Uncategorized

Tajne wiadomości woziła przez całą Europę w halce.

Klementyna Mańkowska

Szpiegowskie wyczyny hrabiny Klementyny

Przyslala Rimma Kaul

Hrabina Klementyna Mańkowska z domu Czarkowska-Golejewska herbu Abdank (1910-2003) Albo bardzo inteligentna i bardzo niebezpieczna, albo bardzo kobieca i naiwna”. Tak aliancki wywiad postrzegał hrabinę Klementynę Mańkowską, agentkę tajnej organizacji Muszkieterowie.

– Wspomnienia wojenne Klementyny Mańkowskiej to książka niezwykła. Na jej podstawie można by napisać scenariusz frapującego filmu o dzielnej polskiej arystokratce, która w latach wojennej próby spisała się nad podziw dzielnie, wydobywając dla swojej tajnej organizacji wywiadowczej dane o zamiarach niemieckiego dowództwa i zdradzając morale niemieckich oficerów. I tylko smutnym paradoksem dziejów pozostaje, że polski czytelnik może rozczytać się w losach Mańkowskiej dopiero po czytelniku francuskim i niemieckim – po półwieczu milczenia o tych, którzy dla dobra kraju ryzykowali nie tylko życiem własnym i swojej rodziny, ale również dobrym imieniem – pisał w 2003 r. o książce „Moja misja wojenna” Piotr Bojarski.

Dziś fascynujące memuary hrabiny ukazują się w nowym wydaniu nakładem poznańskiej oficyny Rebis. Dla naszych Czytelników mamy ich fragment.

***

W niedzielę 22 czerwca 1941 roku, Niemcy zaatakowały Związek Radziecki. Ja natomiast wsiadłam do ekspresu Berlin–Warszawa.

Mając nadzieję, że już nie będę przepytywana o moją grupę zaszeregowania, wygodnie usiadłam w przedziale pierwszej klasy. Było tam pięć osób: pułkownik, dwóch kapitanów, podporucznik i kobieta w mundurze. Pułkownik prowadził ożywioną rozmowę z kapitanami, pozostali chyba się nie znali i byli pogrążeni w czytaniu najnowszych gazet z wielkimi tytułami o wybuchu nowej wojny. W swoim kącie przy oknie udawałam, że czytam, podsumowując w pamięci informacje wywożone z Berlina.

Kontrola wojskowa przeszła dla mnie bez trudności. Za Frankfurtem nad Odrą zasnęłam i obudziłam się dopiero w Poznaniu.

Za godzinę granica. Kutno. Jakie wspomnienia! Gruby i poczciwy zawiadowca stacji, który w styczniu 1940 roku uratował mnie od hańby porażki w pierwszej misji dla Muszkieterów. Czy go zobaczę? Wątpiłam.

Pociąg zwolnił, zatrzymał się. Kutno! Weszli żandarmi.

Kontrola dokumentów wojskowych. Wszystko dobrze. Po chwili weszli celnicy. Miałam zaświadczenie od radcy Maiera, że jestem urzędniczką Zollgrenzschutzu i nie przewożę niczego niedozwolonego. Tym razem znowu bez żadnych trudności. Uff! Miałam nadzieję, że to ostatnia kontrola. Teraz pociąg powinien ruszać. Ale nie, nie rusza… dlaczego? Oczekiwanie staje się niepokojące. I oto nadchodzą trupie główki, ludzie z gestapo. Czego szukają? Każdy z nich otwiera drzwi przedziałów i o nic nie pytając, oznajmia szorstko i głośno:

– Wszyscy pasażerowie bez wyjątku muszą wysiąść z całym bagażem i stawić się do kontroli w biurze dworcowym.

Odchodzą, nie zamykając drzwi. Ogólne poruszenie. Wszyscy nerwowo wysiadają z walizkami i torbami, biegną do wyjścia. Przepychanie. „Tym razem wpadłam” – pomyślałam przez chwilę. W mojej walizce jest cały zestaw blankietów z nadrukiem: Zollgrenzschutz, Feldkommandantur 605 i Oberkommando der Wehrmacht. To nie ujdzie ich uwagi.

Cóż za upokorzenie zostać zdemaskowaną wobec tego tłumu wojskowych, znosić wrzaski gestapo, a może i razy! Nie, to niemożliwe… Gdzie by było moje szczęście? Czyżby miało mnie tym razem opuścić?

