Uncategorized

Sentymentalna podróż pod trzepak


Krzysiek Bien

     W naszym relatywnie nowo zakupionym Volvo 142, poza szumem  kół i  szmerem motoru panowała zupełna cisza. Volvo było, co prawda zakupione przez nas niedawno, ale przyszło na świat na długo przed naszym  pierworodnym, piętnastoletnim synem, a tym bardziej przed naszą dwunastoletnią córką. Relacja wehikułu do wieku mojej duńskiej żony jest bez znaczenia dla dalszego przebiegu tej historii.

Reflektory samochodu odbijały się od jaskrawo białych lini na świeżo położonym asfalcie austostrady wiodącej do Gedser, rozświetlając mi drogę, spowitą ciemnościami lipcowej, pogodnej nocy.

Samochód, oprócz załadowanego po brzegi bagażnika, wypełniony był poduszkami, kołdrami i piernatami, w śród których uwinęła sobie gniazdko ukochana rodzina. 

Cała trójka spała już, zanim dojechałem do pierwszego skrzyżowania w Kopenhadze, o 300 metrów od domu.  

W tej przytulnej atmosferze cygańskiego taboru wjechaliśmy około 2-giej nad ranem na pokład promu, z kursem do portu w Rostocku.

Stamtąd już nie całe 300 km do granicy kraju, skąd woźnica niniejszego taboru przybył do Danii 21 lat temu. Kraj, który teraz przemierzamy późną nocą, nadal nosił znamiona niezłomnego sojuszu z ZSRR i innymi krajami miłującymi pokój. To było zaledwie rok temu, kiedy te tereny połączyły się z zachodnioniemieckimi rewanżystami w jedną całość. Śpiąca trójka moich drogich pasażerów nie byli nawet świadomi, że właśnie mijamy Pasewalk, miejscowość, gdzie podtruty gazem kapral Wermachtu po pierwszej wojnie doznał wizji o  przyszłości Europy.  

Na wschodniej części nieba różowieje już poranna zorza, gdy napotykam na pierwszą przeszkodę: tory kolejowe, w odpowiedzialny sposób zabezpieczone opuszczonym szlabanem. 

Po godzinnym czekaniu za kierownicą na jakąkolwiek zmianę w kącie nachylenia szlabanu, dochodzę do wniosku, że był on napewno opuszczony od czasu, gdy 46 lat temu, przejechał tędy pancerny pociąg admirała Canarisa w drodze do Berlina, by podpisać akt bezwarunkowej kapitulacji. Udaje mi się ręcznie zmienić geometrię tego artefaktu dramatycznej historii na tyle, aby przejechać pod nim naszą szwedzką kuszetką. 

Dzieci, obudźcie się, jesteśmy w ojczyźnie tatusia!!

– Daleko jeszcze ? Zaspany glos, przerywawny ziewaniem dobiego z tylnej część taboru.

Oj  daleko, synku, daleko…

Naszym celem jest Białystok, a dotrzemy tam przez Warszawę.

Jako że goście Okrągłego Stołu zaledwie dwa lata temu odsunęli odeń krzesła po wyczerpujących obradach, nie można było jeszcze oczekiwać cudów ekonomicznej transformacji, jaka nastąpi dopiero w późniejszych latach. 

Ruch na drogach był nie wielki, zdominowany przez maluchy i inne fiaty, a nawet tu i ówdzie mignęła syrena czy smrodliwy trabant. 

Pamiętam, że nawet przeżuwające po raz drugi tego dnia treść pokarmową krowy na poboczach naszej drogi, odprowadzały nas jakby zadziwionym spojrzeniem. A przecież nasze Volvo nie było aż takie stare! Byliśmy po prostu w ich łagodnych, melancholijnych oczach obcy, co tu ukrywać…

Ostrzeżony przed trudnościami w akwizycji paliwo o wystarczająco wysokiej liczbie oktanów, byłem, prawie jak chłopcy z Parasola, uzbrojony w pewną ilość łatwopalnych butelek, zawierających ciecze, które po wlaniu do baku, dozbroją tę bezzębną postkomunistyczną benzynę do stopnia oczekiwanego przez naszego rozpieszczonego klasyka szwedzkiej technologi.

