Przyslala Katharina Dr.Gasinska-Lepsien

Pasażerowie wchodzący na przystań ‘Vistula’ na Wiśle w Warszawie. Na drugim planie widoczny statek wycieczkowy ‘Bajka’. W głębi widoczny most kolejowy, 1932 r. (Fot. Jan Binek / Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Trup zostaje rozpoznany, choć widok zwłok jest straszny. Twarz pocięta, pokryta gęstą warstwą zakrzepłej krwi. Odzież, aczkolwiek materjały nie przegniły i nie uległy rozkładowi – cała postrzępiona. Szczególnie mocno podarta jest bielizna i górne części pończoch, poprzez które widać sińce i mocne zdrapania naskórka na udach, w pobliżu bioder i pachwin.
Słoneczny żar się z nieba leje, Warsiawa cała już od rana pustoszeje, do ciężkich pięt się asfalt lepi i nawet lodziarz nie ma siły cię zaczepić. Narzeka cieć „Och, dolo mojaż”, a ja z kolegą łapię wendkie i sakwojaż i gnam przez miasta pył i kurz… tam, gdzie przy moście czeka już… statek do Młocin statek do Młocin… – śpiewał Jarema Stępowski słowami Młynarskiego. Nie w 1931 roku, bo wtedy pierwszy miał lat sześć, a drugiego jeszcze na świecie nie było, ale piosenka oczywiście była oparta o sentyment dla przedwojennych rzecznych podróży do Młocin i dalej, do Płocka, Włocławka, Sandomierza, a choćby i Gdańska.
Walizka i torba z prowiantem
7 września dzieci już w szkołach, ale to jeszcze lato, dzień zaczyna się wcześnie, słońce wstaje przed piątą; o szóstej rano mgły znad Wisły zdążyły już się rozproszyć, do przystani towarzystwa „Vistula” przy moście Kierbedzia przybija parostatek „Warszawa”, który wrócił właśnie z rejsu do Płocka. Kontroler Trąbczyński dla porządku obchodzi wszystkie kajuty – w jednym z przedziałów 2-iej klasy znalazł pozostawioną bez opieki żółtą walizkę oraz papierową torbę z prowjantem. Bagaż ten kontroler niezwłocznie przedłożył kierownikowi przystani, p. Szmidtowi, a ten, w nadzieji zgłoszenia się właściciela, umieścił znalezione rzeczy w przechowalni. Jednak przez dwa dni po żółtą walizkę nikt nie przyszedł, więc z przystani zatelefonowano na przystanek policji wodnej – okazało się, że raptem parę minut wcześniej pewien żołnierz w szarży plutonowego, osobnik o twarzy bardzo niespokojnej, dopytywał, czy na komisariat nie trafiła żółta walizka pasażerki statku „Warszawa”. Odesłano go na przystań, a podoficer szybko się zmył i więcej nie pokazał.

7 września 1931 r. do przystani towarzystwa ‘Vistula’ przy moście Kierbedzia przybija parostatek ‘Warszawa’, który wrócił właśnie z rejsu do Płocka. Fot. ‘Tajny Detektyw’
Po paru kolejnych dniach walizkę zaniesiono na komisariat i otwarto. W środku znaleziono kilka banalnych drobiazgów: damskie ubrania, kosmetyki i pokwitowanie za składkę Związku Drukarzy Żydowskich. Nazwisko wypisano niestety nieczytelnie, ale wyraźny był numer, więc jeden telefon do stowarzyszenia pozwolił ustalić, że składkę opłaciła dwudziestopięcioletnia Judyta Schriftgisserówna.
Rodzina zecerów
Rzadko się zdarza, że nazwisko trwa przez wieki, niczym przyłożona pieczęć, i waży na całym naszym życiu; Kowalski wie wprawdzie, że jakiś jego przodek dawno temu walił młotem w kowadło, a Bednarczyk – że praszczur nakładał obręcze na beczki, ale przecież sami tym się nie zajmują.