Wstaję powoli, nie zabierając walizki. Wychodzę na peron. Mojego przyjaciela zawiadowcy nie ma. Jest młody w czapce z czerwonym otokiem. Po nim nie mogę się niczego spodziewać. Wszyscy pasażerowie, uginając się pod ciężarem bagaży, cisną się do drzwi, których pilnuje dwóch uzbrojonych gestapowców. Badam peron, prawie pusty, ale nagle widzę oficera Granicznej Straży Celnej. Zollrat! To cud! Jeżeli mam być aresztowana, to niech się odbędzie bez tych wulgarnych krzyków i bez wielu świadków.

– Przepraszam pana, panie Zollrat – mówię do niego – nie czuję się dobrze po długiej podróży… Mam bardzo ciężką walizkę i nie mogłabym jej donieść aż do posterunku celnego. Czy nie mógłby pan…

Przerywa mi:

– Skąd pani wie, że jestem Zollratem? Niewielu ludzi zna nasze stopnie!

– O, dla mnie to nie jest trudne. Jestem urzędniczką Zollgrenzschutzu na francuskim wybrzeżu, mogę panu pokazać swoje dokumenty.

– Na wybrzeżu francuskim? Gdzie mieści się pani dowództwo i kto tam jest szefem?

– Befehlsstelle jest w Royan, a naszym szefem jest Zollrat Maier.

– Zollrat Maier? Niemożliwe! Karl Maier z Konstancji? Znad Jeziora Bodeńskiego? To mój najlepszy przyjaciel. Zupełnie go straciłem z oczu, odkąd został wysłany do Francji. Proszę mi powiedzieć, jak się miewa. Czy jest zadowolony z placówki?

– Tak, z Konstancji, Allergraben 6, to on. Opowiem panu wszystko, ale czy mógłby pan pójść ze mną do przedziału i przy okazji skontrolować moją walizkę? Później byśmy porozmawiali.

– Zgoda.

Weszliśmy do pociągu, do mojego przedziału. Już miałam zdejmować walizkę, kiedy mnie powstrzymał:

– Dajmy temu spokój. Mamy mało czasu, a chciałbym, żeby mi pani jak najwięcej opowiedziała o moim przyjacielu.

Kiedy rozmawialiśmy, pociąg ruszył, wykonał kilka manewrów i zmieniając tor, wjechał na dworzec, tym razem od strony głównego budynku. Pasażerowie po kontroli wychodzili i zaczęli wsiadać do pociągu. Zollrat, któremu podałam adres przyjaciela, wstał, szczerze mi podziękował i życzył szczęśliwej podróży.

Kilka minut później pociąg ruszył.

Pierwszy raz w życiu kolana tak mi drżały, że nie mogłam tego drżenia opanować. „Ale mi się upiekło!” – pomyślałam. Szczęście mnie nie opuszcza. Pewnie dlatego, że urodziłam się w niedzielę!

Dwie godziny później dojechaliśmy do Warszawy. Tak jak w poprzednim roku nie było na dworcu taksówek. Na szczęście nadjechał fiakier. Podbiegło wiele osób, ale dorożkarz powstrzymał wszystkich chętnych wymownym gestem i powiedział stanowczo:

– Zabiorę tego, kto jedzie najdalej.

Każdy musiał podać adres.

– Narbutta 21 – odezwałam się w nadziei, że wygram tę śmieszną licytację.

Wygrałam. Inni musieli iść do tramwajów.

Ulica Narbutta była stosunkowo daleko. Około pół godziny jazdy dorożką. Nie mając złotówek, zapłaciłam markami.

Radość była ogromna! Bo oto moja starsza siostra Maryńcia, żona Staszka Mycielskiego z Wrześni, i moja młodsza siostra Beba, która niedawno poślubiła Ludwika Platera-Zyberka, i dzieci Maryńci: Izabella i Roman. Serdeczne uściski i całusy.

– Czekaliśmy na ciebie – powiedziała Maryńcia. – Przedwczoraj przyszedł do nas Stewit i pytał, czy już jesteś. Nie chciał powiedzieć nic więcej, nie wiedzieliśmy więc, czy to żart, czy informacja. Nie wiedzieliśmy nawet, w jakim kraju mieszkasz.

– Wszystko wam opowiem z detalami – obiecałam. – To już przecież ponad rok, jak stąd wyjechaliśmy. Zostanę u was tydzień… będziemy mieli czas na rozmowy. Na początek jednak muszę zobaczyć się ze Stewitem. Ludwik musi jak najszybciej się z nim skontaktować.

– Dobrze – powiedział Ludwik – ale nie telefonicznie. Jutro wcześnie rano pojadę do niego.