Niestety, nasz klasyk poddaje się na wysokości kina Femina w Warszawie, najwyraźniej nienawykły do tak długotrwałej eksploatacji non stop. Jedyną bowiem przerwą w podróży był krótkotrwały postój przed przydrożną, wielkopolską restauracją. Wizytę tam omal nie przypłaciłem trwałym zezem widlastym, ponieważ ostrzeżony przez szatniarza restauracji o częstych kradzieżach, zwłaszcza z samochodów z Zachodu na parkingu restauracji, musiałem jednocześnie monitorować wspomniany parking jak i talerz ruskich pierogów ze skwarkami. Moje dzieci, nienawykle do konsumpcji tak egzotycznych potraw jak barszcz, z dwojga niewinnych, duńskich cyganiątek, przemieniają się w parę przerażających wampirów  z Transylwani. 

Z otwartą maską samochodu stoję obok, probując robić wrażenie, że się na tym znam. Chwilę potem staje obok nas dziwny jegomość, którego oddech rodzi podejrzenie, że on też potrzebuje okresowego dotankowania łatwopalnymi cieczami. 

Wykonuje on dziwny, trybalny taniec wokół  unieruchomionego pojazdu, połączony z szergiem magicznych zaklęć i szamańskich gestów, co jednak nie poprawia mobilności naszego taboru. Domaga się gratyfikacji za swoją pomoc w wysokości 1 DM, najwidoczniej waluty, darzoną przez lokalnych szamanów największym zaufaniem. Dopiero przybyły na miejsce złota rączka od pomocy drogowej, wycina na miejscu podkładkę z blachy i wygina ją przed zamontowaniem, co podnosi sprężystość tej części zapłonu, która powinna być sprężysta, w stopniu wystarczającym, by 

późną nocą osiągnąć planowany cel naszej podróży – Białystok.

Tam moja rodzina somnambulicznie przenosi się do łóżek, przygotowanych im przez naszych gościnnych gospodarzy.

Andrzej i ja siadamy zaś do niezbędnego rytuału zwanego chill-outem, przy pomocy dobrze zmrożonych cieczy.

Łączą nas długa przyjazń ze studiów prawa na UW, które Andrzej rozpoczęliśmy razem, choć był on ode mnie dwa lata starszy. Mieszkał na stancji na przedmieściach Warszawy. Wysoki, odrobinkę dziś przygarbiony dryblas z długim, szpiczastym nosem, szpakowatą krótka fryzurą jak i poczuciem absurdalnego humoru. Zapamiętałem go widzianego z okna odjeżdżającego z dworca Gdańskiego pociągu, stojącego na peronie wśród innych odprowadzających mnie przyjaciół, ze smutnym uśmiechem i uniesioną na pożegnanie ręką.

Spotkamy się dopiero 20 lat później w Kopenhadze, już jako panowie w średnim wieku. Andrzej, dziś znany adwokat w jego rodzinnym Białymstoku. Ożeniony jest z Wandą, jego dziewczyną z liceum, którą również poznałem w czasie naszych studiów, obecnie panią profesor medycyny. Ich córka, wiekowo plasuje się między moimi dziećmi, a cała ich trójka ma miły, przyjazny kontakt po angielsku, którym biegle włada. 

W czasie studiów łączyly nas wspólne marzenia o posiadaniu skutera, nigdy do końca nie zrealizowane. Motoryzacyjne marzenia doszły jednak do skutku, bo dziś Andrzej wszedł w posiadanie dużego fiata, a małżonka – małego. Córka gospodarzy opowiada z krzywym uśmiechem o niekończącym się procesie wyboru koloru pojazdu przez tatę, a nawet, po krótkotrwałym okresie eksploatacji, wymianie pasów bezpieczeństwa na inny, bardziej harmonizujący kolor. Przed uplasowaniem się za kierownicą, pan mencenas długo wdziewa odpowiednie rękawiczki z otworami na knykcie zaciśniętych na kierownicy dłoni.

Następnie odpala swój wypieszczony, a w codziennych aktach adoracji polerowany pojazd.  Później starannie rychtuje lusterko boczne jak i wsteczne w kabinie, a po osiągnięciu odpowiedniej temperatury silnika na luzie, ostrożnie wytacza pojazd z posesji. Dziś bowiem w trójkę, on ja i Wanda, mamy zwiedzić kolejny były sztetl leżący w zasięgu krótkiego wypadu. Nie wiem do końca dlaczego spadł na mnie obowiązek odwiedzin każdego miasta targowego tego regionu, znanego zresztą w okresie międzywojennym ze szczególnej tolerancji do swoich sąsiadów, abonujących wartości Starego Testamentu.