Co innego Abram Schriftgisser, zecer warszawski. Schriftgisser oznacza odlewnika ruchomych czcionek i widać nazwisko to połączyło się na trwale z profesją. W połowie XIX wieku działał przy Nalewkach drukarz Natan (Nusen) Schriftgisser, który publikował żydowską literaturę religijną, ale ewidentnie emancypował się i asymilował do kultury polskiej, bo wydawał też romantyczne poezje. Zwalczał go za to „Dziennik Powszechny”, który w 1862 roku po ukazaniu się poematu „Maria” Antoniego Malczewskiego, nie szczędził krytyki: Takich utworów nie godzi się, nie wolno wydawać w tak ohydnie spekulacyjny sposób. Już nie wspominając nic o bibulastym papierze, o krzywo odbitym zbitemi czcionkami druku, dosyć jest powiedzieć, iż niema prawie kartki, gdzieby się kilku, czasem kilkunastu omyłek drukarskich nie znalazło, już to przez opuszczenie całych wyrazów, już przemianę niektórych do niepoznania; dosyć wspomnieć, że naprzykład w dwuwierszowym epigrafie do pieśni II-giej z Byrona znajduje się siedm błędów. Wypomniawszy mu jeszcze stosunkowo nadzwyczaj wysoką cenę 25 groszy, dziennikarz kończył na nucie podniosłej: Wydanie takie jest zbrodnią w dziedzinie piśmiennictwa, o którą zapozywamy [Schriftgissera] przed sąd opinji publicznej, w imieniu zgasłego, niezrównanego barda polskiego.
Schriftgisserowie jednak przy zawodzie pozostali, w latach 30. zecerem i drukarzem był stary Abram, być może syn czy wnuk wspomnianego Natana, zecerkami były też dwie jego córki. Żyli razem przy Świętojerskiej 28, na rogu z Bonifraterską, nieopodal Nalewek, gdzie niegdyś pod numerami 13 a potem 38 mieściła się drukarnia Natana. Ta dzielnica była centrum żydowskiego życia Warszawy, wystarczy zresztą sprawdzić w książce adresowej, kto miał kamienice przy Świętojerskiej: Chil Gutsztajn i Hinda Kohn, Waldenberg, Sznajberg i Wajnberg, Hersz Wolf Orzech i Hersz Szczypior, Mordka Frydman i Szyja Dementman, Aron Engel Moszek, Krajtman i spółka. Dziś takich imion i nazwisk już prawie w Warszawie nie ma.
Do kajuty już nie wróciła
Latem 1931 roku Judyta Schriftgisserówna wybrała się na parę tygodni letniska do wsi Suchodół pod Płockiem, a w niedzielę 6 września o dziewiątej wieczór krewni i znajomi pożegnali ją na płockiej przystani.
Łatwo sobie wyobrazić tę scenę: dzień był chłodnawy, z przelotnymi deszczami, więc po zmroku ciągnie zimnem od wody; młoda dziewczyna niesie w ręku żółtą walizkę, w drugim – papierową torebkę z jedzeniem na całonocną podróż; przechodzi drewnianym mostkiem na barkę dworca wodnego, zdobnego fikuśnymi wieżyczkami, potem dalej, po trapie na parostatek. Jeżeli żegnający ją poczekali cierpliwie aż statek ruszy i wychynie zza dworca, Judyta mogła jeszcze pomachać im z pokładu – i przejść do kajuty III klasy.
W środku siedziały już cztery kobiety, widać nieszczególnie sympatycznie wyglądające, bo Schriftgisserówna powiedziała do kontrolera:
– Niewygodnie tu jechać, a przytem towarzystwo nieszczególne.
I, dopłaciwszy, przesiadła się do klasy drugiej, gdzie miała trzy towarzyszki podróży. Rozmawiały, czy poprzestały na zdawkowych ukłonach? Poszły od razu spać, ukołysane rytmem fal i szumem padającego deszczu, czy może jeszcze czytały jakąś modną powieść lub szydełkowały dla zabicia nudy? Tego nie wiemy. Wiemy jednak, że około trzeciej w nocy, kiedy statek mijał Jabłonną, Judyta wyszła z kajuty na pokład – widział to dzierżawca bufetu.
Wypływała w niedzielę wieczorem, o szóstej miała być w Warszawie, zdążyłaby szybkim krokiem ruszyć do tramwaju, na Świętojerskiej nieco się oporządzić, przebrać i ruszyć do pracy w drukarni Grynberga przy ulicy Nowolipie 30, bo to raptem kilka kroków.
Tyle że do kajuty nigdy już nie wróciła.