– Doskonale. Tymczasem otwórzmy moją walizkę. Mam drobne upominki dla wszystkich.

Między swetrami, apaszkami, jedwabnymi pończochami, skarpetkami i krawatami dla mężczyzn oraz innymi drobiazgami znalazło się sporo puszek z sardynkami w oliwie, jedynym produktem fabryki w Noir-moutier. Moje inne „skarby”, te dla Stewita, na razie zostały w walizce.

Następnego dnia z samego rana Ludwik poszedł do Stewita, żeby go zawiadomić o moim przyjeździe. Obaj pojawili się już o godzinie dziewiątej.

– No! Jest pani zdrowa i cała – powiedział Stewit. 

– Już od tygodnia oczekiwałem pani, ale od Berlina zgubiliśmy pani ślady i bardzo się obawiałem, czy nie napotkała pani na jakieś przeszkody lub czy nie spotkało pani coś gorszego.

– Jak i od kogo pan się dowiedział?

– Dobrze pani wie, że wszędzie mam agentów – odrzekł. – Między innymi bardzo przyzwoitego człowieka z Abwehry i pozostającego w kontakcie z Abwehrą w Paryżu. Otrzymali tutaj pani rysopis ze zdjęciem oraz dość zabawną charakterystykę: „Albo bardzo inteligentna i bardzo niebezpieczna, albo bardzo kobieca i naiwna”.

– A zatem może pan wybierać – powiedziałam. – Przedtem jednak dam panu to, co specjalnie dla pana przywiozłam.

Otworzyłam walizkę, kolejno wyjmowałam swoje „skarby” i rozkładałam je na stole. Długo nie mógł przyjść do siebie.

– To niewiarygodne! – wyszeptał z podziwem. – Spada to nam jak z nieba. Będę mógł rozsyłać swoich agentów na całe Niemcy i Francję. Musimy wszystko dokładnie omówić. Dziś jestem niestety zajęty. Mam kilka ważnych spotkań. Sądzę jednak, że zostanie pani w Warszawie przynajmniej kilka dni, abyśmy mogli omówić plany dalszej współpracy. Tymczasem radzę pani nie wychodzić na miasto. Proszę cieszyć się rodziną i odpoczywać, dopóki nie uzyskam dodatkowych informacji dotyczących pani. Ja zawiadomię Renę, będzie szczęśliwa, że znowu może panią zobaczyć. Ludwik zawiezie te wszystkie blankiety do Warszawy.

Siódma rano, środa 19 listopada 1941 roku. Po śniadaniu na dworcu udałam się do Komendantury po skierowanie do hotelu. To też zostało uzgodnione z generałem von Unruhem.

– Zarezerwowano dla pani pokój w hotelu Bristol – powiedział mi pełniący służbę sierżant. – Kapitan Beelitz przekazał nam taki rozkaz.

Hotel był bardzo blisko. Kiedy się rozpakowałam, zatelefonowałam do Beby.

– No, nareszcie! – westchnęła. – Już zaczynaliśmy się niepokoić. Przyjedziemy najszybciej jak się da. Musimy tylko zawiadomić ciocię Murę, żeby zajęła się dzieckiem.

– Zawiadomcie Maryńcię. Stewita też, ale tylko po to, żeby mu powiedzieć, że nie mogę się z nim dzisiaj spotkać. Jestem za bardzo zmęczona po nocy w pociągu i wszystkich przeżyciach w Wysuczce. Dziś będziemy tylko w gronie rodzinnym. Muszę trochę odpocząć, zanim ponownie zajmę się innymi sprawami.

Nazajutrz – jak przyrzekłam – przedpołudnie spędziłam z generałem von Unruhem, zdając mu relację z sytuacji na Podolu po okupacji sowieckiej, a zarazem podziękowałam za rezerwację hotelu, tak we Lwowie, jak i tutaj. Po tym znów mogłam zająć się ze Stewitem problemami i planami naszej dalszej działalności.

Ludwik brał udział w naszych rozmowach, które odbywały się u Stewita albo w dobrze zakamuflowanym lokalu Muszkieterów z nadajnikiem radiowym, urządzeniem do mikrofilmowania i innymi aparatami, których zastosowania nie znałam.

