigdy nie dostawała odpowiedzi. Temat żydowski był tabu: polscy rodzice nie chcieli straszyć nim dzieci, po wojnie komuniści ukrywali żydowska obecność w rządzie, żeby nie wywoływać antysemityzmu, a pozostali przy życiu Żydzi, dla spokoju, kontynuowali wojenna konspiracje.
„Czy wiesz, że chłopcy żydowscy są obrzezani?” – zapytałem któregoś dnia Grażynę. „Co to znaczy?”, zapytała, „nie znam tego słowa”. „To znaczy, że po urodzeniu przecina im się skórkę na ptaszku i w ten sposób stają się wierzącymi Żydami”. „Nie zauważyłam tego u ciebie”, powiedziała Grażyna. „Bo moi rodzice byli niewierzący, a mój ojciec, przewidując zagładę, nie chciał, żebym miał dowód, że jestem Żydem – i w ten sposób uratował mi życie.
Gdy przygotowywałem reportaż telewizyjny z nowo otwartego Pałacu Ślubów, przypomniał mi się dowcip z trzema bukietami kwiatów na Dworcu Gdańskim. Opinie klowna miałem już w szkole podstawowej, potem przydawało mi się to w życiu zawodowym. Postanowiłem umówić się z kierownikiem Pałacu Ślubów, że któregoś dnia, na kilka minut przed zamknięciem biura, bez dokumentów i obrączek, Grażyna i ja pojawimy się u niego, a on w tajemnicy, bez świadków, da nam ślub. „Bez świadków się nie da”, powiedział kierownik, więc postanowiliśmy, że świadkami
będą sekretarka i woźny urzędu. „A jaką Ave Marię zagrać?”, zapytał kierownik, „Gunoda czy Szuberta?”. „Gunoda”, odpowiedziałem bez zastanowienia i pojechałem kupić dwa bilety na film włoski Rocco i jego bracia.
Volkswagenem-garbusem jechaliśmy do kina Atlantic, gdy nagle skręciłem w prawo na podwórze pałacu. „Odbędzie się ślub”, powiedziałem Grażynie, która nie mogla powstrzymać śmiechu jeszcze długo po tym, jak otworzyły się wrota i zabrzmiało Ave Maria.
Po powrocie z kina zadzwoniliśmy do jej matki: „Wzięliśmy ślub, w Warszawie jest to tajemnica, w Gdyni możesz o tym mówić komu chcesz, powiedziała Grażyna. „A wesele?”, zapytała matka. „Nie odbędzie się,” odpowiedziała Grażyna, która wciąż pamiętała kompromitującą wizytę Zofii Jankowskiej na poddaszu w Gdyni.
Rok później, w czasie kolacji, powiedzieliśmy moim rodzicom, że jesteśmy małżeństwem. „Znamy te twoje dowcipy, Marianku”, powiedział Daneczek. Na szczęście w Polsce Ludowej ślub pieczętowano w dowodach osobistych, położyliśmy je na stole, a wtedy rodzice podnieśli kieliszki z winem i uścisnęli nas.


Gdy w Gdyni wujek Grażyny Teodor dowiedział się o naszym ślubie, na znak protestu przestał przychodzić do domu siostry, której córka wyszła za mąż za Żyda. W Warszawie ciotka Grażyny, na przyjęciu gdzie byli moi rodzice, których nie kojarzyła ze mną, podzieliła się z towarzystwem wiadomością: „Moja bratanica wyszła za Żyda, ale to bardzo porządny człowiek”.
W środku lata 1963 dwa razy pojechaliśmy z Grażyną na festiwal filmowy do Krakowa: pierwszy raz, żeby odebrać krajowe Grand Prix za Powrót statku, drugi po odbiór międzynarodowego Grand Prix za ten sam film. Jedną z tych wypraw potraktowaliśmy jak podróż poślubną, chłodząc się od upału w Wiśle.