Widok zwłok jest straszny
Samobójstwo raczej wykluczono – Schriftgisserówna miała mnóstwo życiowych planów, zresztą panicznie bała się wody, więc wybrałaby pewnie inną metodę. Rozważano wypadek – że poślizgnęła się i wypadła przez barierkę, ale oględziny wykazały, że poręcz nie nosiła śladu żadnych uszkodzeń, była wysoka i masywna, więc nie dało się przez nią tak po prostu przechylić i wypaść. Pozostawały dwie możliwości: porwanie łódką lub zabójstwo – zwłaszcza że bufetowy widział również, jak w ślad za dziewczyną wyszedł na pokład pewien wojskowy. Ruszył za nią na rufę, jednak nikt nie widział, czy coś tam się między nimi wydarzyło. Statek odbywał podróż w nocy. Było mglisto i padał deszcz. Wszyscy pasażerowie ukryci byli w kajutach. Z pośród ośmiu osób załogi, tylko kapitan i sternik znajdowali się na mostku, nie odrywając wzroku od przodu statku. Tył statku był pusty i nieoświetlony, przyczem spory ładunek owoców, stojący od tyłu tuż za mostkiem, utrudniał obserwację tej części pokładu i wnęki, znajdującej się na tyle pokładu.
15 września, ponad tydzień po feralnej nocy, Wisła wyrzuciła zwłoki młodej kobiety niedaleko Warszawy, pod wsią Skierdy; policjanci popłynęli tam motorówką, zabierając bliskich zaginionej. „Tajny Detektyw” zostawił drobiazgowy, makabryczny opis: Trup zostaje rozpoznany, choć widok zwłok jest straszny. Twarz pocięta, pokryta gęstą warstwą zakrzepłej krwi. Odzież, aczkolwiek materjały nie przegniły i nie uległy rozkładowi – cała postrzępiona. Szczególnie mocno podarta jest bielizna i górne części pończoch, poprzez które widać sińce i mocne zdrapania naskórka na udach, w pobliżu bioder i pachwin.

Latem 1931 roku Judyta Schriftgisserówna wybrała się na parę tygodni letniska do wsi Suchodół pod Płockiem. Fot. ‘Tajny Detektyw’
Były to uszkodzenia, których nie mogło spowodować nawet ciągnięcie ciała przez nurt po kamienistym dnie przez tych kilka kilometrów, które dzielą Jabłonną od Skierdów. Nic dziwnego, że bliscy zmarłej byli przekonani, że Judyta padła ofiarą gwałtu i mordu, toteż, mimo uprzedzeń natury religijnej i rytualnej, znamionujących zwykle religijnych żydów w stosunku do trupa, sami zażądali przeprowadzenia sekcji zwłok. Jej wyniki okazały się jednak niepewne: nie ustalono, czy Schriftgisserówna wpadła do wody, czy ją zepchnięto, choć zachodzi możliwość działania osoby drugiej.
Policji udało się ustalić nazwiska 30 z 95 pasażerów statku, wiadomo było też, że płynęło nim trzech wojskowych. Jeden wsiadł w Kępie, drugi w Wyszogrodzie, a trzeci w Zakroczymiu – wszyscy trzej wysiedli w Warszawie. Jednak zeznania zidentyfikowanych pasażerów nic nie wniosły, podoficera nie udało się wytropić.
Trudno powiedzieć, że zagadka tragicznej śmierci pozostała nierozwiązana – bo z dużym prawdopodobieństwem wiemy, co się wydarzyło: jeden z płynących „Warszawą” wojskowych zgwałcił i zamordował współpasażerkę, po czym jej ciało wyrzucił za burtę. Dwa dni później, dręczony strachem, że sprawa się wyda, poszedł na przystań „Vistula” i dopytywał o jej walizkę. Skoro tak, musiał upatrzyć sobie ofiarę już na przystani. Lub, kto wie, może i wcześniej. Tak czy owak, nie został odnaleziony ani pociągnięty do odpowiedzialności.
Koniec pewnej epoki
Na tym skończyły się dzieje Judyty Schriftgisserówny, żydowskiej zecerki. Niebawem przy Świętojerskiej urósł gettowy mur, a Zagłada zamknęła historię praktycznie całej żydowskiej prasy w Warszawie: nie drukowano już żydowskich dzienników ani książek, ani po hebrajsku, ani w jidysz, nie było komu być członkiem ani członkinią Związku Drukarzy Żydowskich, a dawne czcionki, jeśli gdzieś ocalały, oddawano na złom lub przetapiano na inny alfabet. Wreszcie, po latach, komputery wyparły zecerów z ich kasztami i linotypami. Choć, kto wie, może gdzieś na świecie uchował się jeszcze potomek warszawskich Schriftgisserów, który zajmuje się komputerowym składem książek. Byłaby to piękna pointa tej smutnej opowieści.
Jacek Dehnel
Żółta walizka z parostatku “Warszawa”, czyli tajemnica śmierci żydowskiej zecerki Judyty
Kategorie: Uncategorized