
Las był wilgotny, pachniało w nim jesienią i mgłą. Nie było w nim żadnych dróg i tylko ojciec wiedział, którędy iść. Las nas osłaniał, ale osłaniał również wszystko, co było przed nami i dookoła nas, i dlatego nie mogliśmy się czuć w lesie bezpieczni. Z jednej strony szliśmy my, a z drugiej na przykład gajowy. […] Kiedy się robiło ciemno, ojciec żegnał się z nami, a mama przyciągała mnie do siebie bliżej i kazała być jeszcze bardziej cicho. […] Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy ojciec wróci. „Kiedy”? Nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wróci […] To zależało od tylu rzeczy. Gdyby go schwytali, gdyby spotkał kogo nie trzeba… A jeśli musiał się ukryć i czekać do późna w nocy? My musieliśmy siedzieć i czekać na niego, nigdzie się nie ruszać, żeby do nas trafił. A jeśli go dawno już mają i teraz szukają nas w tym lesie? […] W takich chwilach pierzchał nasz całodzienny głód, a jedynym naszym pragnieniem było, żeby ojciec jak najprędzej wrócił. Żeby nie przynosił ani zimnej zupy, ani mleka, żeby tylko nareszcie wrócił i żeby nigdy już nie odchodził. […]
Ziemianka była wykopana głęboko, solidnie umocniona i wsparta niestruganymi palikami, wymoszczona gałęziami i słomą. Nie było w niej ani zimno, ani mokro i było dosyć miejsca dla wszystkich. Było tylko bardzo ciemno. W dzień jedyne światło dawały cieniutkie szparki zrobione specjalnie do oddychania, a w nocy nasze dyskretne ognisko lub księżyc. Zupełnie jakby na świecie była tylko noc. Najlepiej było tym, którzy umieli spać cały dzień i nie czuli przez sen, jak gryzły ich wszy, a budzili się tylko w nocy, wychodzili za potrzebą, a wszy strząsali w ogień. Mama płakała nie nadążając iskać mojej głowy. Rozpaczała, że te wszy są takie duże. Ojciec pocieszał ją, że jak przetrwamy zimę, to znajdzie się jakieś lepsze miejsce, a na razie nie wolno się ruszać, bo łatwo jest nas wytropić i można gdzieś zamarznąć po drodze.
Uciekli do lasu i postawili sobie szałas jak na żydowskie Święto Szałasów. Gotowali tylko w nocy, deszcz gasił ogień. Janek chodził do znajomego chłopa po żywność. Za dwa diamentowe pierścionki kupił płaszcze przeciwdeszczowe i gumowe buty dla wszystkich. Któregoś razu poszedł i Niemcy go zastrzelili. „Raz jeden mężczyzna przeszedł przez las i powiedział, że chce nam pomóc […]. Myśmy się natychmiast przenieśli”. Przyłączyli się do kilku rodzin z dziećmi. Mieli głębokie ziemianki i broń. Gdy spadł śnieg, przyczepiali do podeszew podkładki, które zostawiały zwierzęce ślady. „W takim czasie człowiek staje się jak zwierzę”. Leśni bandyci nie tylko byli groźni, lecz i przyciągali policyjne obławy. W letnie upały brakowało wody, a dni były tak długie, że „można było zwariować”. Feniek i Haskiel poszli kupić żywność. Gospodarz dał im wszystko za darmo i powiedział: „Mnie jest bardzo was żal […] Przyjdź na drugi tydzień, to ci przygotuję całą świnię”. Gdy przyszli na drugi tydzień, czekali na nich Niemcy. Haskiel wrócił z przestrzeloną ręką, a Feniek z kulą w nodze (s. 183–184). Rywka poszła po żywność. Gospodyni dała jej „dużo chleba i szmalcu, trochę kartofli” i powiedziała: „Ja wiem, że ty jesteś Żydówka […] Jak coś potrzebujesz, to mi powiedz, to się postaram”. Feniek zabronił jej więcej tam chodzić. „Niemcy wiedzieli, że Żydzi się chowają w lesie, to raz przysłali jednego Niemca […] i on mówi do nas, że on nam chce pomóc […] przyniósł chleba, cukru i wszystkiego”. Nawet dał Feńkowi rewolwer. A pewnego dnia usłyszeli krzyki „raus” i „ręce do góry”.
Studium Jana Grabowskiego „Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945” (Warszawa 2011) opiera się głównie na danych z Dąbrowy Tarnowskiej i powiatu, lecz autor twierdzi, że tak samo polowano w dystrykcie warszawskim. Na wsi granatowi mieli licencję na rabowanie i zabijanie Żydów. I znęcanie się, bo chcieli wiedzieć, „gdzie ma zakopane rzeczy i złoto” (s. 73). Ubrania z zabitych dostawali donosiciele i grabarze. Większość chłopów chętnie donosiła dla korzyści z łupów. „Zdecydowanie chętniej wydawano ich w ręce policji granatowej” (s. 108), która zabijała na miejscu. Zwłaszcza gdy gospodarz chciał się pozbyć przechowywanych u siebie Żydów. „Bo gdyby ich odprowadzić na posterunek, to zastrzelą niemcy (taka ortografia) pana i całą rodzinę” – perswadował komendant (tamże). Poza tym Niemcy konfiskowali kosztowności dla siebie. Profesor Grabowski przytacza przykłady z okolic Mińska Mazowieckiego, między innymi Stanisławowa, i z Podlasia. Obławy były często inicjowane i przeprowadzane przez granatowych – po donosie i z pomocą miejscowych naganiaczy – żeby łup nie wpadł w niemieckie ręce. Pewno taka właśnie była obława na zagajnik w Biduli koło Dobrego, gdzie wyginęła rodzina mojej matki.
Pierwsze dwa akapity pochodzą z mojej „Żydowskiej wojny”, trzeci z omówienia książki „Szczęście posiadać dom pod ziemią… Losy kobiet ocalałych z Zagłady w okolicach Dąbrowy Tarnowskiej” (wydanej przez Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów pod redakcją naukową Jana Grabowskiego) w moim „Pamiętniku 3”, a czwarty z “Pamiętnika 2”. Przytaczam je, ponieważ prof. Jacek Leociak w „Krytyce Politycznej” z 8 listopada br. argumentuje, że dzisiejsi uchodźcy na polsko-białoruskiej granicy zostali „wyjęci spod prawa” jak wyżej opisani Żydzi.
Kategorie: Uncategorized
No a nie sa??? Mamy XXI wiek, i nie ma (jeszcze) wojny, wiec ich nie morduja, ale prawo ich nie dotyczy.