Napisal i przyslal
Zenon Rogala
Te noce sierpniowe były prawdziwie nie do zniesienia. Jedna za drugą coraz cieplejsza. Po parnych, gorących nocach następowały upalne dni. Sierpień zdawał się nawoływać do rozsądku. Każdy darowany świt był odpowiednią porą na ostateczne postanowienie,
– Kończyć…panowie tę wojaczkę, bo już nie mam szans dłużej was oszczędzać. Kończyć… dzieciaki to powstanie, bo przyjdzie wam pozdychać tu na tym sierpniowym skwarze – sierpień czuł co się święci i lojalnie ostrzegał.
– Noce macie na zastanowienie, ale nie miejcie pretensji, jak w najbliższe dni dalej będzie susza, więc radzę się zastanowić, – ostrzegał…
Te dni sierpniowe były prawdziwie nie do zniesienia. To znaczy ciepłe i nawet bardzo gorące. A mówiąc całkiem szczerze były wściekle upalne. A ten dzisiejszy stał na pudle z numerem jeden. Stał i śmiał się z idiotów porywających się z gołymi rękami na zawodową armię morderców. Śmiał się i płakał patrząc na to co dzieje się z powstaniem. Mieliśmy już dość tego skwaru. Już nawet nie oblizywaliśmy warg, bo języki były suche jak sosnowe szyszki, a każda próba kończyła się szyszkowym bólem spierzchniętych warg.
Szczupły lekarz na punkcie przeciągnął przez tunel jaki zrobił niemiecki pocisk w moim półdupku cienki drut zakończony zamoczoną w alkoholu cienką dratwą. I to dopiero był ból.
Naszą oddziałową flagę miałem przekazać Saganowi, ale po tym wczorajszym zamieszaniu została u mnie za pazuchą. Moim zadaniem było wymachiwać nią po każdej udanej akcji, żeby dodawać innym powstańcom otuchy i nadziei. Ale właśnie w czasie wymachiwania dostałem w dupę dosłownie. Dostałem ten cholerny postrzał w pośladek. Co za hańba. Bo jeszcze bym, rozumiał, w piersi, ale w pośladek. To tak jakby ten szwab kopnął mnie w dupę. Już nie liczyłem się do stanu oddziału.
Musiałem leżeć, o chodzeniu nie było mowy, bo chodzić po prostu nie mogłem. Jeszcze przed nocą wgramoliłem się na kraciastą rampę obok bocznicy kolejowej. Tu było bezpiecznie. Leżałem nad ziemią niewidoczny. Pode mną błyszczące struny szyn. Teren bezludny, zapomniany, a odgłosy wystrzałów dalekie, z resztą już mnie nie interesowały. Leżałem. W razie czego miałem pistolet. Co prawda z jednym nabojem, ale po co mi więcej, dla mnie wystarczy jeden. Na wszelki wypadek parabellum trzymałem z palcem na spuście.
Obudził mnie szum morza. Było wzburzone i groźnie, ale jakże inne niż to we śnie. Bardziej ludzkie. Obudziło mnie morze szumem nawoływań i jęków, wrzasków i przeciągłych skowytów. Pode mną stał pociąg. Ja leżałem na kratownicy, a pode mną stał pociąg złożony z wagonów przepełnionych ludzkimi odgłosami. Z małych okienek pomiędzy kratami wysunięte były ludzkie wymachujące ręce. Szum morza to wielojęzyczne, głośno i natarczywie powtarzane słowo – wody… wody… wody…w języku polskim, żydowskim, rosyjskim.
romskim, czeskim, węgierskim, francuskim i we wszystkich podludzkich językach, poza niemieckim.
Z wielkiej stacyjnej pompy jak ze słoniowej trąby kapała ciurkiem woda. Widocznie jeszcze przed chwilą lokomotywa na oczach tysięcy ludzi zamkniętych w wagonowych klatkach, nażłopała się do woli tego życiodajnego płynu. Wołanie o wodę dochodzące z wagonów było przerażające. Przez chwilę nawet wątpiłem czy to są odgłosy ludzkie. Tak szumi ludzkie morze spragnione wody. Tak szumi umierające z pragnienia ludzkie morze, zamknięte w bydlęcych wagonach śmierci. Ale widocznie była jakaś szansa, bo ludzie rozpaczliwie przywoływali kogoś, kto mógłby ukoić ich pragnienie. Na pewno widzieli jak nalewano wodę do tender pękatej lokomotywy. Może więc jest jakaś nadzieja, że zanim ten nażłopany wodą pociąg odjedzie, ktoś zlituje się i choć odrobinkę …
Tak … zza drewnianej budy wyszedł niemiecki kolejarz – bahnschutz. Zapinał spodnie i szedł powoli, ale wyraźnie w kierunku ogromnej pompy. Niósł wiadro. Puste. Podszedł do ogromnego zaworu i z trudem odkręcił. Woda chlusnęła ze słoniowej trąby i rozrzutnie napełniła wiadro w parę sekund. Teraz morze ludzkie szemrało ulgą i zachwytem. Tak szumi ludzkie morze, pełne wiary w człowieczeństwo, nadziei, która umiera ostatnia i miłości do Boga, który choć jest w niebie, ale widzi co tu się na ziemi wyrabia.