Stewit zawiadomił już Londyn o możliwości wysłania mnie do Wielkiej Brytanii jako agentki Abwehry. Ustalili, że po moim przyjeździe do Londynu natychmiast zostanę aresztowana w jakimś publicznym miejscu pod zarzutem kolaboracji z wrogiem. Wiadomość o tym aresztowaniu, bez podania nazwiska, jeszcze tego samego dnia zostanie nadana jako depesza Reutera w dzienniku radiowym BBC o godzinie 22.00. Będzie to sygnał tak dla Stewita, jak i dla Niemców.

Po omówieniu tej sprawy zajęliśmy się raportami. Jego materiały o Niemczech, Rosji i Polsce były już gotowe. Moje o Francji wymagały jeszcze przejrzenia, poprawienia i zaszyfrowania przed zmikrofilmowaniem. Zeszły nam na tym dwa dni. Wreszcie w niedzielę 23 listopada wszystko było gotowe, starannie wmontowane w szwy mojej małej portmonetki.

– Odda pani tę portmonetkę w całości oficerom Intelligence Service. A teraz – mówił dalej Stewit – przejdźmy do instrukcji ustnej. Proszę dobrze zapamiętać wszystko, co pani powiem. To bardzo ważne. W Londynie będzie pani miała od razu do czynienia z oficerami Intelligence Service. Poprosi pani o skontaktowanie z Rohnem, któremu przedstawi naszą sytuację. Nie jest ona najlepsza z uwagi na walkę o wpływy i władzę. ZWZ, organizacja ściśle wojskowa, zresztą bardzo użyteczna, nie jest równie kompetentna w dziedzinie wywiadu. Ludzie z ZWZ chcą mieć monopol na wszystkie informacje i sami przekazywać je do Londynu. Mają do mnie pretensje, że utrzymuję bezpośredni kontakt z Anglikami, naszymi głównymi sojusznikami. Domagają się ode mnie pełnego podporządkowania, czego ja za żadną cenę nie mogę akceptować. Taka siatka, jaką stworzyłem, może pracować jedynie jako top secret i być całkowicie niezależna. Byłoby wielkim błędem zgodzić się na powiązanie z ZWZ.

Musimy działać na wzór Brygady Karpackiej w Tobruku, która podlega bezpośrednio wyłącznie dowództwu angielskiemu. Niestety nasz rząd w Londynie, prawdopodobnie pod wpływem raportów ZWZ, nie chce do tego dopuścić i chce nas zmusić do podporządkowania się. W związku z tym ZWZ odbiera nam zaopatrzenie. Nasz nadajnik radiowy ledwie dyszy, a ja nie mam pieniędzy potrzebnych na naprawy i konserwację. Dam pani jeszcze nasze dwie monety dziesięciodolarowe do kontaktów ze mną. Jedną da pani Rohnowi, drugą temu, kogo uzna za użytecznego. Jutro porozmawiamy jeszcze o kilku innych ważnych sprawach. Spotkanie w „Zbawieniu” o godzinie czternastej. Nie może pani niczego notować, ale wszystko proszę dokładnie zapamiętać.

W poniedziałek 24 listopada Stewit już na mnie czekał. Po wymianie kilku słów z Reną zaczął z bardzo poważną miną:

– To, co dziś pani powiem, jest bardzo ważne, absolutnie top secret. Marszałek Śmigły-Rydz, który we wrześniu 1939 roku postanowił opuścić Polskę i wyjechać do Rumunii, liczył na zreorganizowanie polskich sił zbrojnych na tym sojuszniczym terytorium i zaatakowanie Niemców z tej flanki. Niestety Rumuni go zdradzili i wraz ze sztabem oraz oddziałami, które poszły za nim, internowali w obozie. O tym, co nastąpiło później, trzeba by zbyt długo opowiadać. Nie mamy na to czasu. Krótko mówiąc, marszałek znużony, wyczerpany długim pieszym marszem, wrócił do Warszawy, pragnąc tylko jednego: służyć ojczyźnie najlepiej, jak potrafi. Skontaktował się z ZWZ, który odrzucił współpracę z nim, chociaż on nie żądał ani uznania swojego stopnia, ani dowództwa. Po prostu go nie chcieli! Wówczas zwrócił się do nas. Przede wszystkim chce złożyć wiernopoddańczą przysięgę generałowi Sikorskiemu, naszemu najwyższemu przywódcy w Londynie, poddając się całkowicie jego rozkazom jak prosty żołnierz. Pójdziemy do niego, a on przekaże pani osobisty list, który należy wręczyć generałowi Sikorskiemu do rąk własnych. Proszę przyjść do mnie jutro o dziesiątej trzydzieści. Razem pójdziemy do marszałka.

Nazajutrz o 10.30 dzwoniłam do drzwi Stewita.