W Krakowie dowiedziałem, że filmowcem nie zostaje się z mianowania, ale z zafascynowania tematem. W warszawskiej Wytworni Filmowej Dokumentalnych rzemiosła uczyli mnie operator Powrotu statku, Antoś Staśkiewicz i montażystka Lusia Godzjaszwili. Moim producentem był Jerzy Bossak, który spotykając mnie na krakowskim rynku, powiedział: „Został pan filmowcem, gratuluję”.
Powrót statku z jednej strony utrwalił mój związek z Grażyną, a z drugiej, gdy po jednym z wywiadów na statku, poczułem czyjąś rękę w mojej kieszeni, a potem znalazłem w niej 5-dolarowy podarunek wdzięcznej emigrantki, był odkryciem nieznanego mi świata.
Do czasu Powrotu statku wszystko, co dotyczyło „amerykańskiego imperializmu” było tematem tabu. Gdy w kinie „Palladium” w Warszawie usłyszałem płacz wśród widowni, pomyślałem, że nie negocjacje polityków odmrażały „zimną wojnę”, ale te moje kadry z „Batorego”.
W Krakowie zasiadł z nami do stołu belgijski dokumentalista Jean Antoine i jego żona Chantal. Poznaliśmy grupę zachodnich filmowców, którym przewodził przewodniczący międzynarodowego jury, nowojorski reżyser „direct cinema”, Richard Leacock. Nowożeńcy, Grażyna i ja, kosztowaliśmy z nimi zachodniego zakazanego owocu.


Innym zakazanym owocem był Volkswagen „garbus”, po którym w latach 60., poznawało się w Polsce zamożność. Drogi do garbusa były różne, żadna nie prowadziła przez państwowe zarobki, a kupić go można było tylko za granicą. Ten na zdjęciu powyżej kosztował w Berlinie zachodnim 966 dolarów i był owocem prywatnego eksportu polskich kryształów. Moi francuscy Marzyński i ich zamożni towarzysze – handlowcy, według mieszczańskiej tradycji kochali się w domowych kryształach od wszelkich rozmiaru kieliszków, każdy do innego trunku, do kryształowych gondoli z owocami. Dzięki francuskiej legitymacji partyjnej stryja Raphaela ubek major Krzemiński pozwalał mi co roku jeździć do Francji, choć wiadomości o „wrogich, ośrodkach antypolskich”, nigdy się nie doczekał.
Tymczasem we francuskim banku Raphaela, zbierały się zarobione na kryształach pieniądze na garbusa, którym załadowani suchym prowiantem na dachu, wybraliśmy się w prawdziwą podróż poślubną do innego zakazanego owocu – Izraela.

Podróż była możliwa dzięki temu, że za benzynę w krajach demokracji ludowej płaciło się polskimi bonami, a po zjedzeniu części suchego prowiantu, zbiorniki z socjalistyczną benzyną umieszczało się na dachu i ruszało w kapitalizm.
Pomysł był szalony. Mieliśmy tym samochodem z polskimi znakami rejestracyjnymi przekroczyć jordańsko- izraelską bramę Mandelbauma w Jerozolimie. Trasa prowadziła przez Turcje, Liban i Jordanię. Żeby przejechać te dwa ostatnie kraje, trzeba było z mapy samochodowej wymazać terytorium Izraela, który miał nie istnieć. Gdy znaleźliśmy się w Istambule, na nowo przemyśleliśmy ten zamiar.
Grażyna miała poważne wątpliwości zyskując poparcie dwóch pozostałych pasażerów, bo w tym niecodziennym miodowym miesiącu towarzyszyli nam moi rodzice: Broneczka i Daneczek.

Skończyło się na tym, że w tureckim porcie Mersin załadowaliśmy garbusa na prom do Haify, gdzie na nabrzeżu czekała na nas izraelska rodzina Marzyńskich.

Drugi od prawej jest siostrzeniec Suli, Józik, który po stracie rodziców w getcie warszawskim, jak ja, trafił do katolickiego sierocińca. Po wojnie zaadoptowali go Sula i Raphael Marzyńscy, ale Francja mu się nie spodobała i wyemigrował do Izreala.
Na poddaszu w Gdyni połączył nas z Grażyną radziecki wiatrak. W jej szlacheckim rodzie był to pierwszy mezalians. W naszych żydowskim dziejach było ich wiele. Izrael przypieczętował naszą miłość. Staliśmy się dwupokoleniową rodziną. Broneczka i Daneczek wnieśli do niej dręczący ich ból historii, my – naszą wiarę w przyszłość.

Poprzednie odcinki TUTAJ
Wszystkie wpisy Mariana TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Stałem z mamą w tłumie tego dnia jak MM kręcił film o Batorym bo mieliśmy zaproszenie na zwiedzenie statku. Pamietam jak MM stał na balkonie i kierował akcją. Mama powiedziała do mnie – o ten to musi być amchu!