Jedziemy wąska leśna szosą, a ja z perspektywy tylnego siedzenia, w precyzyjnie ustawionym lusterku wstecznym, widzę skoncentrowaną twarz przyjaciela, z namarszczonymi brwiami, wpatrującego się w kręta wstęgę szosy. Fiat dostaje za swoje, pędzony nieubłagalnym butem mecenasa. Nagle widzę apoplektyczną czerwień rozpływająca się po twarzy i karku kierowcy. Dyyyt, dyyyyt!! 

Siedzący nam na tylnym zderzaku mercedes, świetlnie i audialnie domaga się od nas zjechania na pobocze i uznania jego technologicznej supremacji. 

– Nie przepuszczę złodzieja! cedzi przez zęby obrońca sądowy, zaciskając jeszcze bardziej kurczowo na kierownicy ręce w ażurowych rękawiczkach. Jest pochylony do przodu, tak że jego nos ma prawie kontakt z przednią szybą fiata. Na próżno. Z germańska pychą mercedes na polskich numerach wymija nas, pozostawiając mojego szofera w stanie głębokiej frustracji,i z uzasadnionymi wątpliwościami do legalności dochodów właściciela, znikającego nam z oczu pojazdu.

Mijamy podlaskie krajobrazy, z łanami zboża, drewnianymi domkami i wierzbami rosnącymi wśrodku rozlanych rzek. 

Można zaobserwować najróżniejsze typy ptactwa, niektóre z nich o dość drapieżnym wyglądzie. 

Mecenas zna nazwy wszystkich.

W ogóle muszę stwierdzić, że moje trzy lata intensywnych kursów cywilizacji urbalnej, jakie zorganizowałem koledze z prowincji w okolicy Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia, raptem 20 lat wcześniej, spłynęły po nim, jak woda po gęsi białoczelnej z okolic Narwii. Ciągnie go tej natury, jakby nigdy Biebrzy nie widział! 

Wyobrażam sobie, że odbywa się to w ten sposób, że po powrocie do domu, co rychlej ciska togę w kąt, chwyta swój zaawansowany sprzęt do rybackich połowów, i mrucząc pod nosem: A teraz Biebrzę wszystko,  po czym pędzi nad te rozlewiska.

Tam potrafi się zasadzić i na dużego szczupaka. W jego gabinecie wisi na ścianie głowa takiego nieszczęśnika, spreparowna na wysoki połysk. Musiał go chyba złapać nie na zwykły, wędkarski haczyk, ale jakiś specjalny, prawny, z kodeksu postępowania karnego. Wyszczerzone zęby tego lokalnego, podwodnego zabójcy świecą czystością. Zapewne po codziennym rytuale polerowania fiata, jest z kolei czas na zaaplikowanie dental floss wiszącemu na ścianie trofeum.

Co kilka kilometrów jest kościół warty wizyty, według opini pani profesor, bo znany z cudotwórstwa. W każdym z nich zatem robimy krótki stop, żeby miała okazje się pomodlić w dobrej intencji i z petycją o cud. I muszę powiedzieć, że uczyniła to zadziwiającym skutkiem: w drodze powrotnej Volvo ani razu nie sprawiło nam kłopotów. 

Na wycieczkę do turystycznej głównej atrakcji regionu, Białowieży, udajemy się, rzecz jasna, całą rodziną. Naszym przewodnikiem jest człowiek, który jest dosłownie naturalną częścią tego biotopu, mniej więcej 50-letni leśnik, Maciej. Padł on, kilka lat wcześniej ofiarą wypadku w czasie polowania, w którym stracił nogę. 

Było to jeszcze za czasów uprzedniego porządku politycznego, a ponieważ sprawcą postrzelenia był wysoko postawiony generał, leśnik stracił co prawda nogę i możliwość wykonywania ulubionej pracy, ale w zamian za to uzyskał odszkodowanie, które starczyło mu na zakup – motoroweru! 

Andrzej prowadził jego sprawę w sądzie, wydębił co mógł dla biedaka, ale były tego wyraźne limity, dyktowane przez ówczesne polityczne układy.