– Wszystkie nasze plany się zmieniły – powiedział już od progu. – Po uzgodnieniu z marszałkiem zdecydowaliśmy, że nieostrożnością byłaby pani wizyta u niego. Nie mamy pewności, czy nie jest pani śledzona z bliska lub z daleka przez gestapo. Jakiż to by był dla nich łup, ujęcie marszałka! Nawet list, który miałaby pani zawieźć generałowi Sikorskiemu, byłby ryzykiem. W pociągach są kontrole. List mógłby zostać przejęty i to byłaby katastrofa zarówno dla pani, jak i dla marszałka. Postanowiliśmy nie podejmować tego ryzyka. Ja osobiście przywiozę pani ten list do Paryża. Będę tam 4 grudnia. Spotkanie w kościele Madeleine o wpół do jedenastej przed południem, przed drugim ołtarzem z lewej strony. W razie gdyby się zdarzyło coś złego lub nieprzewidzianego i nie mógłbym przyjechać, napiszę do pani na numer poczty polowej w Noirmoutier, podpiszę Arthur v.T.

– Co to znaczy Arthur v.T.?

– To mój pseudonim we wszystkich podróżach do Niemiec w mundurze SS. Wtedy nazywam się Arthur baron von Tierbach. Dzięki wzorom pieczątek, jakie nam pani dostarczyła, nie napotkałem najmniejszych trudności. Wyjeżdża pani jutro wieczorem, prawda? Uzgodniliśmy jeszcze spotkanie u Reny. Mają być Beba i Maryńcia. Niemcy wiedzą, że Rena jest pani kuzynką.

– Zgoda. Chociaż żałuję, że nie mogę spotkać marszałka, jednak dobrze rozumiem środki ostrożności – powiedziałam na zakończenie wizyty.

W środę o 15.00 przyszłam do Reny. Maryńcia i Beba już tam były. Ludwik razem ze Stewitem dołączyli do nas z pewnym opóźnieniem. Ludwik, usprawiedliwiając się, powiedział:

– Nie zdążyliśmy w porę obszyć twojej halki.

– Oto ona – odezwał się Stewit, wręczając mi paczkę.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Ja jedyna nic z tego nie rozumiałam.

– Mojej halki? To chyba jakiś żart?

– Lepiej wszystko wyjaśnić – powiedział Stewit. – To nie jest żart, choć na żart wygląda. Prawda jest taka, że musiałem jeszcze powierzyć pani wiadomość dla Ambasady Wielkiej Brytanii w Lizbonie. Tekst był gotowy, zaszyfrowany dla IS, ale tak się pechowo złożyło, że nasze urządzenie do mikrofilmowania się zepsuło. Zostanie naprawione dopiero jutro, a jeżeli się nie mylę, pani zamierza wyjechać dziś wieczorem. Co więc mieliśmy robić? Maryńcia wpadła na pomysł, moim zdaniem prosty, ale genialny. Wraz ze swoją służącą Monią uszyła piękną halkę obszytą ładną koronką u dołu. Pod koronką i wokoło niej umieściliśmy napisane na maszynie cztery rzędy wiadomości, na które naszyliśmy granatową wstążkę. Proszę spojrzeć, to pomysłowe, prawda? Żadna kontrola tego nie znajdzie. A teraz proszę tę halkę nałożyć i nie rozstawać się z nią aż do Lizbony, gdzie wręczy ją pani kapitanowi Jarvisowi z Intelligence Service w ambasadzie brytyjskiej.

– Nie wyobraża pan sobie jednak, że będę ją stale nosiła. W Noir-moutier złożę ją starannie i będę trzymała razem ze swoją bielizną. A w Lizbonie, cóż to będzie za widowisko: przychodzę do ambasady, oznajmiam oficerowi IS, że mam dla niego wiadomość, i – hop – wyskakuję z halki! Wyobrażam sobie, że Anglicy, którzy mają poczucie humoru, będą tym zachwyceni!

W obecności wszystkich włożyłam cenną halkę.

Ponieważ mój pociąg odjeżdżał o 20.00, mieliśmy jeszcze kilka godzin na rozmowy i różne uzgodnienia. Stewit uzupełniał zalecenia, Rena doradzała ostrożność, z Maryńcią i Bebą planowałyśmy spotkania po wojnie. W końcu przyszedł czas na „do widzenia”, a nawet „żegnajcie”. Kto wie, czy się jeszcze zobaczymy.

Tajne wiadomości woziła przez całą Europę w halce.

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.