Ręce wysunięte przez zakratowane okienka trzepotały zachęcająco, żeby ten zbawca nie pominął nikogo przy dzieleniu upragnioną wodą. Morze ludzkiej tragedii zaszumiało ulgą i oczekiwaniem. Machający rękami chcieli być pewni, ze ten wolno idący człowiek nie pominie ich w dzieleniu. Szedł charakterystycznie przechylony, obciążony pierwszym, życiodajnym ładunkiem, niósł pierwsze wiadro ratującej życie wody. Już widziałem jak pod osłoną nocy zwlokę się spięty bólem i dzięki tam uzyskanej porcji wody, przeżyję.
Nie doszedł pod wagon. Stanął w takiej odległości, żeby wszyscy, nawet z tych najdalszych okienek mogli go zobaczyć. Stał właściwie prawie pode mną. Widziałem jak stanął w rozkroku, jak podniósł przed siebie wiadro z wodą i jak powoli kropla po kropli wylewał wodę na spaloną słońcem ziemię. Pierwsze litry wylewały się w milczeniu. Ręce zaprzestały trzepotania, natomiast z wszystkich gardeł wysuszonych upałem wydobył się dziwny dźwięk. Był to skowyt zawodu, bezsilności, rozczarowania, wściekłości, żądania odwetu i bezlitosnej zemsty. Był to ryk wołający o pomstę do nieba. Błagalny skowyt o znak sprawiedliwości, o honor człowieka i jego godność. O szacunek dla wszystkich boskich przykazań, a zwłaszcza dla tego najważniejszego – nie czyń drugiemu co tobie niemiłe.
Celowałem w głowę. Odrzucił wiadro i podparty pod biodra patrzył tryumfalnie. Celowałem prosto w głowę. Miałem tylko jeden nabój ten dla siebie, ale niestety podaruję go temu nadczłowiekowi. Wystrzału nie słyszałem. Bahnschutz uniósł ręce do góry, jakby chciał sprawdzić co dzieje się z jego głową, potem upadł wpierw na kolana i z ciągle podniesionymi rękami zwalił się twarzą w dół w kierunku całej widowni.
Cisza trwała krótką chwilę, trwała tyle, żeby skrzywdzeni zrozumieli, że jest Pan Bóg na niebie i nie dopuści do pohańbienia człowieka. Rozległy się spontaniczne oklaski i okrzyki tryumfu. Tak dziękowało ludzkie morze Bogu za sprawiedliwy wyrok.
– Wasze modlitwy zostały wysłuchane. Posłałem z jasnego sierpniowego, skwarnego nieba grom, o który prosiliście, przecież jestem po to, aby pomścić wasze krzywdy – Pan Bóg tryumfował wśród tłumu.
Morze falowało wszystkimi nastrojami. Wyjąłem zza pazuchy flagę. We wczorajszym zamieszaniu nie przekazałem jej Saganowi. Powoli opuściłem ją z rampy i machałem odjeżdżającym dla otuchy i nadziei.
Wszystkie opowiadania Zenona Rogala
Kategorie: Uncategorized
Dzieki… – Boli, ze w Powstaniu w Getcie Warszawskim nie walczyl chyba zaden obywatel Polski, innego niz zydowskiego pochodzenia. Smiertelny, niemiecki wrog byl przeciez ten sam. Dookola natomiast patrzyly sie (czesc bawila sie) setki tysiecy obojetnych „bohaterskich gapiow”. A co powiedziec o niemal ostatnich tysiacach pozostalych Zydow, ktorzy jednak dalej bohatersko walczyli w Powstaniu Warszawskim ? Kto tu jest bohaterem, a kto jest… ? Wieczna chwala i pamiec prawdziwym bohaterom !!!