Powoli, z gwałtownymi zarzutami protezy, klaskaniem gumowej taśmy prostującej namiastkę kolana, bujając się z boku na bok, Maciej oprowadza nas po zaczarowanej krainie, która najwyraźniej, nie ma dla niego tajemnic. Oczywiście tłumaczę wszystkie jego fascynujące opowieści moim ukochanym  Duńczykom. 

Maciej wciąga nosem lekki wiatr. 

– Czujecie zapach dzika? rzuca pytanie w naszym kierunku.

Nasze doświadczenie z węszeniem dzików w lokalnym parku frederiksbergskim w Kopenhadze jest niewielkie, ale chwilę póżniej wszyscy stoimy przed ogrodzeniem, za którym stoi ogromny odyniec.

– Chodź, Litwin, chodź, Maciej z wyciągniętą ręką kusi olbrzyma do podejścia do płotu. Ręką wolną od laski drapie go po ostrej szczecinie karku. Moje dzieci też lękliwie dotykają dzika, ze zrozumiałym respektem dla jego potężnych kłów.

Ciekawe jest, że te słowa „Chodź, Litwin, chodź” utkwiły w pamięci mojej córki do dziś dnia, i razem z wyrażeniami: 

–  Cześć!

–  Jak się masz?

oraz podpisu pod sms: tzurka (córka)

stanowią jej wokabularium języka ojczystego tatusia. 

Droga powrotna do mojej przybranej ojczyzny znowu powiodła przez Warszawę, i oprócz przewidywalnych atrakcji jak Starówka z odremontowanym Barbakanem (patrz: Podróżę kształcą), moja duńska rodzina nie mogła przecież uniknąć edukacyjnej wizyty na Górnym Mokotowie.

Po zaparkowaniu Volva na miejscu opróżnionym miejscu Fiata Multipli, kontempluję porzuconą przeze mnie ojcowiznę.

–  O, tu, na tym trawniku tatuś stawiał pierwsze, niepewne zrazu, łyżwiarskie kroki.

–  A tu była piaskownica, gdzie tata grał w pikuty. Tam zaś trzepak, na którym, jak jakiś nietoperz, tatuś zwisał głową w dół. 

W kieszeni mam już przygotowaną chusteczkę, świadom, że za chwilę potoczą się po niewinnych obliczach dziatwy łzy wzruszenia. I są! Córeczka pociąga płaczliwie nosem.

– Nic to, dziecko, nic, było minęło…

A, co mi tam, minęło! Walkman zżarł mi znowu taśmę z Michaelem Jacksonem, rozpacza moja młodsza latorośl.

W milczeniu wpatruję się w okno mieszkania państwa B, dzisiaj zamieszkałe najwyraźniej przez rodzinę, mniej wrażliwą na przeciągi, bo stoi ono uchylone. W przeciwieństwie jednak do czasu beztroskiego mojego dzieciństwa, jest chronione solidną kratą. O tempora, o mores…

Na płycie chodnika przed ich oknem znajduję plamę, jaką pozostawił drobny wyciek oleju z mojej nieszczęsnej Wiatki, potwierdzający trafność cytatu z Dworca Gdańskiego o emigrantach marcowych: „Zostawili tu po sobie więcej niż mieli”.

Moja rodzina zagrzebuje się ponownie w piernaty naszego taboru, ufnie pozostawiając kwestię powrotu do ich skandynawskiej ojczyzny w rękach tatusia i męża.’

Przed nami długa droga, tym dłuższa, że wskutek żarłoczności walkmana, będziemy pozbawieni oprawy muzycznej, w której  artysta wcale nie twierdzi że jest dobry, lecz zgoła przyznaje się bez bicia, że:  

„I’m bad, I’m bad, I’m really, really bad…”

Kategorie: Uncategorized

3 odpowiedzi »

  1. Zrobic album i dac link do albumu.samych zdjec nie mozna wlozyc do komentarzy

  2. Mam zdjęcia z tych Łyżwiarskich pikut z Krzysiem.
    Nie wiem tylko jak je dodać do komentarza.

  3. Dobrze sie czyta, a Krzysiu umie pisac ciekawie i humorystycznie. To nasza historia. Ja tez pamietam jak pokazywalem mojej dunskiej zonie gdzie sie urodzilem, gdzie lubialem spacerowac. Zona miala zawsze problem bo znikalem w Empiku na dluzszy czas wyszukujac muzycznych CD z moich mlodych lat. Ksiazki to tez moja pasja, wiec tak szybko z Empiku nie wychodzilem.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.