Międzynarodowy Dzień Pisarza

Ziąb, ziąb i jeszcze raz ziąb. Naiwnie zapatrzony w kalendarz, dopiero na ulicy zdałem sobie sprawę, że za różnice między oczekiwaniami i pobożnymi życzeniami, między teorią i praktyką, można słono zapłacić zdrowiem, szczęściem i wszystkim co najlepsze, czyli nawet życiem. Najczęściej wypowiadane, ale także otrzymywane życzenia, to właśnie życzenia zdrowia, szczęścia i wszystkiego najlepszego. Niektórzy, którym rozrzutność pozwala na szeroki gest, dodają jeszcze …i wszystkiego najlepszego, czego tylko sobie życzysz.
Ja, przyznam to z niejakim zażenowaniem, najbardziej w tym momencie życzyłem sobie ustronnego miejsca, aby przypadłości mego organizmu związane z początkami prostaty, dały mi ulgę i odwróciły uwagę od problemów wewnętrznych mego organizmu i zapewniły powrót do zajęcia się światem zewnętrznym. Ale póki co, stałem przed celem mego wyjścia z domu, czyli na wprost bramy wejściowej do budynku, w którym może zmienić się moja teraźniejszość i przyszłość. Miejscem tym jest budynek – siedziba wydawnictwa literackiego „Wena”, – to miejsce, gdzie złożę za chwilę w sekretariacie wydawnictwa, drugą część moich opowiadań.
To jest prawdziwy pałac. Jeszcze zanim przeszedłem na drugą stronę ulicy, mimo zacinającego wiatru, zatrzymałem się, na wprost gmachu, aby objąć jeszcze raz swoją wzrokową lustrzanką, tę piękną bryłę dwupiętrowego budynku.
Centralnie umieszczone kilkustopniowe schody, spajały w środku dwie rozdzielone części kamiennej budowli. Wielotysięczny kontakt zelówek, to znaczy spodów butów wchodzących i wychodzących po stopniach tych schodów, trzewików, sandałów, tenisówek i trampek, czółenek i szpilek, kaloszy i śniegowców, oraz podeszew wszelkich marek obuwia, pozostawił trwały ślad swej niszczycielskiej obecności. Bowiem krawędzie stopni były dokładnie zeszlifowane butami, a ubytki w piaskowcu dawały wyobrażenie jak wielka rzesza butów uparcie ścierała przez lata, te kamienne stopnie. Ciekawe gdzie podziały się wyniesione na butach drobinki piasku, ten pył kamienny ze schodów wiodących do budynku wydawnictwa, bo ten pył przecież gdzieś jest.
Coś na ten temat mogliby powiedzieć dwaj siłacze stojący po bokach schodów i dźwigający na swych muskularnych barkach te elementy konstrukcji domu, od których zależy stabilność i trwałość całej fasady. Ręce wznieśli nad głowami, aby nieco ulżyć swym karkom przed tak wielkim ciężarem. Oni to wpatrzeni w płaszczyznę ścieranych schodów najlepiej wiedzą kto i kiedy wchodził i wychodził z tego gmachu, póki co, dzielnie od początku budowy trwają w milczeniu na swych kamiennych stanowiskach.
Wchodzę. Na piętro wiedzie również kamienna klatka schodowa, ale tym razem już marmurowa, ograniczona od strony ściany piękną secesyjną poręczą, a od zewnątrz, balustradą stworzoną z misternie wygiętych gałązek, bogato zdobionych metalowymi liśćmi. W narożniku każdego stopnia, w miejscu gdzie poziom dolnego schodka przechodzi w pion wyższego, zamocowane są uchwyty metalowe, chyba na mosiężne pręty, przytrzymujące kładziony dla szczególnych gości chodnik.
Kiedy trzy miesiące temu wchodziłem do tego budynku, cała moja uwaga skupiona była na trzymanym kurczowo zbiorku moich opowiadań i sam fakt, że nagle byłem w tym miejscu jako petent, odebrał mi wtedy poczucie rzeczywistości. Wtedy, gdy tylko wszedłem do sekretariatu wydawnictwa, siedząca za barierką pani o spiętych w koński ogon włosach, na mój widok powstała i z czarującym uśmiechem – czym mogę panu służyć – zapytała.
Po chwili, kiedy mnie odetkało, bo całkiem byłem tym gestem zaskoczony:
– Czy na widok każdego petenta, pani wstaje i wita go takim uśmiechem – zapytałem.
– Ależ proszę pana, wszystkich tak witam, w nadziei, że witam przyszłego laureata Nagrody Nobla.
Dzisiaj chyba już tak nie będzie, dzisiaj pani telefonicznie powiedziała, że mogę donieść drugą część opowiadań i dzisiaj odezwały się moje, rozbudzone przez nią trzy miesiące temu, marzenia o takiej nominacji, porównywane z prawdopodobieństwem odnalezienia tych pyłków ze schodów wejściowych, ale mimo to nie traciłem wiary, że wzrosły moje szanse na wizytę w Oslo.
Pani dzisiaj też wstała. Też się uśmiechała. Byłem w szoku. Sprawdziła stronę tytułową, czyli to największe słowo PEREŁKI, moje dane identyfikacyjne : Musi pan czekać – powiedziała przepraszającym tonem. A ja żeby jej nie stresować,
– Wiem, wiem… odpowiedziałem.
– Zaraz dołączę te opowiadania do tamtych. I proszę czekać, musi pan czekać…
– Wiem, wiem – powiedziałem, bo jakoś nic innego nie przyszło mi do głowy.
Już wychodziłem, ale mój pęcherz, zaprotestował prawie głośno.
– Zapytaj gdzie tu jest WC !
– Zejdzie pan na dół, tam pod schodami, obok magazynku.
Już siedziała, ta informacja nie była godna wstania.
Klamka z trudem ustąpiła. Znalazłem się w pomieszczeniu łączącym wiele funkcji. Z lewej stał wielki, po sufit regał pełen tekturowych kartonów. Zanim znalazłem włącznik światła, natknąłem się na leżące po prawej paczki, stosy jakichś pism, druków, czasopism. W głębi, na dodatkowych drzwiach, całkiem wyraźne, dwie upragnione litery. Pęcherz popycha mnie w tamtą stronę, ale nagle potykam się o stos papierowych druków, a na samym wierzchu leży, jakby przyfrunął z Kosmosu, mój pierwszy tomik opowiadań PEREŁKI. Poniżej moje dane identyfikacyjne.
Wyszedłem. Budynek stał nadal podtrzymywany przez niewzruszonych, patrzących, zawstydzonych, kamiennych siłaczy. Nagle jeden z nich mówi:
– Musi pan czekać …
Ziąb, ziąb i jeszcze raz ziąb.
Wszystkie wpisy Zenona TUTAJ
Kategorie: Uncategorized